Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kino robi się za pomocą umarłych. Bierze się umarłych i każe się im chodzić po ekranie”. Choć francuski antropolog kultury Edgar Morin nie dożył filmów Jima Jarmuscha, najnowszy tytuł amerykańskiego reżysera śmiało mógłby być ilustracją tego właśnie cytatu, zaczerpniętego z tomu „Kino i wyobraźnia” (tłum. Konrad Eberhardt). I wcale nie dlatego, że w żartobliwym horrorze „Truposze nie umierają” żywy trup zaiste ściele się gęsto. Cały ten film zrobiony został z kina, a właściwie z jego widm i powidoków. Tymczasem gdzieś w tle toczy się całkiem poważna wojna kulturowa, która dziś staje się udziałem nie tylko mieszkańców USA.
Bill Murray, Tilda Swinton, Tom Waits, Steve Buscemi, Iggy Pop, Adam Driver... Już sam skład obsadowy wskazuje, że mamy do czynienia z filmową bombonierką, nawet jeśli trochę zwietrzałą. Zdaniem domorosłych filozofów, nigdy nie wiesz, co z takiej bombonierki wyciągniesz, lecz tym razem ci bardzo charakterystyczni aktorzy co i raz puszczają do nas oko, zapraszając do jakiegoś innego, dobrze już znanego uniwersum.
Taki na przykład Driver: jako ospały małomiasteczkowy policjant i nieustraszony pogromca zombie odsyła wprost zarówno do samego Jarmuscha (bohater nazywa się Peterson, a stąd już blisko do „Patersona”, ich poprzedniego wspólnego filmu), zaś chwilę potem do „Gwiezdnych wojen”, gdzie zagrał wnuka Dartha Vadera. Kino to kraina zombie, czyli ożywionych umarlaków, które w różnych wcieleniach nawiedzają naszą wyobraźnię – zdaje się brzmieć przewodnia i średnio odkrywcza myśl „Truposzy”. Jednakże Jarmusch chce być nie tylko autoironicznym trefnisiem, ale i gorzkim diagnostą współczesności. W zabitym deskami Centerville umarli wstają z grobów, by wstrząsnąć jego zgnuśniałymi mieszkańcami, którzy sami, jeszcze za życia, utracili dusze.
Nie od dziś wiadomo, że zombie mogą być metaforą polityczną i zbiorowym wyrzutem sumienia. Kiedy nagle w miasteczku stają zegarki, słońce przestaje zachodzić, a zwierzęta zaczynają zachowywać się dziwnie, wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z biblijną apokalipsą. Tymczasem z powodu odwiertów na biegunie uległa przesunięciu oś Ziemi. Rabunkowa gospodarka zasobami naturalnymi i systemowe lekceważenie jej następstw doprowadziły naszą planetę na skraj przepaści. Innego końca świata nie będzie? Mimo to mieszkańcy Centerville próbują żyć, jak gdyby nigdy nic. I nawet po śmierci domagają się dobrego wi-fi, mocnej kawy czy taniego wina – innego raju też widocznie nie ma.
Jarmusch opowiada o tym z jedyną w swoim rodzaju leniwą swadą, szukając nadzwyczajności w zwyczajności i na odwrót. Przywiązani do broni palnej, ksenofobiczni i obskuranccy lokalsi sami zachowują się jak zombie. Prócz trójki policjantów – okularników przeciwko żywym trupom wyrusza ekscentryczna właścicielka domu pogrzebowego (Swinton), buddystka i samurajka, która przybyła tu nie tylko z innej kultury (jest prawdopodobnie Szkotką) i nie tylko z innych filmów Jarmuscha, ale – jak się wkrótce okaże – także z zupełnie innego gatunku filmowego. Ze swoją słynną kamienną twarzą twórca „Inaczej niż w raju” rozbija więc wszelką powagę i grozę, raz absurdalnie komicznym detalem, to znów natrętną powtarzalnością pewnego motywu. W tym wypadku będzie nim piosenka country „The Dead Don’t Die”, z której film czerpie swój tytuł i która świetnie oddaje swojski klimat amerykańskiej prowincji. Przygląda się jej z lasu włochaty pustelnik (Waits) – symbol jakiejś pierwotnej mądrości, dziś już omszałej, zepchniętej na kulturowe peryferia, zamkniętej w rezerwacie dla dziwaków. I będący w dużej mierze głosem samego reżysera.
„Truposze nie umierają” to autotematyczny, anemiczny i zarazem bardzo mięsny horror nakręcony przeciwko rutynie, w jakiej pogrążamy się wszyscy – zjadacze horrorów oraz innych filmowo-serialowych dań, tych mięsnych i bezmięsnych, niedostrzegający, że prawdziwy horror właśnie się dokonuje. Natura u Jarmuscha bierze odwet i nie oszczędzi przy tym nikogo: ani stróżów prawa, ani dzieci, ani ironicznych hipsterów. W sukurs przychodzą jej nasi umarli, wegetujący za życia i po śmierci, nieposiadający nic prócz swoich żarłocznych i nadpsutych ciał.
Zmasowany atak wygłodniałych umarlaków zostaje tu wzięty w oczywisty cudzysłów i na każdym kroku, a raz nawet bardzo dosłownie, przypomina nam się, że przecież to tylko film. W dodatku ulepiony z bezpośrednich aluzji do innych, klasycznych już filmów: horrorów o Nosferatu, „Psychozy” Hitchcocka czy „Nocy żywych trupów” George’a Romero. Jarmusch wybudza jednak przede wszystkim upiory dzisiejszej Ameryki, ożywione i uszminkowane w epoce Trumpa. Bezpardonowo wpuszcza je w codzienność i wypowiada im brutalną, acz koniec końców pozbawioną większej nadziei walkę.
Można by się zastanawiać, czy nie wiedząc, iż za kamerą „Truposzy” stoi twórca „Truposza” i „Ghost Doga”, dalibyśmy mu taki sam kredyt uwagi. Zapewne nie, tworzy się tu bowiem sieć porozumienia wykraczająca poza ramy jednego tylko ekranu. Ale nawet gdyby wszystko sprowadzić do połamanego tańca zombiaków, niczym w teledysku „Thriller” Michaela Jacksona, i do kilku porozumiewawczych mrugnięć, to przecież ten umiarkowanie śmieszny i straszny film swoją ostentacyjną martwotą i nieustającą reanimacją wyszydza również sam siebie. Czyli współczesny krwisty film zaangażowany, złożony z coraz bardziej żywych lęków i coraz bardziej martwych klisz. ©
TRUPOSZE NIE UMIERAJĄ (The Dead Don’t Die) – reż. Jim Jarmusch. Prod. USA 2019. Dystryb. Gutek Film.