Koziołek: W literaturze tkwi witalność i energia istnienia

Uwielbiam stan czytania kilku książek jednocześnie, stąd w naszym mieszkaniu książki nie spoczywają grzecznie na półkach, ale wędrują po pokojach, meblach, parapetach.

07.05.2023

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Wziąłeś udział w spisie powszechnym?

RYSZARD KOZIOŁEK: Wziąłem.

Co wpisałeś w rubryce: narodowość?

Polska.

To zaskoczenie: sądziłam, że śląska.

A w rubryce wyznanie: luterańskie. Czuję się Polakiem z korzeniami wczepionymi przez 20 lat w ziemię cieszyńską. I tam już zostaną. Co nie przeczy faktowi, że od ponad 30 lat żyję i pracuję na Górnym Śląsku, i ta część Polski obchodzi mnie najbardziej. Jednak istotny składnik mojej tożsamości niewiele ma wspólnego z terytorium fizycznym. Raczej powstał z czegoś, co nie leży na żadnej mapie.

Gdzie więc leży?

To ojczyzna z duchowego powietrza. Lub dom w chmurze, jakbyśmy dziś powiedzieli, ponieważ wypełnia go literatura, do której z czasem dołączyła humanistyka jako refleksja o językowych tworach człowieka.

Początkowo, jak wszystkich w naszej szkole, literatura Mickiewicza i Sienkiewicza miała mnie uformować w dość jednorodnego Polaka. I nieźle jej szło, bo to jest bardzo dobrze napisane. Za mniej ważne uznawałem krainę domową, czyli kilka wsi pod Beskidami, które znałem, krajobraz, gwarę, no i luteranizm, który słabo pasował do katolicyzmu dominującego w obowiązkowej literaturze. Dalej zdrada już tylko postępowała. Ale w pewnym momencie zaczyna cię uwierać fakt, że porzucasz to, co jest ci najbliższe, co znasz najlepiej, co cię ulepiło...

Jak to się dzieje?

Czytasz ważnych autorów, słuchasz mądrych profesorów, lecz oni nie mówią nic o twoim świecie. Tęsknisz do uniwersalności, uczysz się kongresowych języków, starasz się biegle opanować światowe teorie, aby stać się obywatelem humanistycznej chmury. Dopiero kiedy zmądrzejesz, zaczynasz pojmować, że cała ta praca ma sens, jeśli doprowadzi cię do powrotu do tego, co porzuciłeś.

Kiedy zmądrzałeś?

Kiedy na polonistyce spotkałem Stefana Szymutkę, właściwie jedynego nauczyciela, u którego świadomie chciałem się uczyć, którego sobie wybrałem. I on mnie zmusił do konfrontacji obu krain. Przystawił mi do oczu to, co chciałem sobie amputować. Oczywiście nie zajmował się mną, robił to na sobie, a ja długo się tylko przyglądałem z fascynacją i lękiem, bo to było całkowicie odmienne od typowej edukacji polonistycznej. Oraz żarliwe, radykalne. Stefan walczył w swoim pisaniu i nauczaniu o to, aby zaczęły ze sobą rozmawiać wielkie postacie światowej humanistyki z jego ziomkami z górniczych Mysłowic – Martin Heidegger z ciotką Cilą.

Udawało mu się?

Choć ciotka nie miała szansy nic powiedzieć wielkiemu filozofowi, to Stefan postanowił go zmusić, żeby jej słuchał w inscenizowanej rozmowie. Wiedza o życiu i mądrości ludzi, wśród ­których dorastał i żył, czyniła go zakładnikiem tej „krainy bez logosu”, jak nazywał Górny Śląsk, czyli świata, który nie potrafi siebie opowiedzieć. Stefan powtarzał nam, że jeśli wielka humanistyka nie jest w stanie pomóc nam w rozumieniu i wyrażeniu tego, co nie ma swojego własnego języka, a co jest nam najbliższe, to ona jest diabła warta.

Jest?

Wcale nie jest proste pracować z tekstem, aby dajmy na to „Na Zachodzie bez zmian” Remarque’a analizować jako konstrukcję doświadczenia przez młodego żołnierza koszmaru I wojny światowej, a równocześnie uchylać tą książką nieznane doświadczenia mojego dziadka, uczestnika kolejnej wojny, tyle że nie w polskich szeregach.

Tylko w Wehrmachcie?

W rodzinie to było tabu przykryte płaszczem lęku ugruntowanego przez stalinowskie represje. Nałożyły się kolejne warstwy wielu lęków – przymusowego wcielania Ślązaków do niemieckiej armii, strachu przed śmiercią lub kalectwem, a po powrocie strachu przed denazyfikacją. Dochodziły do tego takie paradoksy, że mężczyźni z jednej rodziny byli po obu stronach walczących o Monte Cassino. I ta przynależność do Wehrmachtu albo armii Andersa na obu mogła sprowadzić komunistyczne więzienie i przesłuchania. Stąd oczywisty przymus milczenia, a jego strażniczkami były zwłaszcza kobiety, które pilnowały, aby wiedza o ojcach i dziadkach nie trafiła do dzieci. U nas w domu obowiązywała wersja, że dziadek był na robotach w Niemczech.

Jaki był?

Najłagodniejszy człowiek, jakiego znałem. Był stolarzem i czułość, z jaką trzymał w dłoniach kawałek drewna, nie ­pozwalała pomyśleć, że mógłby komuś zrobić krzywdę, nie mówiąc o zadawaniu śmierci. Więc kiedy jako dzieciak znalazłem na strychu legitymację wojskową z jego zdjęciem w furażerce z wroną, nie chciałem uwierzyć, że to on. Otworzyłem ją i natychmiast zamknąłem. To był rozbłysk przerażenia, że to, co najbliższe, jest tak bardzo obce. Dziadek umarł, a ja mu nie postawiłem elementarnych pytań: gdzie byłeś, co widziałeś, jak tam było?

To powszechne zaniechanie.

Dlatego nie należy redukować tego, co „nie pasuje”, do teorii czy założonego obrazu. Zwłaszcza tego, co stawia opór, milczy, wymyka się rozumieniu, nazywaniu, akceptacji. A Szymutko miał właśnie na tym punkcie obsesję, rzetelność uznawał za fundamentalne zobowiązanie intelektualne, któremu trzeba sprostać nawet za cenę porażki lub śmieszności.

Śmieszności?

Ona wynika z gotowości bycia niemodnym, nie na czasie, niespójnym ideowo. Stefan był niesłychanie nieufny wobec słowa wyrafinowanego, nawet tego starannego i precyzyjnego. Z uporem podejrzewał piękno o kłamstwo. Preferował więc to, co nieatrakcyjne i skomplikowane, co męczy i odstręcza. Przez pewien czas szedłem tym samym tropem, stąd moja, ale przejęta od niego, fascynacja Teodorem Parnickim.

Jak się ma do tego Twoja fascynacja pisarstwem Jerzego Pilcha – mistrza urodziwej frazy?

Moja relacja ze Stefanem przypominała tę biblijną: Jakuba z Aniołem. Kiedy sobie to uświadomiłem, zacząłem walczyć, nie tyle z nim, co o siebie. Spod wpływu tak silnego nauczyciela musisz się wydobyć, inaczej nigdy nie odważysz się myśleć i mówić samodzielnie.

Coraz mocniej ciągnęło mnie do miejsca, gdzie sztuka i jej komentowanie porzucają krytykę dla afirmacji. Słowo zniewalające urodą i energią reprezentuje tragiczny związek z życiem. W fenomenie literatury, tym pawim ogonie mowy, tkwi witalność i energia istnienia, które wbrew lub mimo wiedzy o naszej kondycji i jej kresie mówi życiu: tak, jesteś dobre! Tę energię widzę i czuję we frazie Hrabala, Schulza, Pilcha...

Z Pilchem łączy Cię jeszcze wspólnota doświadczenia?

Pamiętasz ten fragment Pilcha o zimnych, nieogrzanych luterskich domach? To właśnie ten fenomen pisarstwa umiejącego nazwać szereg jednostkowych doświadczeń, które znajdują wspólny wyraz. I to tak skuteczny, że człowiek mówi: „No tak, tak jest, tak było! Lepiej bym tego nie wyraził”. Zazdrość mnie bierze, kiedy Pilch wyciąga „mojego” księdza Lasotę, z jaworzańskiej parafii, do której należałem, i przypomina jego genialne kazania pogrzebowe, te słynne fragmenty: „Bądź zdrów” – skierowane do nieboszczyka albo lament: „Śmierci okrutna! Czemuś zabrała brata naszego? Czemuś nie poszła do domu sąsiada?”. Nikt z nas, luteranów pamiętających Lasotę, nie potrafił tak o nim opowiedzieć. A dzięki prozie Pilcha heretycka mniejszość chrześcijańska na południu Polski, żyjąca dziwnymi obyczajami nieznanego plemienia, stała się dobrem czytających Polaków.

W Twoim domu czytało się Biblię?

Tak, co prawda nie wspólnie, ale presja, żeby czytać samodzielnie, była silna. Babka Hela, surowa ewangeliczka, czytała codziennie rano na głos i dawała do zrozumienia, że wszyscy w domu też powinni. Pastorzy mówili na szkółce niedzielnej, na lekcjach religii, w kościele, a zwłaszcza podczas przygotowania do konfirmacji, że to najważniejszy obowiązek luteranina. No więc czytałem. I myślę, że to nie był zły nawyk, gdyż systematyczne czytanie Biblii to dobre wprowadzenie do czytania w ogóle.

Właściwie czemu?

Umysł ćwiczy się w dziwnym słownictwie i w niecodziennej składni. A zarazem to bezcenne obcowanie z wieloma gatunkami literackimi, z których utkana jest Biblia. Tu kosmogonia Genesis, tam liryka Pieśni nad Pieśniami, tu epika Ksiąg Machabejskich, tam poezja Psalmów, tu rydwany faraona wpadają w morze, tam ogień pustoszy Sodomę, a deszcz zalewa Ziemię. Umysł dziecka czytającego Biblię dostaje niebywałą pożywkę dla wyobraźni; znajduje w niej prototypy opowieści, które później spotka w kinie katastroficznym, w horrorze czy w literaturze fantasy. Nie wiem, czy Heli o taką lekturę Biblii przez jej wnuka chodziło, ale nic nie mogła poradzić.

Twoja biblioteka?

Kształtowana przez skromny księgozbiór mojego taty – technika budowy płatowców. Dominowały w nim dwa zbiory książek. Pierwszy zawierał relacje o losach polskich lotników na Zachodzie w czasie II wojny światowej – Bohdan Arct, Arkady Fiedler, Janusz Meissner, klasyka tematu. Pozostałe dwie półki zajmował Józef Ignacy Kraszewski. Pomiędzy nimi „Trylogia”, „Pamiętnik znaleziony w Saragossie”, „Soból i panna”, „Podróż do Matecumbe” i inne, których już nie pamiętam. Niemniej przeczytałem wszystkie, niektóre, jak „Na podbój kontynentu”, kilka razy. Całość tworzyła raczej chaotyczny zbiór lektur. Konsekwencje odczułem na pierwszym roku polonistyki, gdzie spotkałem koleżanki i kolegów po dobrych liceach, którzy mieli przeczytanego Kasprowicza, Tetmajera, Herberta, ale nie mieli żadnego szacunku dla „Cyrku Skalskiego” czy „L jak Lucy”. Mimo zawstydzenia nie wyrzekłem się tych autorów, choć przymuszony na studiach do czytania chronologicznego polskiej literatury mordowałem się z tym okropnie.

Nadal się mordujesz?

Tak, choć tłumaczę to sobie wymogami profesjonalnymi. Niemniej co jakiś czas ożywa we mnie chłopak sprzed ojcowskiej biblioteczki, w której sąsiadują książki i autorzy niemający z sobą nic wspólnego. W tych kaprysach lektury chyba po raz pierwszy objawiła mi się wolność czytania. W szkole czy na religii kazali czytać jedno, a tu mogłem, co chciałem. Żadnego kanonu, spisu lektur, listy arcydzieł itp. Drugi wymiar tej wolności polegał na możliwości bycia kimś innym i gdzie indziej. Dzięki książkom miałem poczucie, że jestem w Paryżu w 1644 roku z D’Artagnanem, na lotnisku Northolt ze Skalskim w 1942, a ze Stachurą współcześnie u Potęgowej na Kujawach. Nawet zabawy z kumplami na podwórku, piłka nożna i narty nie dawały mi tego poczucia swobody, co literatura.

A Twoja obecna podręczna biblioteka?

Ciągle w ruchu. Uwielbiam stan czytania kilku książek jednocześnie, stąd w naszym mieszkaniu książki nie spoczywają grzecznie na półkach, ale wędrują po pokojach, meblach, parapetach. Szafka nocna ugina się pod nowościami, których się wszystkich nie przeczyta, ale chce się choć kilka stron spróbować przed snem. Od jakiegoś czasu jest więcej poezji, ponieważ fantazjuję o książce o wierszach. Właściwie nie tyle o wierszach, co o pogoni za wypowiedzią doskonałą, którą jest konkretny wiersz, a czasem wers lub kilka.

Poezja też w sypialni?

Ale i w toalecie niemało. Zwłaszcza moja ulubiona żółta celofanowa seria PIW-owska, jeden z pomników edytorskich rodzimej sztuki wydawniczej. No wiesz, wpadasz do toalety na jeden wiersz...

Gdzie jeszcze?

Dobre miejsce jest też w kuchni na parapecie. To książki śniadaniowe głównie, trochę bezpańskie, które nie znajdą może stałego miejsca na naszych regałach i pójdą dalej, do innych czytelników – reportaże i biografie. Obecnie popijam herbatę przy opowieściach Piotra Kępińskiego o Abruzji, na zmianę z „Burzą i zwierciadłem” Krzysztofa Mrowcewicza – łotrzykowską powieścią w listach o spotkaniu Daniela Naborowskiego z Szekspirem. Zmorą są książki wyjęte z półek na potrzeby zajęć ze studentami. Co tydzień inny zestaw, który – jeśli nie zostanie z powrotem odłożony – potęguje ten drukowany chaos.

Przykład?

Na wykład o śmiechu potrzebowałem Baudelaire’a, Bergsona, Boya, Freuda, Fredrę, Haška, Hellera, Kunderę, Mon­taigne’a, Mrożka, Rabelais’go... Wyjmuje się łatwo, odkładanie jest koszmarne. Niemniej ten niekończący się proces sprawia, że książki są dotykane, kartkowane, oznaczane kolorowymi karteczkami, zaginane i kreślone. Ten księgozbiór jest głównie roboczy, powstał wszak z połączenia niewielkich zbiorów dwojga polonistów, Krystyny, mojej żony, i mojego, a potem gwałtownie przyrastał do kilku tysięcy tomów, co nie jest jakąś oszałamiającą liczbą. Ominęły mnie obsesje bibliofilskie, nie tropię szczególnych wydań. Lubię te, które są mocne i dużo zniosą, czyli – kieszenie, torby, podróże. Książki traktuję praktycznie, bez specjalnej celebry, jako przedmioty codziennego użytku, które powinny dobrze leżeć w ręce i być przyjazne dla oczu.

Co musi być w książce nieznanego autora, byś po nią sięgnął?

Teraz czytam ,,Pawilon małych ssaków” Patryka Pufelskiego. Usłyszałem od kogoś, że czytając tę książkę robi się człowiekowi dobrze. A to dla mnie intrygująca rekomendacja i ważna rola czytania; ten proces przemiany człowieka w czytelnika. No więc sprawdzam, jak działa...

Inna książka, która „robi dobrze”?

,,Śmierć pięknych saren” Oty Pavla, książka niezmiennie zachwycająca i zadziwiająca. Sam jej temat nie jest przecież kojący ani wyłącznie sielski, bo są w niej strata, tęsknota, zdrada, wojna. No i jeszcze autor, sam chory, często przebywający w zakładzie psychiatrycznym, potrafił stworzyć literaturę, która czaruje grozę i zmienia ją chwilowo w niemal sielankę. To mnie zachwyca.

Co jeszcze?

Największe olśnienie tą sztuką przyniosły mi książki W.G. Sebalda. W moim późnym życiu czytelnika chyba żadna twórczość tak mnie nie poruszyła. Kiedy przeczytałem „Austerlitza”, doznałem poczucia, że stoję wobec literatury, której istnienia nie podejrzewałem, tzn. nie wiedziałem, że można w ten sposób pisać prozę o Zagładzie. Sebald nasączył świat smutkiem, który Zagłada nieodwracalnie wprowadziła w historię powszechną. Nie tylko ludzką, ale także zwierząt i rzeczy. Piękno i mądrość tej literatury udzieliły mi się niczym królewski dar, oszałamiający bogactwem.

A co z klasykami? Pisarstwu Twojego ukochanego Sienkiewicza dziś zarzuca się klasizm, rasizm, seksizm.

Podnosi mi się ciśnienie, gdy zabrania się czegoś czytać. To jakby ktoś ­pozbawiał mnie ostatniego obszaru jednostkowej wolności – wolności świata wewnętrznego. Z tej perspektywy literatura jest ­jednym z najgenialniejszych wynalazków człowieka, który pozwala nam ćwiczyć się w symulowaniu istnień innych niż nasze jedno. I w stosunkowo bezpieczny sposób wyobrażać sobie to, czego robić nie chcemy; co bywa niesprawiedliwe, krzywdzące, ale pozwala się nam z „tym” skonfrontować.

Literatura jest bezpieczna? A fatwa i zamach na Rushdiego za „Szatańskie wersety”?

To już ma niewiele wspólnego z literaturą, to jest „policja myśli” w terrorystycznym wydaniu. Nie chodzi bowiem o zakaz wydania takiej czy innej książki, ale o to, aby nikt nie odważył się pomyśleć, a tym bardziej przeżyć tego, co zostało w niej napisane. To próba wdarcia się i kontrolowania ostatniej może niepodległej sfery człowieka, jakimi są nasze niewyjawiane myśli i uczucia.


Ryszard Koziołek w Podkaście Tygodnika Powszechnego: „Dość szybko przyszła do nas świadomość, że czas, gdy dzieci są dziećmi, trwa cholernie krótko. Być może czytanie, być może refleksja nad czasem, na którą uczula literatura – a ona zajmuje się głównie tym, co było, a czego nie ma – daje kopa, żeby nie przegapić czegoś istotnego…”.


 

Ale nawet jeśli to, co czytamy, próbuje nas skaptować do zła czy niegodziwości, to usuwając takie książki pozbawimy się możliwości pracy krytycznej czy poprzez edukację, czy rozmowę, czy samoświadomość. Jest taki wspaniały fragment w ,,Jądrze ciemności” Conrada, w którym Marlow przyznaje, że głos dziczy go wabi; że odczuwa pokusę porzucenia wszelkich norm, jak Kurtz. Ale wtedy sobie uświadamia, że on też ma głos, którym może stawić opór. Ćwiczenie się w odnajdywaniu własnego głosu to ważny aspekt czytania literatury, która manipuluje naszymi umysłami, jak żaden inny dyskurs.

Chcesz powiedzieć, że rasistowskie opowieści mogą sprawiać przyjemność?

No pewnie, że mogą, niestety. Najprostszy wizerunek białego mężczyzny na słoniu z karabinem w ręce to sugestywny obraz kolonialnego panowania. Ale właśnie ta fantazmatyczna przyjemność płynąca z potencjalnej identyfikacji czytelnika z postacią jest drogą do ćwiczenia krytycznego i moralnego; do budowania świadomego wewnętrznego oporu wobec tego, co bezmyślnie pociągające. Chcę wierzyć, że takie ćwiczenia z fikcji skutkują mądrzejszymi zachowaniami w świecie realnym.

Czyli racji nie miała Rebecca Solnit w eseju „Mężczyźni objaśniają mi »Lolitę«”, podnosząc kwestię, że nie powinno się celebrować formalnego kunsztu tej powieści, skoro Nabokov bohaterem uczynił mężczyznę, który przez kilka lat systematycznie gwałcił dziecko?

Literatura dla dorosłych jest dla dorosłych, czyli dla czytelników, którzy wiedzą, że świat nie jest miłym miejscem, a ludzie są zdolni do zła w każdej postaci. Wiedzą też, że choć czytają o wyczynach homeryckich czy sienkiewiczowskich zabójców lub towarzyszą mrocznym eksperymentom de Sade’a lub Bataille’a, to nie oznacza, że robią lub zrobią to samo w rzeczywistości. Przeciwnie: zło, które dobrze mówi lub pisze, tym bardziej powinno się uważnie studiować i trenować ów „formalny kunszt”, który pedofila przemienia w tragicznego kochanka lub wręcz w ofiarę prowokacji dziecka. I nie chodzi tu o celebrację kunsztu, ale badanie, jak to jest możliwe, że nie widzimy tam gwałtu. A w każdym razie nie od razu. Od niemoralnej literatury o wiele bardziej boję się niemoralnych instytucji, które posiadają nieskończenie większą moc kreowania i ukrywania zła niż słowa w książkach.

I pochwalasz seriale, widząc w nich najbardziej rozpowszechnioną formę narracyjną.

Widzę w nich też sojusznika literatury. Te najlepsze z nich dają do myślenia nie gorzej niż dobra książka. Tyle że, w przeciwieństwie do książki, trzeba sobie te obrazy przetłumaczyć na słowa, żeby myślenie miało pożytek z oglądania.

To znaczy?

Z dużym zainteresowaniem oglądam kolejny sezon „Sukcesji”, gdzie nie ma dobrych, wszyscy próbują się wykiwać, kwitnie cynizm i nielojalność, a wulgarność języka nie bardzo pasuje do jej pierwowzoru, „Króla Leara”. Ale właśnie ta wulgarność dialogów przyciągnęła moją uwagę. Czemu oni tak potwornie przeklinają? Bo są tak zablokowani w swoich emocjach, niepewności i lęku, że nie potrafią zbudować jednego dłuższego zdania. Emocjonalne zapętlenie może przełamać wyłącznie przekleństwo – jedyna werbalna ekspresja uczuć, na jaką potrafią się zdobyć.

Ten serial pozwolił mi inaczej spojrzeć na obecność wulgaryzmów w mowie potocznej, w skali wcześniej nie do pomyślenia. Coraz częściej obserwujemy kłopoty z formułowaniem poprawnej, dłuższej wypowiedzi. I tu się z tobą zgadzam, czytanie literatury ćwiczy nas w tej sztuce nieporównanie lepiej niż jakikolwiek serial.

Przekleństwa Strajku Kobiet były innego rzędu? Czemu właściwie?

Tam przekleństwo przyszło po długich próbach rzeczowej rozmowy, która została odrzucona lub zlekceważona. Przekleństwo wyraża wtedy gniew w obliczu niesprawiedliwości i komunikuje, że wyczerpał się kulturalny dyskurs; okazał się on nieskuteczny, więc epoka grzeczności na jakiś czas dobiegła końca.

I może być tylko ostrzej?

Oby nie, bo to katastrofa polityki demokratycznej, w której rozmowa, dyskusja, spór stanowią fundament rozstrzygania konfliktów. Zaniedbaliśmy edukację w jej funkcji przygotowywania dzieci i młodych ludzi do rozmowy publicznej z tymi, którzy nie podzielają naszych przekonań. To szkoła powinna być wprowadzeniem do demokracji, a w niej szczególnie czytanie książek i rozmowa o nich, co z kolei prowadzi do refleksji o tym, co muszę i co mogę zrobić, aby pokojowo żyć z innymi.

Spis lektur to zawsze edukacyjny przymus, ale sposób ich czytania należy już do sfery czytelniczej niepodległości. Podobnie jak to, co sami wybieramy do lektury. Wszystko jedno, czy na tę niepodległość chce wpłynąć cenzura instytucjonalna czy środowiskowa, to sama próba porządkowania mojej biblioteki – rugowania lub uzupełniania określonych książek – jest nie do zaakceptowania. Niepodległość myślenia wynika z niepodległości czytania. ©

RYSZARD KOZIOŁEK jest profesorem w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. rektorem. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. W 2010 r. otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza”. W 2016 r. jego zbiór esejów „Dobrze się myśli literaturą” został uhonorowany Śląskim Wawrzynem Literackim. Nakładem wydawnictwa Czarne ukazała się właśnie jego najnowsza książka: „Czytać, dużo czytać”. 

Teksty Ryszarda Koziołka w Tygodniku Powszechnym >>>

CIAŁA SIENKIEWICZA. ­STUDIA O PŁCI I PRZEMOCY, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2009

Pisarstwo Henryka Sienkiewicza pokazane poprzez zmysły. Autor łączy ­dociekliwość badacza i finezję eseisty – z niebywałą lekkością dociera do najgłębszych pokładów znaczeń. Jest tu o śmiechu, przemocy, witalności, pożądaniu. Książka uhonorowana w roku 2010 Nagrodą Literacką Gdynia w kategorii Eseistyka.

 ZNAKOWANIE TRAWY ALBO PRAKTYKI FILOLOGII, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2011

Powroty do twórców dawnych – Prusa, Konopnickiej, Boya, Brzozowskiego, Leśmiana, Tuwima – i nowe interpretacje utworów znanych, wydawałoby się, doskonale, zachęcające, by odkryć je na nowo. A obok – erudycyjne eseje o charakterze introspekcyjnym, w których diagnozuje rolę badacza literatury i literaturoznawstwa.

▪ DOBRZE SIĘ MYŚLI ­LITERATURĄ, Czarne 2016

­„Literatura to jedyne sny, których nie śnimy samotnie” – pisze Koziołek i udowadnia to każdym akapitem tej książki. Przywołuje pisarzy z przeszłości i współczesności, m.in. Prusa, Kraszewskiego, Twardocha, Bieńczyka, ­Karpowicza, Stasiuka, Springera. ­Dostajemy ­fascynujący popis intelektualnej odwagi, w równym stopniu poświęcony pożytkom płynącym z dobrej literatury, co i dobrego myślenia.

 WIELE TYTUŁÓW, Czarne 2019

Kolejny tom esejów – nie tylko o literaturze. Refleksje o humanistach-sygnalistach i ich roli we współczesności, studia o „Lalce” i „Chłopach”, „Ćwiczenia z wyobraźni teologicznej” i trochę autobiografii. Bowiem, jak pisze autor, „Śląsk to forma życia”. A „życie codzienne traktowane jako forma oporu przed kosmicznym bałaganem nabiera ­egzystencjalnej powagi”.

 CZYTAĆ, DUŻO CZYTAĆ! Czarne 2023

Autor niestrudzenie i żarliwie dowodzi, że książka to najlepszy wynalazek człowieka. Analizuje światy przedstawione, m.in. Olgi Tokarczuk i Jerzego ­Pilcha. Ale też w przewrotny sposób przygląda się popkulturze, zwracając uwagę na moc opowieści płynącej z seriali – pochłaniaczy czasu, także tego przeznaczonego dotąd na czytanie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Skoki ciśnienia