Inwazja porywaczy Polski

Wilkołak powinien być szlachcicem, wampir hrabią, a upiór choćby i królem. Tymczasem zombie to plebs. W sztuce horroru dokonała się rewolucja proletariacka i dotarła również do nas.

08.07.2019

Czyta się kilka minut

Tilda Swinton w scenie z filmu „Tylko kochankowie przeżyją”, 2013 r. / SANDRO KOPP / SONY PICTURES CLASSICS
Tilda Swinton w scenie z filmu „Tylko kochankowie przeżyją”, 2013 r. / SANDRO KOPP / SONY PICTURES CLASSICS

Wpożyczonym z warszawskiej Biblioteki Uniwersyteckiej egzemplarzu książki Marii Janion „Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, wśród gęsto poznaczonych ołówkiem przez pracowitą studenterię stron widnieje biała plama: szkic sprzed ćwierć wieku „Beethoven i Casino de Paris”. Żaden ołówek nie podkreślił zdania: „Nikt już nigdy nie pozbędzie się kultury masowej”. To się wie, a w przypadku wątków, o których tu będzie mowa, udział popkultury jest niepowątpiewalny.

Flirt literatury, by na niej poprzestać, z kiczem dawno już nie jest flirtem, tylko sakramentalnym małżeństwem z klauzulą nierozerwalności. A powieść Jacka Dehnela o zaczerpniętym od Janion tytule „Ale z naszymi umarłymi” bierze w rachubę te „małe niedole życia małżeńskiego”, na jakie związek ów nieuchronnie wystawia.

Czas Rapczeru

„Nasi umarli” z tej powieści to – trzeba wyjawić – zombie. Pewność tego utożsamienia zapowiada już pierwsze słowo tytułu-cytatu: „ale”. Cokolwiek byś czynił, co zamierzał, co zaświta ci, luby czytelniku, w głowie, zawsze zjawi się tłum umarlaków i upomni o swoje. „Ale” znaczy więc: „ale od nas się nie odczepisz”. Kroiło się na to od dawna. Uzasadnienie – na wszelki wypadek – wpisałam w wyszukiwarkę, i wyszło: „»Ciężko wyznać: na taką miłość nas skazali taką przebodli nas ojczyzną«. Autor: Zbigniew Herbert. Ten wiersz przeczytano 19160 razy”. Z czego wniosek, że projekt związku uczuć narodowych z kulturą masową nader często owocuje kiczem. Ów kicz właśnie pragnie Dehnel okiełznać, a co z tego wyszło, zobaczymy.

Powieść, mocno brawurowa, ma swoje zalety, o czym też potem, i wady. Pierwszą z nich jest umieszczenie akcji w Krakowie. Niby wiadomo, Kraków miasto strupieszałe: „Arcana”, krypty wawelskie, witraże Wyspiańskiego, niepodważalne świadectwa Żeromskiego, Brzozowskiego, Wyspiańskiego, Boya i tak dalej – ale kudy mu do Warszawy. I całego Mazowsza, na którego to ziemiach trupy wstawały odwiecznie, czego dowodzi pieśń ludowa (I połowa XIX wieku):

Umarł Maciek, umarł, i leży na desce,
Gdyby mu zagrali, zatańczyłby jeszcze,
Bo w Mazurze taka dusza,
Że choć umarł, to się rusza,
Oj dana-dana-dana, dana daana!

Jako pierwszy podniósł to zjawisko nie byle kto, bo ordynat opinogórski Zygmunt hrabia Krasiński (powieść „Mściwy karzeł i Masław, książę mazowiecki”, 1828). Jacek Dehnel jednak musiał ominąć Mazowsze, a zwłaszcza Warszawę, bo tam właśnie przed siedmiu laty usytuował swą współczesną zombistyczną powieść polską „Noc żywych Żydów” Igor Ostachowicz. Nie było to dzieło, oj, udane, choć narobiło szumu. Słowem, książkę o trupiej rewolcie trzeba było ulokować, niestety, gdzie indziej.

Drugie zastrzeżenie zgłaszam do biegu wydarzeń, który w niepowstrzymany sposób zdąża do końca świata.

Przeszedłszy w powieści Dehnela do akcji, zombiaki wsiech stran, już nieprzeliczone (uwaga, spoiler!), nie na żarty wygryzają żywych do cna – z bohaterami głównymi na ostatku. Skoro nawet Irzykowski radził wytrawnym pisarzom, i ja się ośmielę: otóż po wyżej zarysowanym finale, miast słowa „Koniec” winna się była zjawić klauzula: „Koniec tomu pierwszego”. Kolejny zaś mogłoby rozpoczynać zdanie: „Choć zaraz nazajutrz, jak to w naszej Polsce, wszyscy zapomnieli o całym wydarzeniu i poszli sobie dalej, jest obowiązkiem kronikarza przypomnieć pewne fakty” (spisane z „Wielkiego dnia” Andrzeja Struga). Rzecz jasna, populacja byłaby już zazombiona, lecz nic by to nie zmieniło. Dopiero wtedy wymowa satyryczna książki zajaśniałaby pełnym blaskiem.

Jako powieść „Ale z naszymi umarłymi” usiłuje – ze zmiennym szczęściem – pożenić z sobą dwie ambicje, z których każda odwołuje się do innego z talentów Jacka Dehnela (a właściwie Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, gdyż obaj, jak zdradza posłowie, planowali to dzieło od lat ośmiu). Pierwsza skupia się w łagodnie ironicznej wizji dni powszednich pary trzydziestoletnich gejów, ściśle w duchu niezapomnianych traktatów Grzegorza Musiała na łamach „Res Publiki”. „Sączy się wódkę z colą, która oczom dodaje blasku, i słucha Grubych Niemek, które od półwiecza śpiewają, że w życiu chodzi wciąż o to samo. Być razem. Nienawidzić się i kochać. (...) Wśród mamucich bloków, których czarne, ślepe ściany błyskają do późna w noc okienkami samotnych, ludzkich oaz” („Wykład o gapiszonach”, „Res Publica” 9/1988). Wszystko ponoć płynie, lecz ów styl trwa. Tyle że tu jesteśmy w częściowo odnowionej kamienicy na Rynku Podgórskim, nim jej mieszkańców porwie zabójczy wir zdarzeń.

Druga ambicja ma związek z rozpoznaniem, że spora część prozy służy obudowaniu właściwej ideowej pestki, pod którą podprowadza fabuła, punkt widzenia, charaktery i inne pisarskie sztuczki. U Dehnela ku temu centrum wiedzie fakt, że zagłada ludzkości z postrzępionych rąk i wygniłych paszcz żywych trupów wszczyna się i rozchodzi na cały świat właśnie z Polski.

I oto czytamy, że nim jeszcze zabiegany reporter krakowskiej telewizji Kuba i jego partner, leniwy doktorant Tomek, pojęli grozę sytuacji, a więc w chwili tak jakby obecnej, coś wielce im dolegało. To mianowicie – informuje narrator – że w życiu politycznym „im bardziej jedna strona dokręcała śrubę patosu, chorągwi, staropolszczyzny i wernyhorzenia, tym druga goręcej odbijała w kpiny. Ci, którzy kiedyś starali się powściągliwie komentować te »dziwne, szczególne wydarzenia«, teraz mieli dość i lecieli grubymi żartami, zupełnie jakby usiłowali złapać haust powietrza. Ta mieszanina trupiego odoru, narodowego kadzidła i zatęchłej wody święconej była nowym polskim smogiem. Jedni nauczyli się nim oddychać, ba, wręcz od niego rozkwitali, drudzy się dusili. Oni należeli do tych drugich”. Tuż potem ilustruje to dialog:

„– Nie masz wrażenia, że to rośnie, że nabrzmiewa, że nie jest po prostu tak o, tylko do czegoś doprowadzi? – zapytał Tomek (...). Elżunia mi dziś mówiła, że szła normalnie Plantami i rzuciły się na nią dwie takie, że jest ladacznicą i że czas Rapczeru jest bliski.

– Ale czemu?

– Bo nie miała sukni do kostek, nie wiem. Po prostu czuję, jak to wszystko się zmienia, jak ludzie przechodzą na drugą stronę. Coś im przeszkadzało, jak nam, i nagle nie przeszkadza. Czegoś się wstydzili i już się nie wstydzą.

– Czasem nawet są dumni”.

Na uwagę zasługuje myśl, że apokaliptyczne lęki miłych gejów i apokaliptyczne nastroje najszerszej zbiorowości, bez reszty sobie obce, oświetlają się i potęgują nawzajem. Nie mniej zręcznie przedstawia Dehnel proces narastania zbiorowej wiary, że inwazja „antenatów” stanowi zapowiedź rzeczy ostatnich. Że anonsuje to, co w powieści, w żargonie chicagowskich Polonusów, zyskało nazwę „Rapczer” (rupture).

Od pierwszych sporadycznych zmartwychwstań w zgęszczaniu tych klimatów główną rolę odgrywają u Dehnela media, zwłaszcza wyznaniowe: „To była żyła złota i nawróceń, czy, jak twierdził pewien wpływowy proboszcz, nasz skarbiec duchowy, a także wspaniały dar zmarłych naszych antenatów, którzy w tym trudnym czasie laicyzacji niosą nam nasiona nieskalanej wiary z czasów sarmackich, kiedy byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa. Proboszczowie, popularni jutuberzy w koloratkach, wzięci kaznodzieje mogli sobie na to pozwalać wprost; biskupi byli ostrożniejsi (...) Niezwykłość wydarzeń sprawiła, że znikąd zaczęli pojawiać się ludzie, jakich kiedyś za żadne skarby nie wpuszczono by do programu, a teraz sadzano w fotelach, przedstawiano i wsłuchiwano się w ich niestworzone koncepcje, które próbowały połączyć kwestię zombich z tym, czym dany specjalista zajmował się w ukryciu przez ostatnie lata: spiskiem iluminatów, jaszczurów, porywaniem przez UFO czy wpływem koniunkcji planet na organizmy żywe”. Jednym słowem, inwazję pożeraczy ciał poprzedza inwazja pożeraczy rozumów.

Druga połowa powieści, gdy bomba wreszcie pęka i trupy skaczą do gardeł, Polaków nade wszystko, składa hołd przemysłowi filmów zombistycznych w rodzaju „Nocy żywych trupów” (1968), „Martwicy mózgu” (1992), „Martwego mięsa” (2004) czy „World War Z” (2013) – choć zombiaki skolonizowały nie tylko film i prozę.

Specyfikę lokalną rąbanki wyraża u Dehnela tylko koncept, by ostatnim przedstawicielom ludzkości za ostatnią redutę posłużył klasztor jasnogórski, na koniec wysadzony w powietrze. Co do w pełni internacjonalnej reszty, obawiać się można, że z grobów wstaną i ścigać Dehnela z partnerem zaczną wszyscy nieżyjący autorzy i scenarzyści horrorów klasy B i C. Stąd może lepiej przyjrzeć się utajonym w schemacie tych opowieści mitologicznym konstruktom. Albowiem skrywa się w nich veritas, a raczej cadaveritas.

Fabuły inwazyjne

Dziennikarz i mitoman William Seabrook, kiepski klon Hemingwaya, ani się domyślał, wydając w 1929 roku „The Magic Island”, pseudoreportaż o zombich z Haiti, że wznosi kolejny filar pop- kultury. Ilościowo rzecz biorąc, jego zdechlacze potomstwo wywołało kryzys w branży upiorów, śmiertelnie zagroziło wampirom i zdetronizowało wilkołaki. A wszystko to z tej przyczyny, że w rękach macherów od horroru historie o agresywnych zwłokach wpisały się we wzór katastroficzny, a ściślej – w nurt straszenia inwazją.

Nieboszczycy Seabrooka nikogo jeszcze nie gryźli, by zmienić ofiary w swe podobieństwo, nie szturmowali domostw na odludziu, nie ganiali stadami za grupką piszczącej młodzieży. Te nowe zdolności zyskali na skutek krzyżówki z upiorami, wampirami i wilkołactwem. Utracili jednak właściwy klasykom grozy rys arystokratyczny. Godny swojej profesji wilkołak powinien być szlachcicem, wampir, wiadomo, hrabią, a upiór choćby i królem. Tymczasem zombie to plebs. W sztuce horroru dokonała się rewolucja proletariacka.

Odmiana horroru, którą zwę tu inwazyjną, podlega regułom tak ścisłym, że znać, iż właśnie nie treść, lecz sam schemat jest sednem mitologicznym fabuł. Pokolenie moich rodziców mogło raz jeden zobaczyć w telewizji film angielski „Zemsta kosmosu” (1955) i poczuć dreszcz nad „Dniem tryfidów” Johna Wyndhama (1951, wydanie polskie 1975). W pierwszej historii kosmonauta wraca na Ziemię w postaci potwornego mutanta, której to zgrozy udziela innym przez dotyk. W drugiej – mięsożerne roślinki, zaopatrzone w jadowite bicze, dziesiątkują ludzkość, aktualnie zbiorowo oślepłą.

Początek stanowi więc zawsze nudnawa codzienność, skrojona wedle recepty Hitchcocka, mówiącej, że widz całkiem inaczej śledzi banalną rozmowę przy stole, jeśli wie, że pod stołem jest bomba. Na tej zasadzie sam mistrz suspensu oparł (aż do przesady) „Ptaki” (1963). Następnie fabuła mnoży niepokojące sygnały, przeoczane przez bohaterów, lekceważone przez ekspertów. Potem pada pierwsza ofiara i dochodzi do panicznej ucieczki, zakończonej obroną tego czy innego przypadkowego azylu. Finał winien być mroczny, lecz dopuszcza też ironicznie ocalenie za sprawą deus ex machina, jak w zakończeniu „Fatalnych jaj” Bułhakowa (1925), gdzie sierpniowe mrozy powstrzymały marsz gadów na Moskwę, lub w „Wojnie światów” Wellsa (1895), gdzie tryumfujący Marsjanie ulegli ziemskim zarazkom.

Wszystko to sprawy wiadome, póki nie spytać, skąd się wzięły. Bądź inaczej: kto ofiarował pisarzom schemat tak nieodparty. Z miejsca przychodzi do głowy wyżej wspomniany Wells: „Wojna światów”, zrodzona na pozór ex nihilo, kreuje nowy rodzaj (i to od razu arcydzielnie). Niczego tu nie brak i wszystko w najlepszym gatunku, zwłaszcza panika i dywagacje o sztuce przetrwania; może tylko marsjańskie macki cokolwiek się nam przejadły.

Jednak istnieje tekst o lat dziewięć wcześniejszy, który Wells pewnie czytał: zachowana w trzech wersjach nowela Maupassanta „Horla” (1886). Przypomnę, że zjawia się tam na Ziemi prześladowca, może z kosmosu, niewidzialny, którego obecność, wyczuwana podświadomie, wtrąca ofiary w obłęd. To właśnie Horla, hors-là, Ktoś Spoza: spustoszył już Brazylię, a teraz na pokładzie brazylijskiego żaglowca dotarł do Francji, by zacząć swój marsz od domostwa narratora. Ten motyw statku podkradnie Maupassantowi niebawem w „Draculi” (1897) Bram Stoker. Jak pamiętamy, trumny z zawampirzoną ziemią z Transylwanii przybyły do portu Whitby na pokładzie szkunera „Demeter”. Jest to jakby zalążek wszystkich późniejszych narracji inwazyjnych. Dorobek Maupassanta z przedśmiertnego okresu zawiera też zresztą bezsprzecznie zombistyczną nowelę „Ręka”. Pewien lord przechowuje wśród trofeów w salonie wyschniętą rękę, którą obciął niegdyś szablą niewiadomemu wrogowi z Ameryki Południowej. Ręka ta jest przykuta solidnie do ściany, niemniej któregoś dnia znajdują lorda z rozszarpanym szponami gardłem i z palcem mumii w zębach.

Takimi oto kawałkami, pisywanymi pod koniec krótkiego życia, dawał Maupassant świadectwo nie tylko kunsztu prozatorskiego, lecz także walk z napadami lęku, halucynacji, pokus samobójczych i okresowej ślepoty na tle schizofrenii o podłożu, przepraszam za słowo, luetycznym. Założycielska z punktu widzenia rozwoju form literackich oraz inicjacyjna w sensie wtajemniczenia w demonizm nowela „Horla” jest dziełem człowieka, który balansował na krawędzi zdrowia psychicznego tuż przed upadkiem w głąb demencji – co też i nastąpiło. A stąd i odmiana horrorów wyrosła z trwogi przed inwazją wrogów rodu ludzkiego zainfekowana została schizofrenią. To przecież opowieści-pułapki, gdzie zdrowy rozsądek miotać się ma w panicznym poszukiwaniu wyjścia, którego brak.

Tak rzecz się przedstawia wewnątrz świata literatury. Jeśli jednak spojrzeć z zewnątrz, to przyznać trzeba, że nigdy bodaj teksty aż tak angażujące emocje czytelnika nie biorą się z samych chwytów literackich. Zastosowane skutecznie, chwyty te przywołują skrycie treści podświadome: powszechnie żywione pasje, wstydy, euforie i zgrozy. W tym przypadku kluczowe się zdaje słowo użyte akapit wyżej: „zainfekowanie”. Gdyż cały ten schemat, z nieodpartym zaciskaniem obręczy – od marginalnych oznak po eksplozję okrutnych zgonów i od roztargnionego zaciekawienia po dławiącą grozę – odwzorowuje najściślej społeczną dynamikę epidemii, a zwłaszcza dżumy.

Ot, na nadbrzeże portowe wypełzły chwiejnie dwa szczury: jeden z nich się przewrócił, zamajtał śmiesznie łapkami, z pyszczka pociekła mu czarna posoka. Niby nic, lecz już wiemy: to któryś statek przywiózł czarną śmierć. Zasób lektur czytelników godnych swego miana podsuwa w tym punkcie „Dekameron” Boccaccia, „Dziennik roku zarazy” Daniela Defoe, „Narzeczonych” Manzoniego, „Dżumę w Neapolu” Herlinga-Grudzińskiego, „Grę w zabijanego” Ionesco, no i, rzecz jasna, „Dżumę” Camusa. Lecz to, co jest dziś pamięcią lektur, było przez tysiąc lat dziejów Europy pamięcią zgrozy, z żywymi i nieżywymi trupami na ulicach i całą resztą aż nazbyt realnych tańców śmierci: do nich to odwołują się tajnie fabuły o inwazji z powieścią Dehnela włącznie.

Trupi chwyt

„Ale z naszymi umarłymi” ma swoje kalkulacje, nie całkiem jasne, by opowieść skończyła się klęską totalną, bez nadziei i bez poczucia humoru, na którym jej długo nie zbywa. Robi się całkiem nieśmiesznie i odkładamy książkę z poczuciem, że już nas nie ma. Całkiem jakby wyobraźnia apokaliptyczna, tak w powieści wykpiona, zawładnęła na koniec autorem. Wzorem zdaje się tu być najświetniejsza bodaj z opowieści inwazyjnych, z tym właśnie słowem w polskim tytule: „Inwazja jaszczurów” (1936) Karela Čapka, w jednym ze swych wymiarów alegoria przewidywanej klęski w walce z ogarniającym świat faszyzmem.

Nieco wcześniej Antoni Słonimski postulował w jednej z „Kronik tygodniowych” (1934) półżartem, iż życzyć by sobie należało inwazji węży morskich, które zwalczałaby solidarnie zjednoczona w tym dziele ludzkość (na dno morza rzucano by ołowiane ulotki dla zasiania defetyzmu wśród węży). Pisarz czeski wie jednak, że taki wspólny wróg ludzkości to lekarstwo gorsze od choroby. Dekonspiruje samobójczą logikę ludzi nauki, państw, mediów, koncernów i wyznań, aż czytelnik zachodzi w głowę, w jaki sposób sama kronika opisanych wypadków się uchowała. To samo pytanie zadać trzeba powieści Dehnela: skoro nie ma już głównych bohaterów i, jak ziemia szeroka, innych żywych ludzi, kim jest narrator i gdzie leży miejsce, z którego przemawia?

Jedyną realnością tej fikcji jest bowiem to, z czym pod wodzą Marii Janion zmagamy się od 30 lat niepodległości, a co zdaniem niektórych należy do fatalnych tradycji kultury polskiej. Przed 120 bez mała laty był autor, który w swoich powieściach próbował podobnej, co Dehnel, drogi: osaczyć to, co odczuwał jako koszmar, odepchnąć opowieścią zaciśnięty na gardłach współczesnych mu Polaków trupi chwyt. I też tracił w tej walce poczucie humoru.

Spójrzmy – oto, co pisał Stanisław Brzozowski w artykule „Padlina”: „Ludzkość nowoczesna żyje pod władzą trupów i karmi się padliną: czy można dziwić się, że żyje źle i że oddycha atmosferą duszną. Przyjrzyjcie się życiu, jakie nas otacza, a przekonacie się, jak bujnie, jak tłusto rozwijają się w nim cielska przeszłości, pozostawione przez ducha historii, zabite przez rozum (...). Chcecie swobody pod panowaniem trupów. Trup jest naszym wychowawcą, trup naszym prawodawcą moralnym. Wszystko, co utraciło ideowe prawo istnienia, tym realniej, tym bezwstydniej daje nam uczuć ciężar i siłę swojej pięści”. W dwanaście dekad później inny pisarz, właściwymi sobie środkami, powtarza to słowo w słowo.

Lecz walczyć u boku Brzozowskiego to zaszczyt – prawda, panie Jacku? ©

Jacek Dehnel, ALE Z NASZYMI UMARŁYMI, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka dwóch książek akademickich („Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”) i trzech prozatorskich („Elizje”, „po drugiej stronie siebie”, „Strefa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2019