Staś od kiełbasy

Ogląda się ten film z przygnębieniem. W dłużącym się ponad miarę obrazie zostało poupychane to, o czym już dawno wiedzieliśmy, czytaliśmy, słyszeliśmy. Tym wyśmiewa wszystko. Tyle że bez wdzięku.

13.02.2007

Czyta się kilka minut

Stanisław Tym jako Ryszard Ochódzki /
Stanisław Tym jako Ryszard Ochódzki /

Myślimy Bareją, mówimy Bareją. Niemal każda impreza zaczyna się "Misiem", a kończy "Alternatywami 4". Nie ma już Polski, którą portretował w swoich filmach: zniknęły kolejki po mięso i uderzające w szklankę lotniskowe spikerki. Nie zniknęli jednak Polacy. Grzeszni i pocieszni. Jak w jego filmach. Krajowy poziom "cukru w cukrze" bez zmian.

Wielkie żarcie

Począwszy od pierwszej lekcji z okrutną matematycą z piskliwym głosem i pokaźnym biustem myślałem już tylko o jednym. O "Alternatywach 4" w telewizji. Biegłem do domu, podjadając ulubione herbatniki o sentymentalnej nazwie "Aretki", żeby tylko zdążyć na czas. I z reguły miałem tę satysfakcję. Śmiałem się jak rodzice, jak Polska długa i szeroka. Z Gajosa i z pana Balcerka (Pyrkosz), i z Wilhelmiego, bo przecież u nas na osiedlu też był taki sam "Aniołek". Ale tamten śmiech nie był tylko beztroski. Miał swoje drugie dno. Gogolowskie zadziwienie, że naprawdę śmiejemy się przecież z siebie.

Bareja był fotogeniczny. Miał tego świadomość, bo chętnie grywał epizody w filmach własnych i u kolegów. Nie był, broń Boże, amantem, raczej jowialnym, grubiutkim sąsiadem z naprzeciwka. Z piwkiem albo winkiem w dłoni: postacią z Hrabala, z "Opisu obyczajów" księdza Kitowicza albo z "Dobrego wojaka Szwejka". Kazimierz Kutz pisał w swoim "Alfabecie", że Bareja, kolega Kutza z roku w łódzkiej "Filmówce", w szkolnych czasach dostawał z domu pokaźne paczki żywnościowe. Pochodził bowiem ze znanej familii wędliniarskiej, i, co tu kryć, bardzo lubił mięso. Znamy na pamięć sceny z jego filmów, w których mortadela pięknie fotografowała się z salcesonem, a naręcze swojskiej kiełbasy z podawanym w brudnej ścierce kurczakiem. Na studiach, twierdzi Kutz, Staś miał zwyczaj pławić się w mięsnej rozpuście. Rozbierał się do naga i zajadał tłuste kiełbaski. Palcami. I z uśmiechem na ustach. To była jego pierwsza komedia. "Wielkie żarcie" bez ideologii. Komedia zrealizowana z tą samą zachłannością życia, która później wiele razy przesłaniała Barei świadomość, że kino to nie tylko "mięso": dowcipy i gagi. To także rzemieślnicza mordęga na planie albo przed stołem montażowym.

Każdy twórca z komediowym temperamentem chciałby być Stanisławem Bareją. Bo jego filmografia to nie tylko kultowe tytuły, ale i nieprzemijająca pamięć o ich twórcy. Każdy chce być Bareją, ale nikt nie potrafi. Historia polskiego kina łaskawie pozwala zajrzeć w głąb retrospekcyjnych odmętów. Było raz lepiej, raz gorzej. Wybitni autorzy, jak Has, Munk, Zanussi czy Kieślowski, zdarzali się raz na dekadę albo rzadziej, mieliśmy za to w polskim kinie wielu publicystów i moralistów, pięciogroszowych wizjonerów i politycznych kunktatorów. Bareja był jedyny. Oczywiście znamy nazwiska twórców, którzy - podobnie jak autor "Misia" - z komediowym temperamentem uparcie penetrowali "naszą małą stabilizację" w literaturze (Mrożek, Różewicz, Głowacki) i w kinie (Piwowski, Kondratiuk). Bareja był jednak inny. Mniej poetycki, pokazywał Polskę, którą widział ze swojego okna. Bohaterów, których znał i nawet trochę lubił. Panie i panów, którzy "w życiu by do teatru nie poszli", za to "bujali" gołębie najpiękniej na świecie.

A ja tak ciągle palę

Jacek Fedorowicz, przyjaciel i współpracownik Barei, powiedział kiedyś, że "gdyby Stasiu zaangażował do swoich filmów jeszcze reżysera z prawdziwego zdarzenia, byłby naprawdę wielki". Pewnie miał rację. Może poza "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?" (1978) i "Misiem" (1980), filmy Barei z profesjonalnego punktu widzenia były niemal amatorskie. Pracował w pośpiechu, nonszalancko i niechlujnie. Za dużo i za szybko. W jego filmach znajdziemy dialogi genialne, takie sobie i zupełnie nietrafione. Postaci są albo nadzwyczajne, albo nieudane. Szwankuje dramaturgia, czasami w kadrze, ni stąd ni zowąd, pojawia się jakiś drut. Lista filmowych grzechów reżysera jest długa. Ale zasłużył na rozgrzeszenie. Określenie "bareizm" od dawna nie oznacza już hucpiarstwa i nieudolności. Takim terminem obdarzyli reżysera zazdrośni koledzy i zwyczajowo niechętni mniej glamou­rowatemu popowi dziennikarze i krytycy. Pomylili się. To prawda, Bareja nie miał talentu do "starannej zabudowy kadru", ale posiadał talent inny, dużo ważniejszy: znał sekretny kluczyk do sejfu z napisem "Polaków portret własny". I potrafił zrobić zeń pożytek. Niegdyś "bareizm" był synonimem tandety, dzisiaj oznacza przenikliwe spojrzenie i inteligentny dowcip. Czasy naprawdę się zmieniają.

Zmieniał się także sam Bareja. Jego pierwsze filmy, te z lat 60., były rzeczywiście tylko konfekcją, bulwarowymi farsidłami opartymi na tradycyjnej formule komedii pomyłek. Taki był "Mąż swojej żony" (1960) i "Żona dla Australijczyka" (1963), ale już w "Małżeństwie z rozsądku" (1966) zwracały uwagę ironiczne w wymowie kuplety o cudnym "systemie rat", które Elżbieta Czyżewska i Daniel Olbrychski odśpiewywali tańcząc charlestona wokół "funkcjonalnego mebelka". Po raz pierwszy dała wówczas o sobie znać zadziorność Barei. Niepostrzeżenie sympatyczny Stasio od kiełbas stawał się groźny. Szyderczy i wywrotowy. Najlepsze filmy nakręcił w twórczym teamie - najpierw ze wspomnianym już Jackiem Fedorowiczem ("Poszukiwany-poszukiwana", 1972; "Nie ma róży bez ognia", 1974), następnie ze Stanisławem Tymem ("Brunet wieczorową porą", 1976; "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" i "Miś"). Te komedie podobały się widzom, ale jakoś mniej śmieszyły anonimowych urzędasów rozsiadłych za biurkami, paprotkami, dyplomami i proporczykami z zagranicznych delegacji. Mniej więcej od czasu "Poszukiwanego-poszukiwanej", gdzie za pośrednictwem banalnego chwytu z odwróceniem ról Bareja opowiedział o pauperyzacji polskiej inteligencji (Marysia-Wojciech Pokora jako gosposia zarabiała więcej niż jako profesor na uczelni), zaczął się trwający aż do śmierci reżysera jego pojedynek z cenzurą. Wielogodzinne kolaudacje, niezliczone cenzorskie ingerencje i zawody - kto kogo przetrzyma. Bareja stawał się groźnym przeciwnikiem. Na pewno miał tego świadomość, inaczej nigdy nie nakręciłby "Misia", najlepszej polskiej komedii w historii.

W "Misiu", ale i we wszystkich właściwie filmach Barei najważniejszy jest język: jednocześnie urzędowy i abstrakcyjny. Bohaterowie nie mówią wprost, tylko szukają niezgrabnych ekwiwalentów. Marysia z "Poszukiwanego-poszukiwanej" pracuje u partyjnego bonza "rzuconego na odcinek architektury", a jego żona powtarza ciągle: "bo mój mąż jest z zawodu dyrektorem". Słowotwórczy elementarz pana Barei jest bardzo szeroki: "Łubu dubu, łubu dubu, niech nam żyje prezes naszego klubu" i "Narodziny nowych świeckich tradycji", "Pani kierowniczko - ja ciągle palę" i "Przyszłem wcześniej, gdyż nie miałem co robić". Późne komedie Barei mają ciągle uśmiech dwudziestoletniego Stasia, który - to znowu Kutz - "miał szlachetną ambicję poznania wszystkich gatunków alkoholi", ale kryją całą gamę innych jeszcze aromatów i zapachów. Absurd jego filmów był codzienny i gorzki jak polska wódka wyborowa. Żałosny i przenikliwy.

Bareja jak nikt przed nim (i po nim) z komediową dezynwolturą pokazywał bardzo ponure typy. Intelektualne miernoty na wysokich stanowiskach. Strach małych ludzi przed ludźmi jeszcze mniejszymi. Donosy, kłótnie, chamstwo. To okrutne zwierciadło bolało jednak mniej, gdyż widz - przynajmniej w trakcie seansu - zawsze czuł się o niebo lepszy, uczciwszy, mądrzejszy. Dowcip Barei polegał i na tym, że drugi widz, siedzący obok w kinie czuł właściwie to samo. Na swój temat, ale już nie na temat sąsiada. Filmy Barei to samonakręcająca się spirala: dobrego mniemania o sobie i nie najlepszego o innych. I tak w koło Macieju. Aż do końca, do dzisiaj.

Oberek z gwiazdami

O Barei pamiętamy stale, ale doceniamy przede wszystkim przy okazji okoliczności tak niewesołych, jak poprzedzona gigantyczną kampanią reklamową premiera "Rysia" w reżyserii i według scenariusza współtwórcy największych sukcesów Barei - Stanisława Tyma.

Ogląda się ten film z przygnębieniem. Zamiast śmiechu. W dłużącym się ponad miarę (140 minut!) obrazie, zostało poupychane chyba wszystko, o czym już dawno wiedzieliśmy, czytaliśmy, słyszeliśmy. Znowu Polska jest brudnym czarno-białym burdelem, a tęczę widać tylko w nazwie nieśmiertelnego klubu. Co drugi krajan oszukuje, co trzeci kradnie. Kłamią wszyscy. Tym posłużył się metodą dobrze znaną z internetowych forów. Trzeba dowalić wszystkim: katolom i lewakom. Moherowym berecikom i różowym koryfeuszom intelektu. Rzeczywiście wszystkim dowala. Tyle że bez wdzięku.

Ochódzki przypomina Nikodema Dyzmę i bohatera "Wystarczy być" Jerzego Kosińskiego, a "Ryś" nawiązuje nie tylko do "Misia", ale także do co najmniej tuzina kultowych filmów, z "Rejsem" na czele. Grzechem "Rysia" jest także jego przeładowanie. Metrażem, skeczami, grepsami i sławnymi nazwiskami. Obsada filmu wygląda bowiem tak, jakby Stanisław Tym (albo producent) postarali się o aktorskie rankingi popularności wszystkich tabloidów, poszerzyli tę listę o prywatne sentymenty sprzed lat, w końcu dodali tuzin gwiazd "wiecznie młodych". I wszystkich zaprosili na plan... po czym, dalejże, razem w tany. Mnie ten "oberek z gwiazdami" nie przypadł do gustu. Owszem, zawsze miło jest popatrzeć na idealnie obsadzoną Martę Lipińską, rewelacyjną Joannę Szczepkowską albo Szapołowską i Tyszkiewicz w rolach sprzątaczek, ale w końcu głowa boli od tego przybytku, zwłaszcza kiedy innych zalet brakuje.

"Ryś" to nie "Miś", niestety. Nie ten taniec. I nie ta kiełbasa.

"Ryś", scen. i reż.: Stanisław Tym, muz.: Piotr Rubik, obsada: Stanissław Tym, Krzysztof Kowalewski, Zofia Merle, Danuta Stenka, Krzysztof Globisz, Janusz Rewiński, Joanna Szczepkowska, Marek Kondrat, Krystyna Janda, Anna Przybylska, Eryk Lubos, Beata Tyszkiewicz, Grażyna Szapołowska, Wiktor Zborowski i inni, dystrybutor: Forum Film, produkcja: Polska 2007.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2007