Gdy ciało staje się słowem

Dla żyjących śmierć jest abstrakcją. Jedyny konkret to zwłoki, przed którymi najwygodniej skryć się za kordonem oferty przemysłu pogrzebowego – tak samo, jak niegdyś za zasłoną zwyczajów.

28.10.2019

Czyta się kilka minut

Przemysław Pokrycki, fotografia z cyklu „Rytuały przejścia”, Pogrzeb nr 5 / 2011 /
Przemysław Pokrycki, fotografia z cyklu „Rytuały przejścia”, Pogrzeb nr 5 / 2011 /

Trumna nie może być lakierowana. Najlepsze są tekturowe, ewentualnie zbite z cienkich sosnowych desek.

Komputer dobierze czas trwania kremacji i temperaturę do wagi ciała. Zazwyczaj wystarczają dwie-trzy godziny w piecu rozgrzanym do 800-900 stopni. Nie trzeba polewać ciała łatwopalnymi substancjami, o czym można wyczytać w sensacyjnych i oczywiście wyssanych z palca historyjkach z internetu. W atmosferze bogatej w tlen już po półtorej godzinie zostaną jedynie najgrubsze kości, na które kieruje się dodatkowy mocny palnik. Pracownicy z pewnością nie pomylą też ciał; kolejne wolno przecież przywieźć do krematorium dopiero po zakończeniu poprzedniej kremacji.

Po przestudzeniu, zawartość pieca przejdzie przez elektromagnes, który oddzieli od materii organicznej gwoździe użyte do zbicia trumny, sprzączkę paska, kolczyki, aglety sznurówek i inne metalowe fragmenty ubioru. Prochy trafią następnie do młynka, który rozdrobni ostatnie większe kawałki. Przesypane pieczołowicie do worka, zostaną umieszczone w urnie wraz z danymi indentyfikacyjnymi zmarłego oraz przedmiotami, w które bliscy zechcą go zaopatrzyć w ostatnią drogę. Niektórzy wkładają papierosy. Inni szalik ukochanego klubu, trafiają się też tomiki wierszy. Najczęściej będzie to jednak po prostu różaniec i książeczka do nabożeństwa, tradycyjnie z wyrwaną ostatnią stroną ze słowem „amen”, aby dusza nie przerywała modlitwy i nie miała dzięki temu czasu na straszenie żywych.

Tradycyjna treść w nowej formie. Polski pogrzeb.

Z prochu powstaniesz

Papież Paweł VI uznał kremację za rytuał katolickiego pochówku już w 1963 r., ale polscy biskupi potrzebowali kolejnych 48 lat, by wydać w tej sprawie stosowne rozporządzenia. Nawet dziś w małych miejscowościach zdarza się, że proboszcz na wzmiankę o urnie kręci nosem, przekonany, że „ciała zmartwychwstanie” wymaga czegoś więcej niż popiołu.

W dużych miastach kremacja na dobre dołączyła jednak do katalogu polskich zwyczajów funeralnych. Nikt wprawdzie nie prowadzi dokładnych statystyk, ale pewne wyobrażenie o skali zjawiska dają fragmentaryczne dane z krematoriów komunalnych. Krzysztof Wolicki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego, izby zrzeszającej przedsiębiorców tej branży, szacuje na ich podstawie, że w Warszawie spopiela się 32-35 proc. zmarłych, a we Wrocławiu, Poznaniu czy Szczecinie nawet do 40 proc.

Moda? Niekoniecznie. Kremacja to po prostu wygodniejszy rodzaj pochówku. W jednej mogile można pochować kilku członków rodu, do tego w krótkich odstępach czasowych. W grobach ziemnych z ciałem w trumnie od ostatniego pochówku musi minąć co najmniej 20 lat, by zarząd cmentarza mógł pozwolić na pogłębienie mogiły.

Pogrzeb bez zwłok dobrze wpisuje się także w konwencję współczesnego, pośpiesznego pożegnania ze zmarłym, które w tradycyjnym polskim rytuale pogrzebowym trwało przecież trzy doby. „Puste noce”, w rzeczywistości brzmiące pieś- niami żałobnymi, wiejskimi przyśpiewkami, a nawet żartami ze zmarłego, są dziś jedynie wpisem do etnograficznego sztambucha.

Co roku w Polsce umiera około 400 tys. osób. Większość odchodzi w szpitalu, a i ci, którym dane było wydać ostatnie tchnienie do domowej poduszki, zgodnie z przepisami i tak trafiają do kostnicy. Nawet w popegeerowskich blokowiskach – gdzie jeszcze kilka lat temu płaczki zawodziły nad trumną ze zmarłym wniesioną na trzecie piętro, a cała klatka schodowa na ten czas zmieniała się w sień dużej chaty – służby sanitarne nie pozwalają już na obecność zwłok.

Bo zanim ciało zniknie w grobie, musi urzędowo zniknąć na mniej więcej trzy dni; tu procedury administracyjne przypadkowo parodiują narrację Ewangelii. Formalności w urzędzie stanu cywilnego i zakładzie pogrzebowym oraz zawiadomienie bliskich – jeden dzień. Rozwieszenie klepsydr i umówienie pochówku z proboszczem – drugi. Dopiero trzeciego dnia zmarły może wrócić na chwilę do rodziny z kostnicy niczym plutarchowski Tespezjos z zaświatów – z opowieścią o tym, na ile oczekiwania bliskich co do przygotowania ciała pokryły się z tym, czego dopilnowali pracownicy zakładu. Rodzina do ostatniej chwili będzie drżeć z niepewności: włożyli czy nie włożyli zmarłemu w dłonie różaniec po babci? Zmienili buty? Zgolili kilkunastodniowy zarost, o który nie było czasu zadbać w ostatnich dniach życia? A jeśli tak – to czy przypadkiem nie zgolili także wąsów, które zmarły nosił całe życie?

W rytuale domowego pożegnania z ciałem nie było miejsca na pomyłki, ale ich cena w zamian za uwolnienie od widoku zwłok najwyraźniej nie wydaje się nam wygórowana.

Zdrowaśki spod cylindra

Obecność księdza i katolicki pochówek to nadal reguła. Ale coraz częściej i od niej zdarzają się wyjątki. W dużych miastach co miesiąc odbywa się ok. 20-25 świeckich pogrzebów, prowadzonych przez mistrzów ceremonii. W Małopolsce poprowadzeniem takiej ceremonii zajmują się aktualnie trzy osoby, ale rynek, jak mówią, w zasadzie ogranicza się do Krakowa i okolic. W Tarnowskiem, Nowosądeckiem czy na Podhalu obecność księdza przy pogrzebie to świętość.


Czytaj także: Alma znaczy dusza - rozmowa z Anją Franczak


– W trakcie świeckich ceremonii na życzenie rodziny modlimy się czasem za zmarłych. Tak, nie przesłyszał się pan. Nie zawsze są to pogrzeby ateistów. Powiedziałbym nawet, że częściej wyruszają w ten sposób w ostatnią drogę ci, którzy patrzyli na Kościół przez pryzmat postępowania niektórych księży, niż ci, którzy całkowicie zwątpili w Boga – zapewnia Marcin Kruk, jeden z krakowskich mistrzów ceremonii pogrzebowych.

Scenariusz pożegnania zależy od rodziny, bo przecież brak tu czegoś stanowiącego odpowiednik liturgii. Nie chodzi także o jej udawanie. Mistrz ceremonii podczas pożegnania ma na sobie ciemny garnitur, białą koszulę i rękawiczki, czasem cylinder i pelerynę, rzadziej togę. Żadnych pastorałów, tiar czy innych odwołań do kościelnej symboliki. Na samą ceremonię najczęściej składają się wystąpienia bliskich i znajomych zmarłego, przeplatane jego ulubionymi utworami muzycznymi lub poezją. Niektórzy decydują się na pośmiertną laudację, która przypomina zasługi i osiągnięcia żegnanego, ale tak pompatyczne momenty trafiają się, jak podkreśla Kruk, stosunkowo rzadko: – Zaletą świeckiej ceremonii, jeśli mogę tak powiedzieć, jest jej elastyczność, która pozwala nadać pożegnaniu niemal intymny, indywidualny wymiar.

W pamięć zapadł mu pogrzeb 38-latka, który chorował na glejaka: – Czytałem listy do zmarłego, jakie przygotowali jego najbliżsi. W końcu przyszła kolej na 12-letniego syna. Pamiętam moc jego słów: chłopiec nie tyle opłakiwał zmarłego, ile zamykał etap swojego życia, w którym towarzyszył mu ojciec. Pomyślałem wtedy, że koncentracja katolickiej liturgii na relacji zmarłego z Bogiem może rodzinie i bliskim wydać się trudna, nawet okrutna, bo symbolicznie zabiera im bliskiego w chwili, kiedy będą go najbardziej potrzebować.

Prowadząc umarłych

– Wydawało mi się, że przewiezienie ciała z Lublina do Opola będzie kosztowne i skomplikowane, że trzeba będzie biegać po sanepidach i meldować się policji – uśmiecha się Kamila Grzymkowska. – Okazało się, że ci od pogrzebów robią to dziś rutynowo. Pani w zakładzie w Lublinie nie była zdziwiona, spytała jedynie o adres w Opolu, dokąd mają zawieźć mamę. Trzy złote za kilometr, powiedziała. Poczułam wręcz ulgę, bo początkowo miałam poczucie, że robię coś niestosownego.

Mama miała 77 lat. Na nic nie chorowała. Zmarła nagle w Lublinie, dokąd pojechała na Wielkanoc do niedawno owdowiałej cioci. Lekarze powiedzieli, że to tętniak.

– Nie zostawiła wskazówek odnośnie pogrzebu. Była z tych emerytek, które planują, dokąd na wakacje zabrać wnuczkę, a nie w co kazać się ubrać do trumny, więc pewnie nie miałaby też nic przeciwko pochówkowi na drugim końcu Polski – wspomina z czułością Kamila. – To ja chciałam mieć ją blisko siebie, móc zajrzeć na cmentarz w wolnej chwili, nie raz w roku. Z ojcem, który wyjechał do Niemiec i już do nas nie wrócił, łączy mnie tylko nazwisko panieńskie.

Ostatnia droga coraz częściej wydłuża się więc do kilkudziesięciu, a nawet kilkuset kilometrów. Na cmentarz w rodzinnej wsi, z której dekady temu wyruszyło się na studia. W pobliże zmarłej w dzieciństwie siostry bliźniaczki. Albo w przeciwnym kierunku – bliżej żywych, którym coraz trudniej pogodzić pieczę nad grobem z codziennymi obowiązkami.

Ks. Paweł Żarkowski od pięciu lat jest proboszczem parafii Podwyższenia Krzyża w Grochowalsku. Niewielka wieś koło Włocławka według stanu na 2011 r. liczy raptem 424 dusze. Drewniany kościół poświęcono już w XIV wieku. Do Warszawy i Gdańska daleko stąd jednakowo, dwie i pół godziny samochodem. Nawet do pobliskiego Płocka zejdzie ze 40 minut. Miejscowość, jak twierdzi proboszcz, spokojna, a w kwestiach obyczajowych raczej konserwatywna.

– Dosłownie tydzień temu mieliśmy przenosiny z cmentarza parafialnego – mówi. – Dwóch zmarłych, jednego nieżyjącego od 25 lat i drugiego pochowanego w 2003 r., rodzina postanowiła przenieść pod Kutno, bliżej swojego miejsca zamieszkania.

Przepisy sanitarne dopuszczają ekshumacje od połowy października do połowy kwietnia. Z danych powiatowych stacji sanitarno-epidemiologicznych, które monitorują ich przebieg, trudno na razie wyczytać skokowy wzrost zainteresowania przenoszeniem zwłok bliżej miejsca zamieszkania żyjących krewnych, ale sam trend wygląda na wzrostowy. W Małopolsce od kwietnia 2017 do kwietnia 2018 r. sanepid asystował przy 824 ekshumacjach zwłok, wliczając w to także te zlecone przez sądy i prokuratury. W podobnym okresie rok później – już w 996.


Czytaj także: Ks. Adam Boniecki: Niech nas Bóg chroni od rutyny


– Ja bym nawet powiedziała, że w takich miejscowościach jak nasza, gdzie mieszkańców coraz mniej, przenosiny ciała z cmentarza na cmentarz mogą być za kilkanaście lat częstsze od zwykłych pogrzebów – mówi pani Zofia, właścicielka małego zakładu pogrzebowego tuż przy granicy z Białorusią.

Wieś, o której mowa, liczy niespełna cztery tysiące mieszkańców, dlatego pani Zofia prosi, by nie wymieniać nazwy: – Rocznie chowamy tu po sześć osób, nie więcej. A przez pięć lat zrobiłam już trzy ekshumacje. Dwa ciała wysyłaliśmy do Ameryki. Klient w imieniu swoich bliskich kazał zostawić na sąsiednich grobach po zniczu oraz kwiaty, jeśli to była kobieta, i pół litra, jeśli obok leżał chłop. Pierwszy raz się zetknęłam z czymś takim. Może tak robią w Ameryce? – zastanawia się pani Zofia.

Śmierć jak z ekranu

Raczej nie. Ameryka, której kultura masowa stała się matrycą dla globalnych przemian obyczajowych, zwłok boi się pragmatycznie, jako czegoś, co może stanowić źródło zarazków i fetoru. A zarazem trzęsie się ze strachu na ich widok, traktując zmarłego jak błąd systemu, który stawia na wieczną młodość i beztroskę. Nic dziwnego, że i amerykańska szkoła tanatokosmetyki nie chce mieć, jak mówią znawcy tematu, nic wspólnego z delikatną nonszalancją francuskich mistrzów, którzy dyskretnie przykrywają pudrem i tuszami plamy opadowe. Tanatopraktorzy zza Atlantyku po prostu walczą z czasem, balsamują zwłoki, usuwają najszybciej gnijące narządy, odciągają gazy i wodę zbierającą się pod skórą, a jej samej próbują dodać ciepłych żywych barw. W ostatniej drodze także trup może być przecież konsumentem.

W Polsce balsamowanie zwłok nie weszło w modę głównie ze względu na dość wysokie koszty, ale właściwie w każdym większym zakładzie pogrzebowym można zamówić pakiet delikatnej kosmetyki pośmiertnej. Coraz częściej rodziny nie chcą także otwartej trumny podczas ceremonii pogrzebowej, by nie narażać żałobników na widok zwłok. Nawet proboszczowie w niektórych miejskich parafiach nie chcą już słyszeć o mszy z trumną w kościele. Eucharystia nad ciałem odbywa się w kaplicy cmentarnej. Ze względów sanitarnych. Zmarły nadal pozostaje w centrum uwagi, tyle że coraz bardziej jako źródło potencjalnych problemów.

Pracownik krakowskiego zakładu pogrzebowego: – Jak jeszcze byłem dzieciakiem, pamiętam, że mój ojciec przed zamknięciem wieka trumny z szacunkiem całował dłoń swojej zmarłej matki. Wujek i ciotka tak samo, i wszystkim wydawało się to oczywiste. Teraz na pogrzebach coraz rzadziej widzę, że ktoś decyduje się podejść do trumny, żeby choć z bliska spojrzeć na zmarłego.

W polskiej kulturze ludowej zmarły zawsze stanowił źródło zagrożenia, i to bardziej w wymiarze duchowym niż epidemiologicznym. Dusza w ludowych wierzeniach długo kręci się wokół ciała, próbując odzyskać z nim połączenie. Stąd cały wachlarz zwyczajów okołopogrzebowych, jak przewracanie krzeseł, aby dusza się nie „zasiedziała” w domu, zatrzymywanie zegara, żeby utrudnić jej ocenę upływu czasu, zasłanianie luster, w których mogłaby się przejrzeć, lub sypanie maku do trumny, by zająć ją liczeniem ziarenek. Rozstrojona oderwaniem od ciała dusza może być groźna. Ważne, by poszła sobie jak najszybciej.

Sęk w tym, że – jak pisze prof. Anna Kubiak, socjolożka badająca zwyczaje pogrzebowe – trzy dekady wolnego rynku wystarczyły, by do szczętu zniszczyć fundament, na którym opierała się kultura ludowa. Kapitalizm uderzył w jej najczulszy punkt, wspólnotowość: to, co do tej pory było rytuałem przejścia, nagle stało się jeszcze jednym narzędziem ekspresji statusu społecznego i majątkowego.

Polski pogrzeb z obrzędu zmienił się w spektakl. Żałobnik – w klienta zakładu pogrzebowego. Kopiący grób sąsiedzi, którzy w ten sposób dawali kiedyś wyraz solidarności z rodziną zmarłego, ustąpili miejsca ekipie profesjonalistów, którzy wykopaną ziemię maskują teraz sztuczną trawą, a nad mogiłą ustawiają sterowany pilotem dźwig hydrauliczny, którym zmarły zostanie opuszczony w dół bez nieprzyjemnych dla ucha uderzeń w ścianki wykopu czy zgrzytów liny na ściankach trumny. W małych miejscowościach jeszcze kultywuje się zwyczaj stypy, ale w dużych miastach pogrzeb coraz częściej kończy się w bramie cmentarnej, w której żałobnicy mówią sobie do widzenia, by smutek po stracie przepracować indywidualnie w domu.

Pracownik zakładu pogrzebowego: – Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby ktoś miał pretensje, że się guzdrzemy z pochówkiem, ale kilka razy miałem wrażenie, że gdyby nie rodzina, takie słowa by padły. Ja myślę, że to nie pośpiech. Ludzie po prostu chcą jak najszybciej dać nogę z cmentarza i przestać myśleć o śmierci.

Jeśli tak rzeczywiście jest, to znaczy, że współczesna wersja ars moriendi przypomina sztuczki prestidigitatora: klaszczemy na widok królika, który znika w kapeluszu, choć w gruncie rzeczy wiemy, że straciliśmy go z oczu tylko na chwilę. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2019