Ego & realpolitik

Napięciom w Zatoce Perskiej towarzyszy kolejny kryzys w relacjach atlantyckich. Jak oceniają go amerykańskie elity? I co z tego wynika dla Polski?
z Waszyngtonu

01.07.2019

Czyta się kilka minut

Melania Trump, Donald Trump,  Andrzej Duda i Agata Kornhauser-Duda oglądają lot myśliwca F-35 nad Białym Domem, Waszyngton, 12 czerwca 2019 r. / MANDEL NGAN / AFP / EAST NEWS
Melania Trump, Donald Trump, Andrzej Duda i Agata Kornhauser-Duda oglądają lot myśliwca F-35 nad Białym Domem, Waszyngton, 12 czerwca 2019 r. / MANDEL NGAN / AFP / EAST NEWS

Dziesięć minut: tyle zabrakło, aby w czwartek, 20 czerwca, amerykańskie rakiety uderzyły w irańskie stacje radarowe. Jeśli wierzyć tweetom prezydenta Trumpa, w ostatniej chwili uznał on, że spodziewane ofiary po stronie irańskiej byłyby nieproporcjonalną odpowiedzią na zestrzelenie amerykańskiego samolotu bezzałogowego.

Jednak wkrótce potem Trump zaznaczył, że nie „odwołał” lecących do ataku myśliwców, lecz tylko je „tym razem zatrzymał” – choć wcześniej wydał rozkaz do ataku. Chciałoby się zażartować, że Trump – niczym realny socjalizm – rozwiązuje problemy, które sam stwarza. Ale tweet prezydenta miał konkretne przesłanie: opcja militarna wciąż jest otwarta. Opcja, która może jeszcze bardziej zaszkodzić relacjom transatlantyckim – i tym samym przysporzyć również Polsce niemałych problemów w polityce międzynarodowej.

Ostrzej wobec Iranu

Przed wojną z Iranem – kolejną niekończącą się wojną – przestrzega na łamach konserwatywnego „The National Interest” Doug Bandow, analityk prawicowego think tanku Cato Institute i były asystent prezydenta Ronalda Reagana. Z lewej strony amerykańskiej sceny politycznej głosy krytyki wobec takiego pomysłu płyną od dawna.

Gdy zatem nie doszło teraz do otwartego starcia, wielu w Waszyngtonie odetchnęło. Na dalszy plan zeszły dywagacje, czy dron został zestrzelony w międzynarodowej przestrzeni powietrznej (jak chce Pentagon), czy w irańskiej (jak uważa Teheran). Najważniejsze, że Stany nie zostały wciągnięte w kolejny konflikt bez klarownej perspektywy zwycięstwa.

Choć atak został, jak pisze Trump, „zatrzymany”, to Stany objęły sankcjami irańskich urzędników i wojskowych, w tym „górę” Gwardii Rewolucyjnej i samego Najwyższego Przywódcę ajatollaha Alego Chameneiego. Media w USA podały też, że przeprowadzono serię cyberataków na irańskie cele.


Czytaj także: Agata Kaźmierska, Wojciech Brzeziński: Cios, który wyszedł z sieci


To ostatni etap w eskalacji na linii USA–Iran. W istocie jest to element polityki wywierania maksymalnej presji na Irańczyków. Bo choć ostatnie sankcje są w dużej mierze symboliczne, to wcześniej, wiosną, administracja Trumpa nałożyła na Iran bolesne sankcje gospodarcze – ich celem jest odcięcie kraju od jakichkolwiek dochodów z eksportu ropy.

W teorii presja ma zmusić ajatollahów do podjęcia negocjacji lub, co sugerują niektórzy, wywołać protesty społeczne przeciw teokratycznemu reżimowi. W praktyce polityka presji nie przynosi efektów: Iran nie jest skłonny do rozmów, a mimo pogarszającej się sytuacji zwykłych obywateli, nie ma masowych protestów zdolnych obalić reżim. Pojawiają się więc spekulacje, że prawdziwym celem sankcji może być sprowokowanie wojny. Nie jest to teoria abstrakcyjna – bo nie jest tajemnicą, że sekretarz stanu Mike Pompeo i prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa John Bolton są w kwestii Iranu „jastrzębiami” (rolę tonującą ma natomiast odgrywać Pentagon).

Ostra polityka USA wobec Iranu znajduje zrozumienie wśród bliskowschodnich rywali Teheranu i jest (kolejnym) powodem zbliżenia między Izraelem a Arabią Saudyjską. Wprawdzie ze strony państw arabskich nie padły publiczne deklaracje, ale ambasador Izraela przy ONZ Danny Danon twierdził w rozmowie z Fox News, że Tel Awiw jest gotowy do współpracy z arabskimi przywódcami przeciw Iranowi, podkreślając przy tym, że inne kraje nie finansują terroryzmu.

Podzielony Zachód

Z dużo mniejszym entuzjazmem poczynania Trumpa spotykają się w Europie.

Na tydzień przed zestrzeleniem drona w Zatoce Perskiej doszło do ataku na dwa tankowce przewożące ropę. Administracja Trumpa natychmiast oskarżyła Iran i jako dowód pokazała film, na którym irański rzekomo okręt patrolowy podpływa do jednego z tych statków, po czym irańscy żołnierze usuwają z burty minę magnetyczną, która nie wybuchła i mogła być dowodem.

Stanowisko USA poparli Brytyjczycy. Paryż jedynie potępił ataki, milcząc na temat dowodów i odpowiedzialności. Unia Europejska wezwała do „maksymalnej wstrzemięźliwości”, a niemieckie MSZ podało w wątpliwość przedstawiane przez Amerykanów dowody.

Ten sceptycyzm ze strony sporej części krajów Unii, zwłaszcza z jej zachodniej i południowej części, jest kolejnym symptomem coraz poważniejszego kryzysu w relacjach transatlantyckich. – Większość osób w Waszyngtonie, które zajmują się polityką międzynarodową, ocenia stan relacji transatlantyckich jako bardzo zły – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem” Rachel Rizzo, analityczka z think tanku Center for a New American Security.

Jednym z głównych przyczyn tego kryzysu było wycofanie się w 2017 r. Stanów z umowy nuklearnej z Iranem (zawartej w 2015 r.). Rizzo nazywa to jednym z najgłupszych posunięć w historii USA.

– Wynegocjowana przez administrację Obamy umowa z Iranem nie była doskonała, ale dzięki temu porozumieniu udało się osiągnąć postawiony cel, jakim było ograniczenie irańskiego programu nuklearnego – mówi Rachel Rizzo. – Europa była naszym partnerem w tych negocjacjach. Państwa europejskie pomogły położyć fundamenty pod tę umowę. Decyzja Donalda Trumpa, aby tak po prostu wycofać się z tego, spowodowała, że Euro- pejczycy zaczęli kwestionować Stany jako wiarygodnych partnerów.

To w reakcji na ten ruch część krajów Europy zaczęła opracowywać sposoby na obejście sankcji wobec Iranu, które USA przywróciły (dodajmy, że te same rozwiązania można by wykorzystać do obejścia jakichkolwiek sankcji, w tym nałożonych na Rosję za inwazję na Ukrainę).

Kwestia ciągłości

Zerwanie umowy z Iranem, której wynegocjowanie zajęło wiele lat, pokazuje, na ile prezydentura Trumpa odbiega od obowiązujących wcześniej reguł tworzenia polityki zagranicznej w Waszyngtonie.

Trump mógł jednostronnie wycofać się z układu z Iranem, gdyż został on zawarty w formie umowy bezpośredniej między głowami kilku państw, w tym prezydentem USA. Porozumienie nuklearne nigdy nie było częścią wiążących traktatów międzynarodowych ratyfikowanych przez Stany, bo te – zgodnie z konstytucją USA – muszą otrzymać zgodę Senatu. W 2015 r. nie było szans na taką zgodę, ponieważ Republikanie kontrolowali Senat. Trump mógł więc jedną decyzją zniweczyć żmudny wysiłek dyplomatów.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Dlaczego ajatollahowie nie cierpią Jankesów, a Jankesi nie znoszą ajatollahów


Inny częsty cel ataków Trumpa, czyli NATO, ma status traktatu międzynarodowego. W tym przypadku dużo więcej do powiedzenia ma waszyngtoński establishment zajmujący się polityką zagraniczną, który – w przeciwieństwie do Trumpa – ceni sobie ciągłość.

– Trump może krytykować NATO i atakować Europę za to, że nie wydają wystarczająco dużo środków na obronę. Ale faktyczna polityka USA wygląda podobnie do tej, która byłaby realizowana, gdyby w Białym Domu urzędowała Hillary Clinton: wzmocnienie obecności wojsk NATO na wschodzie Europy czy zapewnienie krajów bałtyckich i Polski o naszym wsparciu w obliczu działań Rosji – mówi James M. Goldgeier, profesor School of International Service na Uniwersytecie Amerykańskim w Waszyngtonie i analityk wpływowego think tanku Council on Foreign Relations.

– Nie należy przeceniać wpływu pojedynczych prezydentów na politykę zagraniczną – mówi z kolei lewicowy publicysta David Klion. – Choć ich osobowość i priorytety mają znaczenie, to w przypadku Trumpa waszyngtońska „bańka” zajmująca się polityką zagraniczną traktuje go jak niekompetentnego niemowlaka, z którym trzeba sobie jakoś radzić. I tyle – stwierdza wprost. – Generalnie w Waszyngtonie panuje zgoda co do tego, że NATO to fundament amerykańskiego bezpieczeństwa, a Polska to ważny i wartościowy członek NATO – dodaje Klion.

Goldgeier uważa, że krytyka NATO ze strony Trumpa to element mobilizowania elektoratu. – Trumpa obchodzi to, co chce usłyszeć jego elektorat. Zależy mu na show. Znalazł kilka fraz, które rezonują. W tym i tę, że USA są wykorzystywane przez inne kraje, które nie robią wystarczająco dużo, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Ale te słowa nie są wymierzone w Polskę, lecz w Niemcy. Niestety efektem ubocznym jest to, że NATO staje się coraz bardziej upartyjnioną kwestią – mówi.

– Trump okazuje słabość wobec zwolenników rządów silnej ręki, takich jak Władimir Putin, Viktor Orbán czy Andrzej Duda. W przeciwieństwie do osób takich jak Angela Merkel, które uważa za słabe i których nie szanuje – dodaje Rachel Rizzo.

Nagroda za oklaski

Umowa podpisana podczas wizyty prezydenta Dudy w USA – zakładająca większą obecność militarną USA w Polsce i zakup samolotów F-35 – choć w Polsce w dużej mierze słusznie oceniana jako niekwestionowany sukces rządu PiS, w Waszyngtonie jest postrzegana jako nagroda za dopieszczanie ego Trumpa, np. podczas jego wizyty w Warszawie w 2017 r.

– Trump jest najwyraźniej zadowolony z tego, jak traktowany jest przez polskie władze. Sprawia też wrażenie, jakby łączyła go wspólnota przekonań co do tego, jak świat powinien funkcjonować i wyglądać. A Polska wydaje się to dobrze wykorzystywać – uważa Goldgeier. – Z drugiej strony Trump lubi Polskę, bo ta kupuje od nas sprzęt wojskowy – dodaje.

– Nie chodzi o proamerykańskość obecnego rządu polskiego, chodzi o poparcie dla Trumpa – stwierdza Rizzo.

Jednak fakt, że politykę zagraniczną USA cechuje więcej ciągłości niż zwrotów, oznacza, że specjalne względy, jakimi cieszy się polski rząd w administracji Trumpa, mają swoje granice. Pierwszą jest to, że na stworzenie takich dużych i stałych baz, jakie są np. w Niemczech, nie ma co liczyć. – Wysyłanie kolejnych żołnierzy na kontynent, na którym i tak są ich tysiące, to zbyt duże zobowiązanie – uważa Rizzo.

Do tego dochodzi fakt, że rola baz w Europie jest w Waszyngtonie postrzegana inaczej, niż wydaje się być postrzegana w Warszawie. – Wojska stacjonujące w Niemczech nie są tam po to, żeby bronić Europę przed zagrożeniem rosyjskim, lecz po to, by móc szybko i sprawnie przeprowadzać operacje w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie – uważa Goldgeier.

Drugie ograniczenie wynika z tego, że istotna część sympatii wobec Polski wśród waszyngtońskiego establishmentu bierze się z sentymentu wobec Solidarności z lat 80. XX w. Po zakończeniu zimnej wojny USA podjęły decyzję, by wybrać Polskę jako strategicznego partnera. Istotnym czynnikiem za tym wyborem były przemiany demokratyczne w Polsce. Ich trwałość miało zapewnić członkostwo w strukturach NATO i UE. – Gdy zatem Anne Applebaum pisze w „Washington Post” o autorytarnym zwrocie w Polsce, to naturalnie establishment obu partii jest zaniepokojony, nawet jeśli Trump milczy – mówi Goldgeier.

Trzecie ograniczenie jest takie, że w waszyngtońskim establishmencie zajmującym się polityką zagraniczną następuje zmiana pokoleniowa. – Starsza generacja pamięta Bośnię i wciąż myśli, że dzięki interwencjom militarnym USA są zdolne czynić dobro – mówi Goldgeier. – Dla młodszego pokolenia doświadczeniem formacyjnym była katastrofalna w skutkach interwencja w Iraku. To dla nich dowód, jak głupim pomysłem są takie misje.

To pokolenie jest sceptyczne wobec amerykańskiego przywództwa w świecie i jeśli je widzi, to nie w roli hegemona lub „światowego policjanta”, lecz twórcy sojuszy krajów wyznających podobne wartości. Można się spodziewać, że dla tego pokolenia istotne będzie nie to, że Polska to kraj Solidarności, lecz to, czy np. przestrzega praw mniejszości.

Scenariusze dla Polski

W 2020 r. w USA są wybory prezydenckie. Trump zabiega o reelekcję, ale ich wynik nie jest przesądzony. Mając to w pamięci, nie należy mylić wzmacniania relacji ze Stanami z łechtaniem ego obecnego prezydenta. Ani poparcia Trumpa z poparciem całego establishmentu, który współtworzy amerykańską politykę.

– Z punktu widzenia Partii Demokratycznej USA są w strategicznej rywalizacji z krajami autorytarnymi, więc istotne jest, aby nasi sojusznicy to były państwa demokratyczne – mówi Goldgeier.

Potwierdza to Matt Duss, doradca ds. międzynarodowych senatora Berniego Sandersa, który ubiega się o nominację Demokratów. – Jest zrozumiałe, że Polska chce wzmocnić relacje militarne ze Stanami, ale my jesteśmy zaniepokojeni tym, co się dzieje w Polsce. Sojusze są dla nas istotne, ale chcemy się upewnić, że te sojusze będą wzmacniały takie wartości jak otwartość i demokracja – mówi Duss. – Mogę zapewnić, że podobnie myślą moi koledzy doradzający senator Elizabeth Warren i sama pani senator.

Bardziej bezpośrednia jest w swojej ocenie Rachel Rizzo: – Jeśli USA chcą przeciw- działać autorytarnym zwrotom w innych krajach, to sposobem na to nie jest nagradzanie autokratów zwiększoną obecnością wojskową.

Prezydent-Demokrata byłby też bardziej przychylny wobec Unii, gdyż wśród Demokratów zaczyna przeważać przekonanie, że Europa powinna przejąć więcej odpowiedzialności za własną obronę, a nie polegać w tej materii na Stanach.

Nie jest jednak wykluczone, że Trump wygra wybory. – W takiej sytuacji będziemy mieli do czynienia ze spadkiem profesjonalizmu w jego administracji, bo coraz mniej ludzi z kompetencjami i doświadczeniem będzie chciało dla niego pracować – przewiduje Goldgeier.

Może to znaczyć, że polityka Trumpa będzie jeszcze mniej przewidywalna.

Pewne jest natomiast, że nie zmieni się jej transakcyjny charakter. Co to może oznaczać dla Polski, widać było na przykładzie szczytu bliskowschodniego w Warszawie, z organizowanego w lutym przez rządy Polski i USA. Polska dyplomacja starała się załagodzić jego antyirański wydźwięk. Na nic się to zdało: państwa europejskie zbojkotowały szczyt, a przekaz zdominował wiceprezydent Mike Pence ze swoim wystąpieniem wymierzonym w Teheran i europejskie stolice. Polska zapłaciła za to ostracyzmem ze strony głównych europejskich graczy.

W jedności siła

To może mieć istotne skutki dla polskiego bezpieczeństwa. Ono zależy zarówno od dobrych relacji transatlantyckich, jak też z europejskimi sojusznikami z NATO, które jest w stanie stawić czoło nie tylko inwazji militarnej, lecz także próbom ingerowania w procesy demokratyczne przez wrogie państwa.

– Dopóki Unia i USA wspólnie wyznaczają i realizują cele polityki zagranicznej, sam ten fakt odstrasza potencjalnych agresorów. Natomiast podziały i różne oceny ryzyka, a w przypadku Europy także różne „prędkości”, mogą doprowadzić do rozpadu Unii i relacji transatlantyckich. Zwycięzcami takiej sytuacji będą Putin czy Xi Jinping. Oni chcieliby mieć do czynienia z podzielonym Zachodem.

W takim przypadku scenariusz optymistyczny polegałby na tym, że Polska będzie w pełni zależna od jednego partnera – mocarstwa leżącego na innym kontynencie i rządzonego przez nieprzewidywalnego prezydenta. Czarny scenariusz to Polska osamotniona wobec silniejszych rywali. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2019