Dyktatorzy trzymają się mocno

Najsilniejszym czynnikiem zmian na Bliskim Wschodzie jest dziś prodemokratyczna kampania administracji USA. Jednak kłopot Busha polega na tym, że gdyby jego działania były bardziej skuteczne, spowodowałyby destabilizację polityczną w regionie, co oznacza tu więcej niż tylko zmianę rządów.

14.08.2005

Czyta się kilka minut

Z przeprowadzonych niedawno sondaży wynika, że popularność Al-Kaidy (rozumianej dziś bardziej jako pewien symbol, hasło wywoławcze, a nie organizacja) w krajach muzułmańskich spada. Mówiąc inaczej: ruch salaficki w sunnickim islamie - czyli fundamentalistyczny jego odłam, postulujący powrót do wczesnych źródeł religii islamskiej, do którego należą prawie wszystkie grupy terrorystyczne (z wyjątkiem libańskiego Hezbollahu i palestyńskiego Islamskiego Dżihadu) - przekroczył swe apogeum. Coraz mniej ludzi wierzy, że potrafi on udzielić odpowiedzi na problem dla tego regionu kluczowy: ubóstwa i zapóźnienia cywilizacyjnego.

Dylemat demokratyzacji

Z drugiej strony, zamiast atakować własne reżimy w Algierii, Egipcie, Maroku, Arabii Saudyjskiej czy Syrii, liderzy salafitów wysyłają rekrutów do Iraku, gdzie (sunnicki głównie) ruch oporu wykorzystuje ich jako zamachowców-samobójców, w akcjach wymierzonych głównie przeciw Irakijczykom-szyitom. Co jest jeszcze jednym powodem, dla którego arabskie reżimy sunnickie niemal nie próbują powstrzymać tej rekrutacji i przerzutu ochotników do Iraku. U siebie salafici mogliby jeszcze liczyć na to, że któregoś dnia zwyciężą. Ale w Iraku czeka na nich tylko śmierć, bez nadziei na pokonanie szyickiej większości (nie wspominając o Amerykanach).

A w tle mamy jeszcze, rzecz jasna, najsilniejszy czynnik przemian na Bliskim Wschodzie: prodemokratyczną kampanię administracji Busha. Jej cel jest w oczywisty sposób logiczny: zakłada, że na dłuższą metę tylko demokratyczny Bliski Wschód będzie bezpieczny dla świata. Jest też etyczny, jako że nieetyczne byłoby popieranie demokracji na całym świecie, przy równoczesnym wspieraniu dyktatur w świecie arabskim.

Ale taka polityka musi działać też destabilizująco, skoro wszystkie istniejące rządy arabskie są w taki czy inny sposób niedemokratyczne. Prawda jest taka, że choć żadnego z tych niedemokratycznych rządów nie można nazwać prawdziwym sprzymierzeńcem USA - w takim sensie, jak sprzymierzeńcami są Wielka Brytania czy Japonia - to zarazem prawie wszystkie rządy arabskie współpracują z USA w kluczowych sprawach: np. Egipt w arabsko-izraelskim procesie pokojowym czy Arabia Saudyjska przy regulacji rynku ropy. Ich upadek mógłby zakończyć taką współpracę - przeciw której występują dziś zarówno entuzjaści panarabizmu [arabscy świeccy nacjonaliści - red.], jak i islamscy ekstremiści.

Gdyby prodemokratyczna kampania Busha była bardziej skuteczna, spowodowałaby siłą rzeczy destabilizację polityczną w regionie - co oznacza tu znacznie więcej niż tylko zmianę rządów i ich polityki. Jako że kontrola policyjna opiera się raczej na zastraszaniu niż przyzwalaniu, gdy upada rząd - co zdarza się rzadko - dochodzi zwykle do zapaści porządku publicznego, z grabieżą na szeroką skalę (ubodzy wychodzą na ulice niszczyć to, czego nie posiadają), a także do politycznej lub etnicznej przemocy.

Jak dotąd kampanie administracji Busha nie przyniosły nic znacznego. Być może za jakiś czas ujawnią się jej efekty długofalowe. Ale rezultaty krótkoterminowe są mizerne.

Egipt, Arabia, Syria

W Egipcie, który za sprawą masakry w Szarmel-Szejch znalazł się dziś w centrum zainteresowania, reżim prezydenta Mubaraka skutecznie kontroluje protesty (zresztą niezbyt intensywne) i to przy użyciu minimum środków przymusu. Jedną z przyczyn sukcesu Mubaraka są właśnie obrane metody: podległe Mubarakowi siły bezpieczeństwa nie prowokują opozycji zbytnią brutalnością. Choć reżim uważany jest za skorumpowany, kontroluje on te mechanizmy korupcyjne, które widać. Zaś fiasko liberalizacji egipskiej gospodarki oznacza również to, że wielu Egipcjan może liczyć na mizernie opłacane, ale stabilne miejsca pracy.

Trwałym fundamentem reżimu jest rzesza oficerów wojska, urzędników i policjantów (ich płaca nie jest wysoka, ale otrzymują mieszkania, przywileje w opiece zdrowotnej itp.); niewielu z nich gotowych jest na nielojalność z przyczyn religijnych bądź politycznych. Oni, ich rodziny i klany niechętni są demokratyzacji, która zagroziłaby ich przywilejom.

Z kolei reżim Arabii Saudyjskiej był przez długi czas osłabiony psychiczną zapaścią króla Fahda - przez lata ofiary wylewu, zmarłego w minionym tygodniu w wieku 82 lat - i brakiem zgody pozostałych książąt na to, by jego kompetencje przejął błyskotliwy “następca tronu" Abdullah, gdyż urodził się on z innej matki. Poważniejszą jednak słabością było ubożenie kraju, spowodowane wysoką liczbą narodzin i porażką prób rozwoju gałęzi gospodarki niezwiązanych z przemysłem paliwowym, wreszcie spadek dochodów z eksportu ropy.

Ten ostatni czynnik zmienił się wraz z obecnym wzrostem cen ropy, co ułatwia sytuację reżimu. Ostatecznie, problemy demograficzne i gospodarcze ponownie im wszystko skomplikują, ale tymczasem alians rywalizujących książąt, którzy rządzą Arabią Saudyjską, nawet tak dla nich niewygodny, pozwala odpierać amerykańską presję w kierunku demokratyzacji. Wyjątek zrobiono w przypadku niedawnych wyborów do rad miejskich, których celem było pokazanie Amerykanom, że gdy Saudyjczykom pozwoli się głosować, wybiorą religijnych ekstremistów.

Fundamentem saudyjskiego reżimu jest piramida zależności, opartych na zasadzie klientelizmu, gdzie każdy z książąt pozwala zarobić swoim: synom, wnukom, prawnukom, a także biznesmenom, z których wielu staje się z kolei patronami dla swych klientów. Oficerowie wojska i policji oraz ich ludzie traktowani są (a często sami tak o sobie myślą) jak wierni słudzy rodziny rządzącej, a nie pracownicy aparatu państwowego. Poza tym, dobrze się im płaci. I tak, jak spadające wpływy z ropy osłabiły ów system (dzieci klientów nie mogły być zatrudnione bądź dotowane), tak zwyżka dochodów wzmacnia go na nowo.

Sąsiedni reżim, syryjski, był od dawna głównym celem amerykańskich nacisków demokratyzacyjnych - zarówno bezpośrednich, jak i za pośrednictwem Libanu. I znowu bez większych rezultatów. Naciski zaczęły się na długo przed nową polityką Busha, gdy w 2003 r. upadek dyktatury partii Baas w Iraku (przewodził jej Saddam Husajn) pokazał Syryjczykom, że ich własna dyktatura partii Baas nie musi być wieczna [partie rządzące w Iraku i Syrii, choć odrębne, nosiły taką samą nazwę i miały podobne korzenie - red.]. Słabym punktem reżimu jest jego klęska w sferze gospodarczej, spętanej rozkładającym się systemem państwowej własności i kontroli. Kolejnym, jeszcze boleśniejszym słabym punktem jest fakt, że prezydent Baszar al-Assad jest kiepskim dyktatorem, powszechnie (i słusznie) uważanym raczej za przygłupa, któremu brakuje charyzmy swego ojca. Wymuszona ostatnio rejterada wojsk syryjskich z Libanu była dla Baszara i reżimu straszliwym upokorzeniem.

A jednak ostatni kongres partii Baas pokazał, że dyktatura jest w dalszym ciągu pewna tego, iż może kontrolować Syrię. Nie było ani śladu społecznej reakcji czy próby partycypacji, jak choćby demonstracji przed budynkiem, w którym kongres się odbywał. Wewnątrz ponad 1200 delegatów pokornie słuchało deklaracji i instrukcji przywódców, którzy przyszli i wyszli niczym urodzeni rządcy kraju. W syryjskich mediach nie pojawił się przy okazji kongresu nawet ślad zapowiedzi reform; mówiono tylko o reformie gospodarczej, i to ograniczonej.

Fundamentem syryjskiego reżimu jest wyjątkowa kombinacja lojalności partyjnej i etnicznej. Syryjska partia Baas to ogromna organizacja, liczącą 2 mln członków; nazbyt wiele, by członkostwo w niej gwarantowało lojalność. Ale w jej obrębie występują różne sieci klienckie, gdzie profity (np. stanowiska wymagające niewiele pracy bądź niewymagające jej wcale) rozdawane są w zamian za lojalność. Na wyższych szczeblach, dzięki państwowej kontroli nad gospodarką, przywódcy reżimu mogą zgarniać fortunę, przyznając pozwolenia i licencje. Na drugi krąg lojalności składa się religijna mniejszość alawitów, skupiona w północno-zachodniej Syrii. Wyznają oni skrajnie nieortodoksyjną wersję islamu szyickiego (m.in. wierzą w wędrówkę dusz). Konserwatywni sunnici uważają alawitów za niemuzułmanów, salafici zaś za zdrajców islamu, zasługujących na śmierć (warto pamiętać, że salafici wypłynęli najpierw w Syrii na początku lat 70. jako terroryści antyalawiccy, na długo zanim powstała Al-Kaida).

Również Al-Assad i większość jego towarzyszy są alawitami. Alawici stanowią 14 proc. populacji, ale więcej niż połowę w kręgach oficerów wojska i policji; kontrolują także elitarne jednostki specjalne i tzw. Gwardię Republikańską.

Nie ma większego znaczenia, że wielu alawitów jest w opozycji wobec klanu Al-Assada (ojciec Baszara doszedł do władzy w 1970 r., detronizując innego alawitę); nie mają oni wyboru i muszą popierać reżim, gdyż po 35 latach alawickich rządów i przywilejów nienawiść wobec tej grupy jest głęboka, a upadek jej rządów pewnie zakończyłby się masakrą. W grę wchodzi też zemsta: w lutym 1982 r. oddziały, w których przeważali alawici, używając czołgów zmasakrowały w Hamie co najmniej 20 tys. buntujących się sunnitów.

Tor przeszkód

Wszystkie te czynniki zapewniają stabilność reżimów w Egipcie, Arabii Saudyjskiej i Syrii - gospodarczo niewydolnych i na swój sposób zepsutych. Podobne czynniki działają we wszystkich krajach arabskich, z wyjątkiem kilku szczególnych przypadków: Libanu (gdzie uwidacznia się zaściankowa wersja demokracji), Palestyny (tu pod zewnętrzną presją przeprowadzane są półdemokratyczne wybory) oraz Iraku, gdzie Amerykanom ciężko idzie perswadowanie szyitom, iż demokracja nie oznacza absolutnych rządów większości.

Rozwój demokracji powstrzymuje też przeszkoda edukacyjna: większości Arabów, włącznie z niewielką grupą profesorów uniwersyteckich, z trudem przychodzi zrozumienie, że gdy nie toleruje się opinii mniejszości i neguje się prawa człowieka, to same wybory od razu demokracji nie czynią. Istotna jest też przeszkoda religijna: wielu muzułmanów wierzy, że całe niezbędne prawo przekazał już Allah w Koranie, więc na żaden parlament, jako organ prawodawczy, nie ma w islamie miejsca.

Wszelako przeszkoda zasadnicza tkwi w tym, że reżimy arabskie, które powstały po okresie destabilizacji w latach 50. ubiegłego wieku, nauczyły się od siebie nawzajem opierać wszelką politykę na rozwiązaniach siłowych i technikach represji, utrzymujących rządzących rok za rokiem i dekadę za dekadą. Nawet gdy przegrywają wojny, nawet gdy są skorumpowani, a ich rządy powodują gospodarczą katastrofę.

Tę właśnie przeszkodę administracja Busha przemogła w Iraku, używając do obalenia Saddama Husajna siły.

Marne są zatem szanse kampanii demokratyzacyjnej w innych krajach arabskich, dopóki nie weźmie się pod uwagę wysłania tam amerykańskiej armii.

Przełożył Michał Kuźmiński

EDWARD N. LUTTWAK jest politologiem, pracuje w Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie (www.csis.org). Stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2005