Kraj smutnych ludzi

Najważniejsze gdyńskie trofea dla "Placu Zbawiciela Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego oznaczają triumf kina profesjonalnego w każdym calu, łączącego wymiar intymny i wrażliwość społeczną, kina pewnej reżyserskiej ręki, a zarazem pokory wobec rzeczywistości i człowieka. Jednak większości tytułów pokazywanych na festiwalu nie udało się tej pełni osiągnąć.

19.09.2006

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" /
Kadr z filmu "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" /

Twórczość naszych reżyserów jest odbiciem dość niepokojącej tendencji. Dziwna fascynacja bohaterem z nizin: bezrobotnym, gangsterem, narkomanem czy zwyczajnym osiedlowym żulem przybrała w tym roku rozmiary obsesji, która winna stać się przedmiotem badań socjologicznych, nie zaś krytyczno-filmowej analizy.

Bohater z nizin

Połowa filmów prezentowanych w konkursie pochyla się z troską nad różnej maści społecznymi wyrzutkami. Czy stoi za tym autentyczne poczucie "społecznej misji", czy raczej koniunkturalizm, nakazujący sprostać bezwzględnemu postulatowi "opisu polskiej rzeczywistości"? Może jakiś wariant postgombrowiczowskiej tęsknoty za parobkiem, czyli odbicie starego inteligenckiego kompleksu? A może "bohater z nizin" jest po prostu bardziej fotogeniczny?

Trudno nie solidaryzować się z polskimi filmowcami w ich społecznym zatroskaniu. Ale jeszcze trudniej ukryć zmęczenie fałszywym tonem, który pobrzmiewa z większości filmów reprezentujących wspomniany trend. Wbrew pozorom opisanie "człowieka prostego" tak, aby widz utożsamił się z jego losem, nie jest zadaniem łatwym. W światowym kinie udaje się to tylko prawdziwym mistrzom, jak bracia Dardenne z Belgii czy Brytyjczyk Mike Leigh. Potrafią oni wznieść się poza trywialny opis życiowej "bazy" i moralizatorskiej "nadbudowy", mają w sobie uważność, która nie pozwala wikłać się w ograne schematy.

Spośród pokazywanych w Gdyni filmów tego rodzaju najbardziej przekonał mnie Sławomir Fabicki (autor nominowanej do Oscara etiudy "Męska sprawa") i jego debiutancki film "Z odzysku". Młody chłopak bez perspektyw decyduje się pracować na rzecz gangstera. Liczy naiwnie, że zło ma charakter tymczasowy, że da się je wziąć w nawias, jeśli służy dobrej sprawie: założeniu normalnej rodziny i życiowej stabilizacji. Nie udaje mu się jednak oszukać ani najbliższych, ani tym bardziej siebie.

Podobną, dobrą intuicję połączoną z wiarygodnością opisu miał w sobie film Michała Rosy "Co słonko widziało", składanka trzech epizodów rozgrywających się w jednym ze śląskich miast (ulubiona sceneria polskiego kina ostatnich lat). Bohaterowie Rosy to dzisiejsi pariasi: dziewczyna marząca o karierze wokalistki (intrygująca Dominika Kuźniak), wdowiec sprzedający czosnek na ulicy i 50-latek, którego nie stać na protezę dentystyczną dla żony. Wszyscy próbują stawić czoło upokarzającej ich biedzie.---ramka 455771|prawo|1---

Na przeciwległym biegunie sytuuje się film Roberta Krzempka pod ironicznym tytułem "Czeka na nas świat", pokazujący w groteskowej konwencji kolejne stadia upadku Polaka-nieudacznika, którego głód pcha w coraz bardziej degradujące sytuacje. W filmie tym wyczuwam jakieś niepokojące pozory odwagi. Zamiast uwznioślania biedy dostajemy dla odmiany jej odpychającą, doprowadzoną do skrajności karykaturę. Jednakże w pokazywaniu postępującego zbydlęcenia bohaterów daje się wyczuć bezgraniczną pogardę, być może sztubacką, sowizdrzalską, wziętą z ducha Monty Pythona - ale w tym wszystkim irytująco płaską. Wierzę, że w przyszłości reżyser lepiej spożytkuje swój talent. Z kolei inny debiutant, Marek Stacharski w filmie "Przebacz", pokazał dylematy młodego "blokersa", który bierze udział w zbiorowym gwałcie, po czym zakochuje się w swojej ofierze i chce zerwać z dotychczasowym życiem. Niestety, nawet chropowata, "offowa" faktura nie pomogła przeforsować tak karkołomnej koncepcji.

Rechot

Realizm - cokolwiek oznacza to tajemnicze słowo - stanowi istne przekleństwo polskiego kina. Film Andrzeja Seweryna "Kto nigdy nie żył" mógłby być przykładem sztandarowym. Rozdarta pomiędzy umoralniającą przypowieścią a "obrazem rzeczywistości" historia księdza chorego na AIDS (zob. tekst ks. Adama Bonieckiego na str. 18), mimo szlachetnych intencji razi umownością, nagromadzeniem klisz i życiowych nieprawdopodobieństw. O wiele bardziej przekonuje długo oczekiwany "Chaos" Xawerego Żuławskiego, który zapewne w genach otrzymał bardzo szczególne, frenetyczne widzenie świata. Film opowiadający tragiczną historię trójki braci jest przeładowany pomysłami, nafaszerowany anarchistyczną ideologią, a przy tym nie boi się łączyć surowej obserwacji z halucynacyjnymi wizjami. Warszawa pokazana tu została jako współczesne miasto grzechu, które jednocześnie odrzuca i fascynuje. I choć Żuławski nadmiernie folkloryzuje brutalną rzeczywistość, potrafi rzucić widzowi wyzwanie, wciągnąć go w swój świat.

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że o wiele dojrzalej wypadają w polskim kinie propozycje niewstydzące się swej kreacyjności. Omawiane już na tych łamach "Jasminum" Jana Jakuba Kolskiego (nagroda publiczności) czy "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Marka Koterskiego (nagrodzony m.in. za reżyserię) wygrywają przede wszystkim swoją osobnością i zdecydowaną autorską postawą. Pierwszy nie wstydzi się pastelowej tonacji i ucieka w ulubione rejony magiczne, drugi przeciwnie - wierci widzowi dziurę w brzuchu masochistyczną wiwisekcją polskiego pijaka. W kinie debiutantów próbę stworzenia własnego charakteru pisma można było dostrzec w "Sztuce masażu" Mariusza Gawrysia (sympatyczna komedia o naszych obyczajach godowych, szkoda, że rozsypująca się na pojedyncze gagi) oraz w "Chłopcu na galopującym koniu" Adama Guzińskiego, adaptacji opowiadania Tarjei Vesaasa (ujawniającej dużą wrażliwość autora, choć niewykraczająca, niestety, poza język ambitnej etiudy). Godną uwagi rzemieślniczą sprawność i konsekwentny ekspresyjny styl pokazał za to Konrad Niewolski w "Palimpseście", nadrabiając tym samym polskie zaległości w dziedzinie metafizycznego thrillera.

Co znamienne, w kinie polskim kwitnie w najlepsze gatunek komediowy. Wszak jego konwencja pomieści wszystko: zniesie każdy banał, rozgrzeszy stereotyp, złagodzi wszelkie kanty. Dominuje więc poetyka znana z telewizyjnych sitcomów. Skrajnym przypadkiem była całkowicie odklejona od rzeczywistości adaptacja bestselleru Katarzyny Grocholi "Ja wam pokażę" Denisa Delicia, wzór filmowej konfekcji. Za to w "Przybyli ułani" Sylwestra Chęcińskiego z telewizyjnej serii "Święta polskie" mogliśmy obejrzeć siermiężną satyrę na polską bohaterszczyznę i zakłamanie. Inny tytuł, "Fundacja" Filipa Bajona, opowiadał (wzorując się najwyraźniej na "Wielkim Szu" Chęcińskiego, również z Janem Nowickim) historię hochsztaplera, robiącego interes życia na nieszczęściu innych. Jednak najwięcej laurów zdobyli "Statyści" Michała Kwiecińskiego, opowieść o tym, jak ekipa filmowa z Chin przybywa do polskiego miasteczka, dowiedziawszy się, że tu właśnie mieszkają najsmutniejsi ludzie na świecie. Film daleki jest od wyrafinowania, ale trudno odmówić mu tzw. potencjału kinowego, zważywszy choćby fakt, że nagrodę dystrybutorów za najlepiej sprzedający się tytuł otrzymała w Gdyni inna niewyszukana komedia - "Tylko mnie kochaj" Ryszarda Zatorskiego, w ogóle zresztą nie przyjęta do konkursu.

Przy tej okazji należałoby zapytać o kryteria gdyńskiej selekcji. Czy np. przybyła prosto z festiwalu w Wenecji "Summer Love" głośnego performera Piotra Uklańskiego, nosząca cechy audiowizualnego eksperymentu, winna być oceniana w kategorii filmu fabularnego? Jako demitologizacja westernu nie wnosi wiele nowego do historii gatunku, intryguje natomiast jako czysta gra z formą, niepotrzebnie jednak rozdęta do rozmiarów pełnometrażowego kina. Zupełnie inny problem stanowi "Hi Way" Jacka Borusińskiego, dzieło twórców kabaretu Mumio, udająca film statyczna kompilacja absurdalnych skeczów. Umieszczanie podobnych tytułów w konkursie każe zapytać o sensowność jakiejkolwiek selekcji.

Bez miłości

Podczas gali otwierającej festiwal dyrektor Bork prosił o życzliwe spojrzenie na polskie kino. Tymczasem na wielu seansach wytrzymanie do końca było wyczynem zgoła heroicznym. Trudno lubić rodzime kino, jeśli ono nie lubi samego siebie, a przede wszystkim nie lubi ludzi ani rzeczywistości, którą opisuje. Charakterystyczny obraz przewijający się w wielu polskich filmach to człowiek, który... wymiotuje - ciekawa metafora naszego stanu ducha. Po raz kolejny wróciły też pytania o emocję erotyczną. Dlaczego w kraju szczycącym się tak bogatym rodowodem romantycznym filmowcy nie chcą (nie potrafią?) opowiadać o uczuciach? Jedynym filmem próbującym mierzyć się z tym na serio była "Samotność w sieci" Witolda Adamka, utrzymana w konwencji luksusowo-kiczowatej bajki. Film to na swój sposób bezwstydny: fetyszyzujący przedmioty i ludzi, doskonale aseptyczny, rozmyślnie sztuczny. Udało się w nim jednak uchwycić klimat współczesnej "romantyczności", z całym jej zapośredniczeniem, mitami, maskowanymi lękami. Gdzie jednak miejsce na prawdziwe, pełnokrwiste namiętności? Pytania i postulaty można by mnożyć. Nie zmieni to jednak faktu, że na konferencjach prasowych i spotkaniach z publicznością z twórców emanowało samozadowolenie, organizatorzy zaś na każdym kroku podkreślali rekordową ilość debiutów (aż 14 na 24 filmy w konkursie głównym). W tegorocznej walce o Złote Lwy zastanawia także - miejmy nadzieję, że chwilowa - całkowita nieobecność kobiet-reżyserek.

Jury pod przewodnictwem Feliksa Falka miało gest wyjątkowo szeroki (nagrodzono bez mała połowę filmów), aczkolwiek dystrybucja nagród nie do końca okazała się trafiona. Za najbardziej skrzywdzony uważa się film Wiesława Saniewskiego "Bezmiar sprawiedliwości", reprezentujący dawno niewidziany na naszych ekranach dramat sądowy. Być może scenariusz niepotrzebnie zabrnął w moralizatorską dosłowność, wzmocnioną jeszcze przez cytaty z filmowej klasyki. Powstał jednak film potrzebny i ważny. Obnażając niewydolność polskiego sądownictwa, uderzył w czułą strunę: brak zaufania wobec najważniejszych instytucji i zachwianie wiary w etyczny porządek. Żywe emocje na widowni wzbudziła satyryczna scena wystawnego przyjęcia w kurii, podczas którego kościelni dostojnicy używają swych wpływów, by załatwić "stosowny" wyrok. Konteksty religijne polskiego kina Anno Domini 2006 to zresztą temat na osobny esej, by wspomnieć tylko filmy małżeństwa Krauze, Koterskiego czy Seweryna.

Takim filmom jak "Plac Zbawiciela" czy "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" możemy uwierzyć, albowiem ich twórcy nie uciekają od samych siebie. Choć można nie zgadzać się z proponowaną przez nich filozofią, trudno zaprzeczyć, że ich filmy są głęboko "przeżyte". I takich właśnie brakuje w polskim kinie najbardziej

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2006