Śmierć śmiechu

Polska komedia traci świeżość i kontakt z rzeczywistością. Jednocześnie zyskuje na popularności.

12.07.2011

Czyta się kilka minut

Marek Kondrat w filmie "Dzień świra" / fot. materiały dystrybutora /
Marek Kondrat w filmie "Dzień świra" / fot. materiały dystrybutora /

Dystrybutorzy jakby się zmówili, by przed wakacjami zepsuć humory miłośnikom polskiego kina. Przeszło dwadzieścia rodzimych komedii, nowych i tych sprzed lat, które ukazują się właśnie na płytach DVD, pokazuje, jak słaba jest dziś kondycja nadwiślańskich ekspertów od rozśmieszania. I dowodzi tego, jak niszczeje nasze narodowe poczucie humoru - skostniałe, coraz mniej smaczne i bardzo konformistyczne.

...i nie wróci więcej

Wydane niemal w jednym czasie komedie Sylwestra Chęcińskiego i Tadeusza Chmielewskiego, filmy Stanisława Barei i Juliusza Machulskiego wśród współczesnych komedii wyglądają jak szlachetni przodkowie z innej, wymarłej już linii. Nie dlatego, że są to komedie bezbłędne, ale dlatego, że tło, na jakim się pojawiają, okazuje się bardzo ponure. Box z filmami Olafa Lubaszenki, zestaw hormonalnych filmów Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza, a także wydania DVD "Och, Karol 2" Piotra Wereśniaka i "Jak się pozbyć cellulitu" Saramonowicza nawet najwytrwalszych kinomanów doprowadzić mogą na skraj rozpaczy. A jeśli najtwardsi z nich zdecydują się pójść do kina na przaśny "Maraton tańca" Magdaleny Łazarkiewicz - zapewne nigdy nie pozbędą się wstrętu do rodzimych komediantów.

Fragment filmu "Dzień Świra" w reżyserii Marka Koterskiego

Nawet dla tych, którzy zdążyli się uodpornić na kinowe rozczarowania i przykrości, lektura polskich komedii okazuje się skrajnym wyzwaniem. Wypełniając swój zawodowy obowiązek, krytyk filmowy raz jeden może się poczuć jak górniczy związkowiec - niby wiedział, na co się pisze, gdy wybierał ten, a nie inny zawód, ale oglądając niby-śmieszne twory naszych reżyserów, zaczyna wierzyć, że należy mu się finansowa rekompensata za pracę w szkodliwych warunkach. Skoro więc jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze? Polskie komedie przynoszą przecież zyski, ściągają do kin wielotysięczną publikę, a po czasie stają się - a jakże! - telewizyjnymi hitami.

Zabrzmi to paradoksalnie: największym problemem nowej polskiej komedii jest jej popularność. Usypia reżyserów i pozwala im wierzyć, że znaleźli klucz do serc publiczności. Ta ostatnia zaś robi wszystko, by udowodnić, że racje miał jeden ze znanych dziennikarzy, mówiąc, że "Ludzie nie są tacy głupi, jak sądzimy. Są dużo głupsi". Kasowe wyniki "Weekendu", "Jak się pozbyć cellulitu" i innych podobnych produktów przekonują, że rodzima publiczność ma głód estetycznej żenady i intelektualnych zniewag. Co gorsze - sukcesy owych komedii sprawiają, że ich autorzy jako jedyny wyznacznik reżyserskiej słuszności przyjmują dziś wyniki box office’ów, zamykając się na jakąkolwiek krytykę dotyczącą artystycznej i warsztatowej strony ich dzieł.

Nie dostrzegają też tego, że ich filmy nijak mają się do rzeczywistości. Stawiająca na masową publikę polska komedia zupełnie zapomniała bowiem o świecie i jego śmiesznościach. Zamiast bohaterów złożonych z niepowtarzalnych słabostek, z osobnych gestów, min, postaci wyposażonych we własny język i sposób bycia, dostajemy wciąż te same typy: gryzipiórka, cwaniaka, pantoflarza, dresiarza, wiejskiego głupka, gburowatego pyszałka, wyzwoloną młódkę, żałosną feministkę i kobietę-bluszcz przylepioną do swojego wybranka. Nowa polska komedia zupełnie wyprana jest z oparów życia, głucha na absurd codzienności - nie próbuje nawet wyśmiać nas jako widzów i jako bohaterów.

Bez odbioru

Rodzimi twórcy zdają się zupełnie niezdolni do tworzenia autorskich opowieści, wymyślania gagów, operowania humorem sytuacyjnym, czy wykreowania postaci charakterystycznych niebędących wyłącznie toporną parodią ludzkich typów. Sięgają zatem po gotowe dowcipy i odwołują się do popkulturowych fenomenów.

Zwiastun filmu "Weekend" w reżyserii Cezarego Pazury

Podczas gdy reżyserzy idą na łatwiznę, publiczność nie wymaga od nich niczego innego. Zamiast oczekiwać przemyślanych opowieści i choćby lekkiego powiewu świeżości, zadowalają się prymitywnym puszczaniem oka (żeby to...) przez reżyserów. Kiedy więc Piotr Wereśniak w "Och, Karol 2" próbował widzów rozbawić, wystarczyło, że zaaranżował scenkę, w której reporter pytał tytułowego bohatera granego przez Piotra Adamczyka, o to, jakiego Karola jeszcze nie zagrał, następnie zaś ten sam bohater wyciągany z samolotu przez ochronę lotniska wykrzykiwał, że oto biją go Niemcy. Wszystko finezyjne, z klasą i pomysłem. A jednak publiczność kupuje tego typu dowcip - widocznie łatwiej zidentyfikować subtelny cytat z Jana Rokity i poczuć się błyskotliwym dzięki zdekodowaniu ironicznej uwagi o filmografii Piotra Adamczyka, niż szukać śmieszności w obrazach rymujących się z naszą codziennością.

Z czego się śmiejecie

Reżyserzy polskich komedii doskonale wiedzą, że publika chętnie posłucha dowcipów, które od miesięcy krążą po internetowych forach i na wielkim ekranie odnajdzie bohaterów swojej youtube’owej codzienności. Zapewne dlatego u Janusza Kondratiuka oglądaliśmy swojską twarz pani Baśki, słuchaliśmy dowcipów Joanny Bartel znanej z serialu komediowego "Święta wojna", zaś w "Jak się pozbyć cellulitu" Andrzeja Saramonowicza specyficznie ucharakteryzowany Michał Figurski ku uciesze publiczności wcielał się w rolę taksiarza. W polskiej komedii nie trzeba inteligentnego dowcipu, wystarczy jej jajcarska zgrywa, a niezawodnym źródłem komizmu są sceny z używkami w rolach głównych.

Bohaterowie naszych komedii nie potrafią być śmieszni bez wypalenia jointa albo sążnistych haustów alkoholu. Różnej maści używki napędzają produkcję ekranowego humoru, jakby dowcip nie był możliwy w stanie przytomności. W "Milionie dolarów" Janusza Kondratiuka starsze panie zebrane w dancingowej toalecie wciągają biały proszek podprowadzony przez jedną z nich nastoletniemu wnuczkowi, a w "Zgorszeniu publicznym" Macieja Prykowskiego (jednej z bardziej urokliwych polskich komedii ostatnich lat) w wyniku ogniska mieszkańcy bytomskiego osiedla mimowolnie stają się konsumentami nielegalnie hodowanej marihuany. Także schlani panowie w "Testosteronie" okazują się bardzo rozkoszni, a stan półświadomości ma uzasadniać slap­stickowe dowcipy reżyserów. Młodym damom z "Lejdis" czy "Jak się pozbyć cellulitu" kilka drinków (albo parę gram marihuany) pozwala swobodniej rzucać mięchem na lewo i prawo, a - jak wiadomo każdemu, kto przyglądał się reakcjom widzów podczas seansu polskiej komedii - nic tak nie śmieszy rodzimej publiki jak niecenzuralne słowo.

Zwiastun filmu "Och, Karol 2" w reżyserii Piotra Wereśniaka

Polska komedia nie potrafi bawić bez obrażania inteligencji widza. Serwuje nam schematy rodem z młodzieżowej komedii lub nieudolnie symuluje postmodernistyczną ironię. Pastisz, jaki proponuje w swym "Weekendzie" Cezary Pazura, parodiując kino Tarantino, od początku do końca jest tylko żenującą próbą filmowych prowincjuszy głodnych poklasku. Równie nieudolne ukazują się próby opowiedzenia o śmiesznej "Polsce zwykłych ludzi". Obrazy prowincji, jakie prezentują twórcy "Miliona dolarów" czy "Maratonu tańca", mają w sobie więcej elementów karykatury niż realizmu. Lokalni politycy z ogorzałymi mordami i przykrótkimi krawatami, społeczność drobnych pijaczków, bezmyślnych dziewczyn i napakowanych kretynów to standardowy obraz Polski prowincjonalnej.

Patrząc poza Warszawę (choć i Praga z "Rezerwatu" Łukasza Palkowskiego nie wyglądała zbyt reprezentacyjnie) i inne metropolie, rodzimi filmowcy znajdują wyłącznie przaśne kreatury godne wykpienia, ale zamiast śmiać się z tego, co faktycznie śmieszne w naszym narodowym krajobrazie, sięgają po sprawdzony kod - ludowe mądrości, obleśne dowcipy i przerysowane postaci.

Vivat najpiękniejsi

Rozgoryczeni widzowie, a w tym i stęsknieni rodzimego kina krytycy, mogą utyskiwać na rozbrat polskiej komedii z powszednią śmiesznością, na zły smak reżyserów i ich obłudę, ale to właśnie cyniczne komedie zapełniają kinowe sale i kieszenie producentów. Głównie za sprawą rodzimego systemu gwiazd. Celebryci, którzy długie dni tygodnia spędzają na planach seriali, wieczory zaś - na rautach obfotografowywanych przez brukowce, to koło zamachowe rodzimego przemysłu komediowego. Idąc na polską komedię, widz może mieć poczucie, że oto na jego oczach ożywa rozkładówka jednej z bulwarówek - gwiazdy średniego i mniejszego kalibru zapełniają ekran od pierwszej do ostatniej minuty. Znani z tego, że są znani i znają kilka grubszych słów.

Grono aktorów celebrytów tak zdominowało polską komedię, że dziś to oni wydają się jej gospodarzami: zmieniają się reżyserzy, scenariusze (no, powiedzmy), operatorzy i reszta ekipy. Aktorzy zostają. Ogorzała twarz Andrzeja Grabowskiego spogląda na nas z ekranu co drugiej rodzimej produkcji o domniemanie humorystycznym zabarwieniu, a jakakolwiek polska komedia nie może powstać bez udziału Tomasza Karolaka. Zestaw gwiazd zmienia się nieznacznie. Wśród przedstawicielek płci pięknej mamy więc panie Kunę, Foremniak, Muchę, Glinkę, Dereszowską, Olszówkę, Hirsch, Różczkę, Boczarską oraz Małgorzatę Sochę mianowaną przez portale plotkarskie nową ikoną stylu, urody i dziewczęcego wdzięku. Także wśród męskich twarzy nie warto oczekiwać jakiegokolwiek płodozmianu - nadwiślańska komedia podlewana jest testosteronem przez wciąż tę samą ekipę panów: Szyca i Kota, Stuhra i Więckiewicza, Wojciecha Mencwaldowskiego, Rafała Rutkowskiego i Cezarego Kosińskiego, nieodzownych Karolaka i Adamczyka, a także o pokolenie starszych: Andrzeja Grabowskiego, Krzysztofa Stelmaszyka i Mariana Dziędziela.

Zwiastun filmu "Jak się pozbyć cellulitu" w reż. Andrzeja Saramonowicza

Gdyby więc rodzimy kinoman zechciał opowiedzieć znajomym o komedii, której tytułu zapomniał, nazwiska aktorów grających w feralnym filmie nie wyjaśniłyby niczego. Wymieniona grupa aktorek i aktorów zmonopolizowała bowiem nasz humorystyczny przemysł; czwórkami, szóstkami, czasem niemal w komplecie meldują się na planie każdej komedii produkowanej w kraju nad Wisłą. Publiczność to kupuje, bo lubi oglądać te same twarze, które widzi codziennie w wieczornych tasiemcach, w kolorowych plotkarskich magazynach i w teleturniejach sprawdzających, czy nasze aktorskie sławy potrafią śpiewać stare songi podczas jazdy na lodzie i czy znajomość fokstrota dorównuje ich wiedzy o Unii Europejskiej. A reżyserzy skrzętnie spełniają zachcianki widzów, ściągają serialowe gwiazdy pierwszego i piątego planu, byle nie zaskoczyć nas jakimś aktorskim odkryciem. I jeśli ktoś w czasie seansu "Och, Karol 2" odniósł wrażenie, że przez ekran przewija się pół obsady "M jak Miłość", było to wrażenie jak najbardziej słuszne.

Komediowe katharsis

Gdy przed paroma tygodniami na ekrany polskich kin trafiała nowa komedia Dany’ego Boona, dziennikarze zastanawiali się nad fenomenem tego reżysera. Zanim nakręcił "Nic do oclenia", Boon podbił bowiem serca francuskiej publiczności dzięki "Jeszcze dalej niż północ", smakowitej komedii wyśmiewającej francuskie stereotypy, kompleksy i zbiorowe ułomności. Aktor i reżyser, który popularność zdobywa także w Polsce, pokazuje, że można dziś stworzyć komedię aktualną, lecz nie koniunkturalną, że można śmiać się z siebie bez sadomasochistycznej zjadliwości, ale z luzem i ironią.

Polscy reżyserzy nie potrafią lub nie chcą jednak tego robić, nie próbują opowiadać o sobie samych, a zatem i o nas. Bezpieczniej jest pokazywać żałosnych prowincjuszy i karierowiczów z metropolii niż spojrzeć w lustro i wyśmiać to, co w nim zobaczymy.

Jest rzeczą co najmniej niepokojącą, że najlepsze polskie komedie ostatniej dekady są dziełami twórców, którym daleko do filuternych śmieszków. "Dzień świra" Marka Koterskiego oraz "Wesele" Wojciecha Smarzowskiego, filmy zabawne i zarazem potwornie smutne, pokazują, że komedia może mówić poważnie. Że można śmiać się z naszych narodowych przywar, mitów i mentalności, można okrutnie śmiać się z siebie samego, z własnej frustracji i goryczy.

Kasowe sukcesy obu tych filmów pokazują, że polska publiczność potrafi docenić tego typu komedie, trochę smutne, bardzo prawdziwe, świeże i wyzywające. Trzeba jednak mieć odwagę, by taką komedię stworzyć, by śmiać się z siebie i sprawić, abyśmy także my dostrzegli własną śmieszność w ekranowych bohaterach. W polskim kinie niewielu twórców ma taką odwagę i dość determinacji, by w ten sposób traktować widzów. Bo choć rodzimej komedii nie brak jajcarzy, brakuje jej jaj, by porzucić wytarte ścieżki i pójść w poprzek oczekiwaniom masowej publiczności.

Zwiastun filmu "Maraton tańca" w reż. Magdaleny Łazarkiewicz

Polskie kino rozrywkowe potrzebuje świeżej krwi i odważnych reżyserów. Takich, którzy w lekkim, ironicznym tonie spróbują porozmawiać na poważnie o nas i naszej codzienności. Dziś rozmawiają z nami jedynie twórcy kina autorskiego, cokolwiek niszowego i hermetycznego. Co jednak ma począć miłośnik kina, który nie znajduje przyjemności w oglądaniu egotycznego "Italiani" Barczyka czy w olśniewających, aseptycznych rekonstrukcjach malarskich z "Młyna i krzyża" Lecha Majewskiego, chciałby natomiast zobaczyć śmieszny film skąpany w nadwiślańskiej rzeczywistości? Pozostaje jedynie czekać na nowy film Marka Koterskiego lub sięgnąć po wydaną niedawno na DVD "Hydrozagadkę" Andrzeja Kondratiuka.

Jeszcze długo nie powstanie w Polsce druga tak nonsensowna komedia, w której oparów absurdu będzie więcej niż oparów wódki, więcej dowcipu niż zgrywy, i więcej reżyserskiej odwagi niż koniunkturalizmu. Dobrze, by sięgnęli po nią także rodzimi reżyserzy, by zobaczyć, że komedia to nie tylko hormonalno-romantyczne dykteryjki pozbawione ­pointy.

Śmiać się z samych siebie - ta wyższa szkoła dowcipu jest polskim komediom wciąż niedostępna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2011