Jak nas lepią demiurgowie

Jeszcze nigdy polityczna propaganda i manipulacje nie były tak skuteczne. Jeszcze nigdy nie trafiały tak celnie. I jeszcze nigdy nie byliśmy przed nimi tak bezbronni.

01.10.2018

Czyta się kilka minut

 / BARBARA NIEWIADOMSKA
/ BARBARA NIEWIADOMSKA

„Pan kłamie!” – „To pan kłamie!” – „Nie, to pan kłamie, że ja kłamię!”. Tak najkrócej można podsumować to, co wydarzyło się po ujawnieniu dokumentu z kampanii wyborczej Andrzeja Dudy w 2015 r. Z załącznika do jednej z umów wynika, że sztab mógł wykorzystywać płatne komentarze w mediach społecznościowych, by pomóc kandydatowi wygrać. Byli współpracownicy prezydenta wszystkiemu zaprzeczyli, ale żaden nie wyjaśnił, czego w takim razie ujawniony dokument dotyczy. Jakby samo stwierdzenie „to fake news” automatycznie czyniło informację fałszywą.

Nikt nie zadał sobie trudu udzielenia odpowiedzi na dalsze pytania dziennikarzy. Jednak jeszcze bardziej konfundujący jest fakt, że to właściwie wystarczyło wszystkim stronom politycznego sporu. Przekonanych, że ludzie przyszłego prezydenta posłużyli się metodami nieetycznymi, utwierdziło w ich przekonaniach. Obrońców Andrzeja Dudy również. Strony obrzuciły się memami, hasztagami, nieraz wyzwiskami, i okopały na stanowiskach. I tyle. Skończyło się jak zwykle. Beton.

Jak na ironię, ta kakofonia komentarzy przy znikomej dawce informacji, obrzucanie się w internecie błotem i zabetonowanie w poglądach, stanowią najlepszy dowód, że dzięki internetowi i w internecie dajemy sobą manipulować. Wszyscy.

Modelowanie plasteliny

Przez ostatnie miesiące przeprowadziliśmy serię wywiadów z osobami, które zajmują się w polskiej przestrzeni internetowej kształtowaniem poglądów i nastrojów – od właścicieli hiperefektywnych fabryk opinii, posługujących się zaawansowanymi systemami komputerowymi, po chałupnicze „trolnie”, zatrudniające dorywczo studentów. Wszystkie one używają filmików, tweetów, hasztagów, obrazków, postów i komentarzy, by przekonać nas do kupienia kolejnej pary butów, syropu na kaszel albo ubezpieczenia. Czasem jednak dokładnie ci sami ludzie przyjmują zlecenia polityczne. Bo – jak powiedział jeden z nich – „w zasadzie nie ma różnicy, czy sprzedaje się w internecie idee, czy buty”.

Co ciekawe, część z nich w różnym czasie przyjmowała zlecenia od obu stron sceny politycznej. – Jestem profesjonalistą, w pracy nie mam poglądów poza jednym: opłaconą fakturą – mówił nam inny.

Szczególnie zaskakujące jest to, że właśnie ci ludzie – chyba najbardziej świadomi wpływu, jaki może mieć na nas internet – podkreślali, jakim zagrożeniem tego rodzaju działania są dla demokracji. Jeden z naszych rozmówców pytany, czy dzięki internetowi można wygrać wybory, odpowiedział wprost: – Ludzie tacy jak ja przypominają demiurgów, dla których społeczeństwo jest jak plastelina. Ta plastelina wobec naszych narzędzi jest bezbronna. Im bardziej ją uciskam, tym bardziej daje się modelować. Ta plastelina nie ma żadnych mechanizmów obronnych. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że wybory w demokratycznym państwie zaczynają przypominać starcia demiurgów. To wybory, w których nie wygrywa lepszy kandydat. Wygrywa je demiurg, który jest najbardziej sprawny w swoim fachu.

Przesada? Kiedyś za demiurgów mogli się uważać propagandyści, którzy też chcieli kształtować masy. Tyle że oni nie mieli do dyspozycji big data, samouczących się algorytmów i precyzyjnie targetowanego przekazu, który można dopasować do gustów każdego odbiorcy. Socjolog dr Albert Hupa, prezes agencji badawczej IRCenter, zamiast spekulować, zbadał dokładnie, na ile osób można próbować wpłynąć w internecie przed wyborami.

Wynik wyjaśnia w następujący sposób: – Połowa Polaków, która ma wyrobione preferencje, czerpie informacje przede wszystkim z portali. I tam jest najbardziej wyeksponowana na treści polityczne. Takich ludzi w Polsce w 2017 r. było 48 proc. Pokazują to wyniki badania CATI zrealizowanego przeze mnie na reprezentatywnej próbie 1004 Polaków w wieku 18-75 lat w lipcu 2016 r. Te 48 proc. to osoby, które zarazem deklarują chęć wzięcia udziału w wyborach parlamentarnych („gdyby odbyły się w najbliższą niedzielę...”) i korzystają z internetowych serwisów informacyjnych co najmniej kilka razy w tygodniu. 52 proc. to wszyscy pozostali, czyli albo ludzie, którzy nie korzystają z internetu jako źródła informacji, albo nie są zainteresowani polityką i wyborami. Upraszczając więc, przy pomocy internetu można wpłynąć na 48 proc. Polaków.


CZYTAJ TAKŻE: 

Michał Fedorowicz, twórca serwisu Polityka w Sieci: Dziś w sieciowych wojenkach obie strony politycznego sporu dysponują podobnym arsenałem. Media społecznościowe nadal potrafią kąsać i zabijać.


Politycy są świadomi siły internetu i wydaje się, że im wyższe stanowisko sprawują, tym ta świadomość jest większa. „W świecie online ryzyko interferencji i manipulacji nigdy nie było jeszcze tak wielkie” – mówił w orędziu o stanie Unii 12 września przewodniczący Komisji Europejskiej i podkreślał, że „czas dostosować nasze reguły rządzące wyborami do ery cyfrowej i ochronić europejską demokrację”.

Jean-Claude Juncker zaproponował wówczas, by karać grupy polityczne, partie czy fundacje, jeśli zostaną przyłapane na tym, że w celu wpłynięcia na wynik przyszłorocznych eurowyborów zbierają dane o użytkownikach bez ich wiedzy. Taka kara wynosiła pięć procent rocznego budżetu europejskiej partii politycznej lub całej frakcji.

Wszyscy politycy, którym bliska jest idea uczciwej rywalizacji na programy, plany i idee kształtujące UE przez kolejne lata, powinni głośno przyklasnąć takiej propozycji. Wreszcie koniec brudnych sztuczek w internecie! Tyle że Junckerowi odpowiedziała ogłuszająca wprost cisza.

Bywalcy polityki

Istnienia symbiozy między politykami a wielkimi platformami mediów społecznościowych można się było domyślać. W pełnym świetle ukazała się jednak oczom użytkowników dopiero dwa tygodnie temu, gdy Facebook niespodziewanie ogłosił, że „już nie będzie wysyłał swoich pracowników do pracy podczas kampanii politycznych”.

Już pół roku temu Brad Parscale, były dyrektor ds. kampanii cyfrowych Donalda Trumpa i obecny menedżer jego kampanii w wyborach 2020 r., w programie „60 Minutes” wygadał się, że Trump na Face­booka wydał 80 proc. budżetu przeznaczonego na media elektroniczne, a pracownicy tegoż portalu bywali w jego sztabie „kilka razy w tygodniu”. Teraz okazało się, że owo „bywanie” to usługa dla klientów VIP. „Kiedy klient kandyduje na ważny urząd, pojawiają się wątpliwości, ale gdy już go sprawuje, sytuacja wygląda znacznie gorzej. Kiedy tym klientem jest Donald Trump, a jego dyrektor ds. cyfrowych mówi, że narzędzia i wsparcie Facebooka były kluczowe dla jego zwycięstwa, cóż, to prawdopodobnie wkurzy większość Amerykanów” – pisał Rhett Jones, dziennikarz bloga technologicznego „Gizmodo”.

Czy po kolejnym już skandalu Facebook przestanie pomagać politykom? W żadnym wypadku. Przestanie jedynie wysyłać do nich pracowników. Teraz – jak wynika z ustaleń Reutersa – będą oni „oferować pomoc większej liczbie kandydatów na całym świecie, koncentrując się na wsparciu za pośrednictwem portalu internetowego, a nie osobiście”. Jednocześnie organizacje polityczne „wciąż będą mogły się kontaktować z pracownikami Facebooka, by uzyskać podstawowe przeszkolenie w korzystaniu z portalu albo pomoc w akceptacji reklam”.

Którą księżniczką jesteś

W samym centrum tego biznesu znajdują się użytkownicy. Od lat przekonywano ich, że ich najcenniejszym skarbem są ich dane, i że powinni ich strzec. To tylko część prawdy. Dane rzeczywiście są cenne, ale nie da się korzystać z popularnych portali czy wyszukiwarek, nie ujawniając automatycznie choćby części informacji o sobie.

W marcu 2018 r. Facebook udostępnił narzędzie pozwalające ściągnąć kompletny ponoć zbiór informacji, które firma zbiera o każdym swoim użytkowniku. Dla osoby, która w serwisie była stosunkowo aktywna przez 10 lat, skompresowany plik waży około dwóch gigabajtów. Są to dane m.in. o wszystkich miejscach, gdzie się zameldował, z ich adresami IP, wszystkie lajki i komentarze, a nawet wydarzenia, którymi się interesował. Jeszcze bogatsze są bazy danych Google’a, który jak spowiednik wysłuchuje wszystkich, nawet najbardziej krępujących pytań. 50 tys. razy na sekundę. I znów: dla kogoś z dziesięcioletnim „stażem”, kto korzysta ze współpracującego z systemami ­Google’a telefonu z systemem Android, plik może ważyć aż 120 GB. Znów: lokalizacje, zdjęcia, maile.

Facebook i Google mają podobny model biznesowy, ale ani te firmy, ani żaden z podobnych im gigantów internetowych nie chwali się, że wszystkie zbierane o użytkowniku informacje to surowiec. Te dane są zbierane, przerabiane, szatkowane, przecierane na papkę, opakowywane i oferowane reklamodawcom. Facebook sprzedaje swoim prawdziwym klientom nie surowe dane o konkretnych ludziach, lecz umiejętność wyciągania z nich wniosków i wpychania nas w coraz mniejsze szufladki. Im precyzyjniej potrafi nas opisać, tym więcej pieniędzy zapłacą reklamodawcy zainteresowani dotarciem do konkretnych grup odbiorców. Odpowiedzialne za tę umiejętność algorytmy, będące jednocześnie największą tajemnicą handlową, to kura znosząca złote jajka. W przypadku Facebooka w 2017 r. wiedza o nas była warta 39 mld dol. Tyle – 98 proc. całkowitych przychodów – przyniosły firmie reklamy. O 49 proc. więcej niż rok wcześniej. Google w 2017 r. zarobił 109 mld dol. Reklamy przynosiły koncernowi 27 mld dolarów... na kwartał.


ZOBACZ TAKŻE:

JACEK DUKAJ, pisarz: W epoce Big Data wiedza o człowieku jest poza człowiekiem. Znają cię lepiej, niż ty sam siebie znasz. Kto? Agenci logosu. Bazy danych. Profile. Nieludzkie oprzyrządowanie człowieka.


Kiedy na początku roku wybuchł skandal związany z wyciekiem danych 87 mln użytkowników z Facebooka do Cambridge Analytica, ludzie z branży internetowej pukali się w czoło. 87 mln? Amatorzy. Są firmy, które zbierają 120 mln profili. Miesięcznie.

Jedną z nich jest niemiecka Social Sweethearts, która tworzy popularny serwis Nametests. Tworzy on quizy w rodzaju „Którą księżniczką jesteś”, „Co mówi o tobie twoja data urodzenia” albo „Jak będziesz wyglądać za 20 lat”. Użytkownicy mają z tego nieco rozrywki. Social Sweethearts – znacznie więcej. „Zależnie od tego, który quiz ukończyłeś, skrypt mógł pobrać twój Facebook ID, imię, nazwisko, język, płeć, datę urodzenia, zdjęcie profilowe, zdjęcie nagłówkowe, informację o walucie, którą się posługujesz, typie używanego urządzenia, o tym, kiedy ostatnio aktualizowano o tobie informacje, twoje posty i statusy, zdjęcia i listę znajomych” – pisał belgijski specjalista od cyberbezpieczeństwa Inti De Ceukelaire.

Uwaga, ruch, pieniądze

Czego można się dowiedzieć z cyfrowych śladów, które zostawiamy? – Np. dzięki zapisywanym na komputerze plikom cookies, na podstawie odwiedzin setek czy tysięcy stron, można zbudować profil behawioralny użytkownika – mówi Kamil Rakocy, data scientist, czyli analityk wielkich zbiorów danych. Granicą takiego profilowania są jedynie umiejętności techniczne, determinacja i budżet.

Można się oczywiście łudzić: „Co z tego, skoro sprzedają te nasze dane poszatkowane, w pakietach z innymi ludźmi?”. W grupie raźniej? Owszem, nawet Facebook nie pozwala profilować grup mniejszych niż 20 osób. Jeśli jednak ktoś by się uparł, żeby sprofilować konkretną osobę, wystarczy, żeby stworzył grupę 19-osobową, o której wiedziałby wszystko. Wtedy do takiej grupy wystarczyłoby dodać konkretnego człowieka, o którym chce się zdobyć informacje. Później z agregatu odjąć informacje o owych znanych dziewiętnastu. Dwudziesta osoba odkrywa się automatycznie. Goła jak na rozkładówce, z obnażonym profilem behawioralnym – sekretami o przekonaniach, uczuciach czy wierze.

Dane to pierwszy składnik tego dania, ale żeby się udało, niezbędny jest jeszcze jeden – uwaga. To ona stała się walutą cyfrowego świata.

– Rywalizują o nią wszyscy. Uwaga napędza ruch, a ruch to pieniądze – mówi prof. Vincent Hendricks, kierownik Centrum Badań Baniek Informacyjnych Uniwersytetu Kopenhaskiego. W mediach społecznościowych wszyscy mają dostęp do informacji, ale to nie oznacza automatycznie równego przydziału uwagi (pamiętajmy, że chodzi tu o sprzedaż reklam). Uwaga nie jest rozdzielona według zwykłej krzywej rozkładu, ale według krzywej potęgowej. Oznacza to, że kilku wielkich graczy zbiera całą uwagę, a wszyscy inni walczą o to, co zostaje. Dokładnie tak samo jak w globalnej gospodarce: połowa bogactwa na świecie należy do jednego procenta ludzi.

Ważnym elementem tego systemu jest próżność. Prof. Hendricks: – Media społecznościowe korzystają z naturalnej potrzeby przyciągania uwagi innych. Ściągając ją, generujemy ruch internetowy. Ruch przekłada się na zysk z reklam. Media społecznościowe sprawiają, że czujesz się doceniony jako jednostka. Walutę tej gospodarki rozumie każdy, tak jak wszyscy rozumieją lajka czy retweet.

Prawdopodobnie pierwszą osobą, która zauważyła „ekonomię uwagi”, był laureat Nagrody Nobla Herbert A. Simon, który już w 1962 r. pisał: „W świecie bogatym w informacje bogactwo informacji oznacza ubóstwo czegoś innego: tego, co pochłaniają informacje. To, co pochłaniają informacje, jest raczej oczywiste: pochłaniają uwagę odbiorców. Stąd bogactwo informacji tworzy ubóstwo uwagi i potrzebę efektywnego jej rozłożenia między nadmiar źródeł informacji, które mogłyby ją pochłonąć”.

Uwaga stała się zasobem i można nawet dokładnie stwierdzić, ile jej posiadamy. Przeciętny człowiek w ciągu doby z internetu, telewizji i rozmów telefonicznych przyswaja ok. 100 tys. słów i obrazów, czyli około 34 GB danych. Aż tyle i tylko tyle.

Gra we wrażenie

Można pytać: „I co z tego? My korzystamy z Facebooka za darmo, a on utrzymuje się, sprzedając reklamy. To przecież tylko reklama, a nie orwellowski totalitaryzm”. Badania naukowe sugerują jednak, że spersonalizowana reklama może mieć na odbiorców istotny wpływ. Wykraczający daleko poza sam akt kupowania reklamowanego towaru. Prof. Rebecca Walker Reczek z Fisher School of Business, należącej do Ohio State University, przeprowadziła serię badań, które miały ten wpływ zbadać. Najmniej ciekawym wnioskiem jest ten, że użytkownicy chętniej klikali w reklamę, jeśli sądzili, że jest przygotowana specjalnie dla nich, niż kiedy ­mówiono im, że jest skierowana jedynie do ich grupy wiekowej. Ciekawsze jest to, że kiedy powiedziano im, iż reklama drogiego zegarka jest spersonalizowana na podstawie ich cech i upodobań, zaczęli postrzegać samych siebie jako ludzi o bardziej wyszukanym guście. To przekonanie może działać także w świecie offline. Kiedy w trzecim badaniu badanym powiedziano, że reklama ekologicznego produktu jest oparta na analizie ich danych, postrzegali siebie jako żyjących bardziej ekologicznie. I co ważne, nie tylko wyrazili chęć kupna konkretnego produktu, ale później chętniej deklarowali chęć wpłacenia pieniędzy na fundacje broniące środowiska. Wydaje się więc, że precyzyjna, spersonalizowana reklama może kształtować samopostrzeganie i światopogląd w stopniu nieosiągalnym dla reklamy konwencjonalnej.

Na to właśnie liczą demiurgowie. Jedną ze stosowanych przez nich technik jest dopasowanie przekazów tak, by najmocniej wpłynąć nie na masy, ale na konkretnego człowieka. Zamiast jednej kampanii albo kilku przekazów skierowanych do szerokich segmentów społeczeństwa, są w stanie wygenerować tysiące mikrokampanii. W Polsce na taką precyzyjnie wycelowaną reklamę przeznacza się 46 proc. budżetów reklam komercyjnych.

W kampaniach politycznych kluczowa jest inna broń z tego arsenału: efekt znany w socjologii jako społeczny dowód słuszności. Jeśli nie mamy wyrobionego zdania na jakiś temat, podświadomie przyjmujemy, że większość ma rację. Jeśli widzimy w internecie, że opinia A jest powielana przez tysiąc użytkowników, a przeciwna jej opinia B przez stu, to nie mając własnej opinii, zaczniemy się przychylać do tej popularniejszej. Tylko skąd wiemy, że ten tysiąc użytkowników w ogóle istnieje?

Dlatego tak cenne są właśnie armie botów, fałszywych kont i lewe komentarze pod artykułami w portalach informacyjnych. To gra na sprawianie wrażenia. Na przekonanie, że – nawet wbrew prawdopodobieństwu – tysiące ludzi zachwala produkty, popiera opinie czy głosuje na partie w rzeczywistości marginalne. Oczywiście grę taką prowadzi więcej niż jeden gracz. Stąd zażarte internetowe wojenki to często walka cieni, w których prawdziwych ludzi jest jak na lekarstwo.


CZYTAJ TAKŻE:

Michał Kuźmiński: Cambridge Analytica to tylko ekstremalny przypadek mechanizmu, któremu podlegamy na co dzień. Toczymy zaciekłe boje odcięci od innych punktów widzenia i niepomni, że wyboru tematu i grona dyskutantów dokonano za nas.


NATO szacuje, że na rosyjskojęzycznym Twitterze zaledwie 7 proc. kont to prawdziwi ludzie czy instytucje. W Polsce na Twitterze, według badań dr. Roberta Gorwy z Oxford Internet Institute, lewe konta odpowiadają za 20 proc. komentarzy. Naukowiec, badając wpisy zamieszczane automatycznie, zauważył, że zwykle były one bardziej stronnicze i agresywne niż te zamieszczane przez prawdziwych użytkowników. W ten sposób kłócą się boty, ludzie dają się w to wciągnąć i w realnym życiu zmieniają poglądy. Wystarczy dodać do tego potwierdzony innymi badaniami fakt, że kłamstwa rozchodzą się w internecie łatwiej niż prawda, oraz to, że łatwo wpadamy w bańki informacyjne, które nie tylko utwierdzają nas w naszych przekonaniach, ale też sprawiają, że się w nich radykalizujemy.

To nie „oni”

Algorytmy dobierające dla nas treści mają sprawiać, byśmy jak najdłużej korzystali z danego serwisu czy strony (i przy okazji obejrzeli więcej reklam). Starają się więc pokazać nam tylko to, co sprawi nam przyjemność i – choć czasami trudno się do tego przyznać nawet przed samym sobą – nie sprawia nam jej czytanie dowodów na to, że nasze dotychczasowe poglądy były błędne. Pochłaniamy więc to, co nas ugruntowuje w przekonaniach. I betonujemy się w nich. Nawet jeśli do potwierdzenia naszych poglądów służyć mogą fałszywki i manipulacje.

Internetowe obrzucanie błotem może być zaledwie przygrywką. Żeby zrozumieć, jak może wyglądać ostateczne stadium, warto przyjrzeć się Mjanmarowi. Kraj, który dopiero niedawno otworzył się na świat, nigdy nie dorobił się wolnych mediów. Dorobił się za to 18 mln użytkowników Facebooka, którzy uwierzyli, że znajdą na nim nieocenzurowane przez wojskową juntę wiarygodne informacje. Mjanmar jest krajem tak zmarginalizowanym, posługującym się tak rzadko spotykanym poza jego granicami językiem, że prezesi Facebooka nie byli w stanie, albo nie mieli ochoty i nie dopilnowali, by ich portal nie stał się kolejnym kanałem dystrybucji propagandy. Roznoszące się szybciej niż prawda fake newsy i mowa nienawiści zrobiły swoje. Doprowadziły do ludobójstwa. Wymordowano co najmniej 10 tys. Rohingów, a ponad milion musiało uciekać z domów. Śledztwo Rady Praw Człowieka ONZ wykazało, że sterowane przez juntę konta odegrały dokładnie tę samą rolę, jaką ćwierć wieku temu podczas ludobójstwa w Rwandzie odegrało Wolne Radio i Telewizja Tysiąca Wzgórz. Ale w przeciwieństwie do Rwandy w Mjanmarze wszystkich winnych trudniej będzie wskazać.

Kiedy kłamstwa, jad, nagonkę, szerują i retwitują sami użytkownicy, trudniej też zrzucić winę na innych. To prawda, że propagandę zawsze ktoś tworzy, ktoś pisze jadowite memy, ktoś podkręca nienawiść, niechęć, odrazę i obrzydzenie pod adresem sąsiada, współobywatela, brata. Ale w ostatecznym rozrachunku to nie „oni” szerują memy, nie „oni” podśmiewają się z kolejnego „zaorania” przeciwnika. Robimy to sobie sami. My, użytkownicy. ©

Autorzy są dziennikarzami Polsat News, współpracownikami „Tygodnika Powszechnego”. 17 października, nakładem wydawnictwa 4eM, ukaże się ich poświęcona wpływowi algorytmów na nasze życie społeczne książka „Strefy cyberwojny”.


PKW każe podpisywać boty?

Na internetową agitację wyborczą przy pomocy nieetycznych i nielegalnych środków zwróciła 26 września uwagę Państwowa Komisja Wyborcza. I w stanowisku podpisanym przez przewodniczącego PKW Wojciecha Hermelińskiego przypomniała, że choć Kodeks wyborczy nie reguluje szczegółowo zasad prowadzenia kampanii w sieci, to zastosowanie mają tu przepisy ogólne. I tak np. art. 109 § 2 Kodeksu wyborczego stanowi, że materiały wyborcze powinny zawierać wyraźne oznaczenie komitetu wyborczego, od którego pochodzą – a dotyczy to w opinii PKW także „przekazów zwielokrotnianych na zlecenie komitetu przez osoby lub przez systemy zautomatyzowane” – czyli np. przez farmy trolli lub boty. Brak oznaczenia stanowi wykroczenie i należy to zgłaszać organom ścigania.

Stanowisko PKW raczej nie sprawi, że od tej pory hejt w mediach społecznościowych i w portalowych komentarzach będzie zawierał nazwę stosownego komitetu wyborczego. Ale przynajmniej jednoznacznie wskazuje, że takie działania są nielegalne. Jeśli w ramach kampanii komitet zamówi „przekazy automatyczne”, a te nie będą podpisane – co równocześnie czyniłoby je bezużytecznymi – popełni wykroczenie przeciw art. 496 Kodeksu wyborczego, podlegające karze grzywny.

PKW stwierdza też, że ustawodawca – „do którego należy dostosowanie obowiązującego prawa do zmieniającej się rzeczywistości” – powinien zadbać o lepsze i nowocześniejsze regulacje dotyczące agitacji wyborczej w sieci. Ustawodawca, czyli – przypomnijmy – parlament, w którym zasiadają politycy czerpiący z takich działań korzyści. © MK

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce międzynarodowej, ekologicznej oraz społecznego wpływu nowych technologii. Współautorka (z Wojciechem Brzezińskim) książki „Strefy cyberwojny”. Była korespondentką m.in. w Afganistanie, Pakistanie, Iraku,… więcej
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2018