Najdłuższa wiosna świata arabskiego

Od wybuchu Arabskiej Wiosny mijają dwa lata. Czy wiadomo już, co wyłoni się z chaosu, który zapanował nie tylko w Tunezji, Egipcie i Libii, ale w większości krajów arabskich?

14.01.2013

Czyta się kilka minut

Zamieszki po szyickich ceremoniach religijnych w mieście Daith koło Manama, stolicy Bahrajnu; 26 listopada 2012 r. / fot. Mohammed Al-Shaikh / AFP / East News
Zamieszki po szyickich ceremoniach religijnych w mieście Daith koło Manama, stolicy Bahrajnu; 26 listopada 2012 r. / fot. Mohammed Al-Shaikh / AFP / East News

Wtedy, w ciągu niespełna dziesięciu miesięcy 2011 r., przez świat arabski przetoczyło się tsunami protestów społecznych, które zmieniły region: w Tunezji, Egipcie i Libii (tu przy wydatnej pomocy NATO) obalono przywódców i przystąpiono do transformacji państwa. Odsunięto od władzy prezydenta Jemenu. W Maroku, Jordanii, a na mniejszą skalę w części państw Zatoki Perskiej rozpoczęto reformy demokratyczne. Hasła sprawiedliwości, demokracji, zmiany i nadziei zdobyły sobie obywatelstwo w świecie arabskim. W mediach zachodnich na czołówkach z rzadka gości jeszcze Syria, gdzie od marca 2011 r. trwa wojna domowa – jakby niedokończony, ostatni rozdział Arabskiej Wiosny.

PLUSY DODATNIE...

Nie sposób nie docenić dorobku Arabskiej Wiosny: region od dekad kipiał, autorytarne i skostniałe reżimy z trudem utrzymywały stabilność, w praktyce dostarczając jedynie paliwa do wybuchu – zmiana była konieczna i nieunikniona. I jak na rewolucyjny charakter tychże zmian – oczywiście poza Syrią i (w mniejszym stopniu) Libią – cena kilku-kilkunastu tysięcy ofiar nie wydaje się wygórowana.

W regionie szybko zadomowiła się instytucja wolnych wyborów (niepodważanych w zasadniczy sposób). W Egipcie głosowano w dwóch referendach, a także w wyborach parlamentarnych i prezydenckich; wkrótce, w lutym, będą nowe wybory parlamentarne. Tunezję, po wyborach do konstytuanty, w tym roku czekają wybory parlamentarne i prezydenckie. Wybory odbyły się też w Libii, Maroku (po zmianach w konstytucji, które dały władzę opozycji), Kuwejcie... Lada dzień wybory parlamentarne będą w Jordanii. Niedawna opozycja, latami nielegalna lub/i zwalczana, rządzi dziś w Tunezji, Egipcie, Libii, Maroku, a w kilku kolejnych państwach jest potencjalnym partnerem dla władz.

Poza Syrią (wobec której co miesiąc ponawia się nadzieję, że to już koniec reżimu) i poza Mali (gdzie lokalni „talibowie” chcą przerobić ten kraj na afrykańską wersję Afganistanu) nie ma dziś miejsca, które komukolwiek w Europie kazałoby rozważać bezpośrednie zaangażowanie własnych sił zbrojnych. Nie ma też masowych migracji, a ceny ropy nie szaleją.

Chciałoby się więc, u nas na Zachodzie, ostatecznie zamknąć kwestię Arabskiej Wiosny, dopisać do europejskiej Jesieni Ludów z 1989 r. (tu też były problemy i wojna w Jugosławii, ale w końcu się utrzęsło) i spokojnie zająć swoimi, niemałymi przecież, problemami.

...I TWARDE PYTANIA

Niestety, Arabskiej Wiosny nie da się zbyć w ten sposób. To nie był jednorazowy zryw, wywołany niezwyczajną koniunkcją planet. W żadnym z krajów arabskich sytuacja się nie ustabilizowała. Mało tego: nie jest wcale oczywiste, dokąd i jaką drogą one kroczą.

Bodaj żadnego z tradycyjnych elementów europejskiej analizy politycznej nie można potraktować jako rozstrzygniętego: o jaki model państwa i społeczeństwa toczy się tam walka? Czy granice poszczególnych państw są tym, co różnicuje region? Kto jest dziś elitą, a kto ląduje za burtą? Czy mamy do czynienia ze społeczeństwami, czy też amorficzną i żywiołową „arabską ulicą”? Czy możemy wskazać, komu w świecie arabskim dziś kibicujemy (my, Zachód) i kto jest oraz pozostanie solidnym partnerem? A kto będzie robił problemy – i jakie?

Twardych odpowiedzi na te pytania nie ma. Mało tego – żadna z nich nie brzmiałaby dziś szczególnie wiarygodnie i wiążąco. Arabską Wiosnę można oczywiście uznać za zakończoną, ale wyłącznie przy założeniu, że uruchomiła (czy lepiej: ujawniła) potężne procesy tektoniczne w świecie arabskim i jego niearabskim otoczeniu (angażując np. Iran i Turcję), i że dziś wciąż jesteśmy w ich początkowym stadium.

Zresztą, tylko w ostatnich miesiącach dochodziło do protestów na tle socjalnym i politycznym w Jordanii, Kuwejcie, Bahrajnie, Arabii Saudyjskiej, Egipcie, Tunezji... Nie licząc, znowu, wojny w Syrii i jej odprysków w krajach sąsiednich. Zbliżające się wybory w szeregu państw również będą testem dla rządzących i mobilizacją dla niezadowolonych. Tak czy siak, Arabska Wiosna trwa.

NOWI AKTORZY...

Wtedy, w początkach 2011 r., można było mieć nadzieję, że zmiany w państwach arabskich idą w jedynym słusznym kierunku, tj. w stronę liberalnej demokracji i swobód demokratycznych. Wszak ludzie domagali się i swobód obywatelskich, i wolnych wyborów, i poprawy warunków życia. Wśród protestujących dominowali ludzie młodzi i ambitni, do kamer mówili po angielsku, wspierani przez intelektualistów zakorzenionych mocno w kulturze zachodniej.

Tymczasem w wolnych wyborach w Egipcie, Tunezji czy Libii do władzy doszły partie o mocnym rysie islamskim, wywodzące się z ruchu Braci Muzułmanów: w Egipcie Partia Wolności i Sprawiedliwości (ok. 50 proc. mandatów w obecnym parlamencie i stanowisko prezydenta), a w Tunezji partia Ennahda. W obu krajach ugrupowania laickie – czy to związane ze środowiskami liberalnymi, czy starymi elitami – znalazły się na marginesie. Identyczna sytuacja jest w pozostałych państwach: świecka i liberalna opozycja jest generalnie w rozsypce.

Dziś Bracia Muzułmanie są najpoważniejszym nowym aktorem arabskiej polityki. I wciąż są zagadką. Wywodzą się z radykalnego egipskiego ruchu islamskiego, założonego w 1928 r. i postulującego walkę z obcymi wpływami oraz islamizację życia społeczno-politycznego. Ich filie działały w większości państw arabskich, nie stroniąc od walki zbrojnej, stając się jednocześnie wzorcem dla wszelkich radykalnych ruchów muzułmańskich w świecie sunnickim (m.in. w Bractwie pierwszą formację przechodzili liderzy Al-Kaidy, z jej obecnym szefem Ajmanem Al-Zawahirim na czele).

Z czasem Bractwo odżegnało się od przemocy i obrosło sieciami organizacji religijnych, charytatywnych, edukacyjnych, a ostatnio stricte politycznych (jak egipska Partia Wolności i Sprawiedliwości, ale też palestyński Hamas). Obecnie występuje jako umiarkowanie islamska siła polityczna, szanująca zasady demokracji i wolnego rynku – i podobna czy to do dawnej chadecji europejskiej, czy do współczesnej tureckiej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP).

...I FAWORYCI...

Jednak nie słabną głosy, że obecny wizerunek Bractwa to taktyczny kamuflaż, maskujący chęć stopniowej, ale w efekcie radykalnej i całościowej islamizacji. W przypadku Egiptu – największego i bodaj najważniejszego państwa arabskiego – przejawem tego miałaby być „kradzież” rewolucji z 2011 r. (gdy Bractwo dystansowało się od protestów) i wymanewrowanie zarówno liberalnych sojuszników, jak też armii (mimo obalenia Mubaraka de facto rządzącej Egiptem do sierpnia 2012 r.).

Siła Bractwa wzmocniona jest jego panarabskim charakterem (aspirują do dominacji m.in. w opozycji syryjskiej, jordańskiej, marokańskiej), wsparcie ze strony Kataru (gdzie rezyduje nieformalny lider Bractwa Jusuf Al-Karadawi) i zaufanie, jakim cieszy się ono w rządzącej Turcją Partii Sprawiedliwości i Rozwoju, ideowo dość mu bliskiej. Swoistą rekomendacją dla Bractwa jest skala prześladowań, jakim je poddawano w minionych dekadach. A także niechęć, z jaką spotyka się w Arabii Saudyjskiej (jest bowiem zagrożeniem dla saudyjskich pretensji do dominacji w świecie islamu i dla saudyjskiej monarchii) oraz w Izraelu (Bractwo nie ukrywa frustracji związanej z istnieniem państwa Izrael, co wprost wyraża Hamas).

Czym Bractwo faktycznie jest i czym chce być w przyszłości? Nie wiadomo. Jak dotąd, działa w warunkach ostrej walki politycznej – zarówno o głosy wyborców, jak też w starciu z potężną wciąż w Egipcie armią czy w zabiegach o utrzymanie pomocy finansowej USA dla Egiptu (bezpośrednich i corocznych dotacji albo za pośrednictwem międzynarodowych instytucji finansowych). Sytuacja nie sprzyja wykładaniu wszystkich kart ani w kwestii przyszłego miejsca islamu w państwie (choć egipska konstytucja przyjęta w grudniu 2012 r. znacznie umacnia jego pozycję), ani w kwestii polityki społecznej, gospodarczej czy międzynarodowej. Można jednak sądzić, że ze swoim dorobkiem Bracia Muzułmanie będą skłonni narzucać, a nie naśladować trendy w polityce – nie tylko w Egipcie.

...ORAZ CZARNY KOŃ

Wszelako gdyby Bracia Muzułmanie – przy wszystkich pytaniach, jakie wobec nich się rodzą – byli odpowiedzią na pytanie o przyszłość Arabskiej Wiosny, sprawa byłaby prosta. Rzecz w tym, że Bractwo nie zainicjowało arabskich rewolucji, nie ono daje energię wrzeniu (choć najefektywniej je dotąd kapitalizuje) i nie ono występuje tu w pozycji czarnego konia.

Zjawiskiem, które najlepiej oddaje rewolucyjny charakter przemian przetaczających się obecnie przez świat arabski (i chyba też ducha „ulicy”), wydaje się salafizm. To także nurt radykalnego islamu, nawołujący do powrotu do korzeni i życia zgodnie z jego nauką. Jednak – w przeciwieństwie do Bractwa – nurt oddolny i zdecentralizowany, skoncentrowany na radykalnej religijności osobistej i lokalnej, zasadniczo pozbawiony konkretnego programu politycznego, odwołującego się do islamizacji za pośrednictwem istniejących instytucji.

O jego sile decyduje właśnie pewna amorficzność, nieinstytucjonalność i „apolityczność”. Pozwalają one salafitom względnie bezpiecznie funkcjonować i w świecie arabskim, i w Europie, i w Rosji, i w Kazachstanie. Pozwalają też zachowywać jednostkową i lokalną autonomię działania i elastycznie reagować na aktualne wyzwania.

To formuła znacznie lepiej pasująca do dynamicznej sytuacji obecnej, bez oglądania się – jak w przypadku Bractwa – na ostrożne decyzje kierownictwa, myślącego w kategoriach długofalowych celów politycznych; bez konieczności przechodzenia wieloletniej probacji i formacji w drodze do członkostwa; otwarta na nowych ludzi i rozwiązania, kipiąca żywiołowym entuzjazmem towarzyszącym konkretnym działaniom – w sam raz dla ludzi młodych czasu rewolucji.

„DUCH SALAFICKI”

To środowiskom salafickim przypisuje się ataki nie tylko na chrześcijańskich Koptów, ambasady USA, sklepy z alkoholem czy „nieskromnie” ubrane kobiety, ale też na rozmaitych „łże-muzułmanów”: szyitów, sufich itp. To salafickie środowiska są bazą rekrutacyjną dla najbardziej aktywnych ugrupowań zbrojnej opozycji syryjskiej (choć do niedawna w strukturach politycznych Syryjskiej Rady Narodowej dominowali tamtejsi Bracia Muzułmanie).

To na środowiskach salafickich bazuje też ruch Ansar Al-Szaria. Działa on od Maroka po Jemen i zależnie od okoliczności (np. w Libii czy Jemenie) tworzy lub przejmuje kontrolę nad lokalnymi bojówkami. Lokalnie organizuje (np. w Jemenie) „podziemne powiaty”, zajmujące się sądownictwem czy dystrybuujące wodę, prąd, usługi. Kuratelę nad nimi próbuje przejąć Al-Kaida, ale także ona musi godzić się z tym, że nigdy nie będzie to kontrola pełna – raczej wsparcie i suflowanie.

Jednocześnie, pozbawieni przecież struktur, salafici egipscy byli w stanie z marszu zdobyć 25 proc. mandatów w wyborach z 2011 r., w których rywalizowali z potężnym i okrzepłym Bractwem. Istnieje poważna obawa, że „salaficki duch” jest najbardziej naturalną odpowiedzią na kryzys autorytetu i sprawności państwa, kryzys autorytetu elit (starych, ale też w dużym stopniu nowych), na potrzebę wartości absolutnych, działania i zmiany tego, co na wyciągnięcie ręki.

I Bractwo, i salafici, i wrzenie społeczne, które wcale nie opada, są trudnym wyzwaniem dla rządów, które uniknęły losu Mubaraka i Kaddafiego.

Charakterystyczne, że oba nurty nie podjęły dialogu z władzami np. Jordanii (bodaj najbardziej przejrzystego i liberalnego państwa arabskiego) i zapowiadają tu bojkot wyborów, zaś w Kuwejcie odmawiają udziału w powtórnych wyborach (przed rokiem wybory wygrali, emir je anulował). Charakterystyczne też, że państwa, które próbowały inspirować salafitów (zwłaszcza Arabia Saudyjska) lub tolerowały ich działalność (Jordania, wobec radykałów walczących w Syrii), dziś zdecydowanie próbują to ograniczać: dżin wypuszczony z butelki żyje swoim niebezpiecznym życiem, a kontrola nad nim jest niemożliwa.

REGION TRZESZCZY

Arabska Wiosna stała się katalizatorem zmian, które pod znakiem zapytania stawiają dzisiejszą mapę świata arabskiego: odnawia ona i wzmacnia podziały oraz napięcia wewnątrz poszczególnych państw, ujawnia siłę powiązań ignorujących granice polityczne. Kwestią czasu jest zakwestionowanie granic – i systemu bezpieczeństwa, gwarantującego ich istnienie.

W państwach Zatoki Perskiej, Iraku i Syrii jedną z najważniejszych linii napięć jest konflikt sunnicko-szyicki – wpisany w rywalizację między Iranem (wspierającym szyitów) a Arabią Saudyjską, Katarem i w dużym stopniu Turcją (wspierającymi sunnitów). Czystym przykładem jest tu Bahrajn (napięcie utrzymuje się, mimo interwencji saudyjskiej w 2011 r.), Irak (refleksem konfliktu jest wsparcie rządu dla Asada – i irackich sunnitów dla opozycji syryjskiej), czy wreszcie sama Syria (alewici, na których opiera się reżim, mimo swego sekciarskiego charakteru są traktowani jako pełnoprawni szyici).

W Iraku i Syrii – a lada moment pewnie też w Libanie – najmocniej widać odrębności i napięcia o charakterze etnicznym i wyznaniowym. Dotyczy to zwłaszcza Kurdów, ale też tamtejszych chrześcijan, zagrożonych przez radykałów – w Iraku liczba chrześcijan spadła w ciągu minionej dekady co najmniej o połowę (gdy w 2003 r. było ich półtora miliona).

W pozostałych państwach rosną napięcia międzyplemienne i napięcia między stolicą a prowincją. Libia i Jemen są patchworkiem terytoriów plemiennych i domen lokalnych milicji, między którymi stale dochodzi do walk. Egipt w symbolicznym stopniu kontroluje Półwysep Synaj, zamieszkany przez Beduinów. W państwach Zatoki rośnie napięcie między rządzącymi dynastiami a elitami plemiennymi (a dodatkowo między stolicą i prowincją; starymi i młodymi)...

W dwóch przypadkach jedność dotychczasowych państw została otwarcie zakwestionowana: chodzi o Tuaregów w Mali (i na pograniczu Libii, w mniejszym stopniu Algierii czy Maroka) oraz o Kurdów, którzy w Iraku mają faktycznie niezależne państwo, w Syrii zaś mocne podstawy na utrwalenie obecnej nieformalnej autonomii. Nadzieja na to, że po wojnie (czym by się ona nie skończyła) Syria pozostanie spójnym państwem, wydaje się dziś kosmiczną mrzonką. A nadzieja, że rozpad Syrii nie pociągnie za sobą groźby rozpadu Libanu i Iraku, jest słaba...

No i oczywiście pozostaje Palestyna, która w listopadzie 2012 r. odnotowała ogromny sukces, dobijając się statusu obserwatora w ONZ.

JAKBY NIE BYŁO GRANIC

Chaos potęgują doraźne i lokalne interesy oraz konflikty. Przykładowo, Kurdowie współpracują z sunnitami przeciw szyickiemu rządowi w Bagdadzie – i zwalczają sunnitów w Syrii. Irańczycy tradycyjnie wspierają szyitów, ale też radykalne organizacje sunnickie na egipskim Synaju atakujące Izrael. Z drugiej strony dochodzi do sojuszy cokolwiek egzotycznych: w Jordanii w ostatnich miesiącach będący tradycyjną ostoją monarchii potomkowie Beduinów przyłączają się do potomków Palestyńczyków (to około połowa jordańskiego społeczeństwa), tradycyjnie kojarzonych z krytyką monarchii. Podobne tendencje zaczynają być widoczne w Zatoce Perskiej między tamtejszymi szyitami a częścią sunnickich krytyków reżimu. Mechanizmy poszczególnych państw, układ gwarantujący ich spójność – wszystko to ulega osłabieniu.

Na tle tendencji dezintegracyjnych w poszczególnych krajach niezwykle mocno widać siłę powiązań, budowanych na bazie muzułmańskiej i panarabskiej. Idee, know how, ludzie i broń zdają się krążyć, jakby granic w ogóle nie było. Najlepiej widać to oczywiście w rejonie konfliktu syryjskiego: do Syrii (jak niedawno do Iraku) spieszą ochotnicy z całego świata arabskiego i zbierają tam doświadczenia (pewnie gdy ta wojna się skończy, ruszą gdzieś dalej). Odpryski konfliktu syryjskiego spadają już nie tylko tradycyjnie na Liban (starcia zbrojne, zamachy) i Irak, ale też na Jordanię (napięcia, próby zamachów) czy Turcję (gdzie są impulsem dla nowego etapu wojny kurdyjskiej PKK z państwem tureckim). Libia niejako mimowolnie „wyeksportowała” swój problem (Tuaregów i broń) do Mali; Synaj daje zajęcie Izraelowi...

Otwartą kwestią jest, jakie przełożenie ma sytuacja w regionie na muzułmanów w Europie. Skoro cokolwiek abstrakcyjny Afganistan przyciąga ochotników z Europy, dlaczego mieliby pozostać obojętni na karnawał trwający w ich dawnych ojczyznach?

BEZRADNOŚĆ ZACHODU

Jeżeli rok czy dwa lata temu można było jeszcze zastanawiać się nad możliwościami wpływu na sytuację w tym regionie ze strony Zachodu (USA, NATO, Unii Europejskiej), to dziś odpowiedź jest prosta: są one minimalne. Koronnym przykładem jest brak konstruktywnej polityki wobec Syrii, absolutna bezradność USA wobec Egiptu (do niedawna sojusznika i filaru wpływów USA w regionie – dziś szczęśliwie jeszcze nie otwartego przeciwnika) czy swoisty finał operacji libijskiej, jakim było zamordowanie ambasadora USA w Benghazi.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to problemy Amerykanów, a nie Unii, czy tym bardziej Polski. Ale nie jest już tak, gdy przyjdzie prognozować sytuację wokół Izraela – katastrofalny bez mała układ sił dla tego kraju, rosnące nieporozumienia między Jerozolimą a Waszyngtonem, nowa dynamika w Palestynie, a z drugiej strony kontrowersyjna decyzja o budowie osiedli we Wschodniej Jerozolimie. Spokojnie nie będzie – niestety problemy mogą same zapukać do naszych drzwi.

A tym bardziej nie jest już tak, gdy oceniamy sytuację Turcji – jednego z filarów NATO i najjaśniejszego z punktu widzenia Zachodu elementu bliskowschodnio-islamskiej układanki. Dziś Turcja nie radzi sobie z problemem Syrii i domaga się pomocy ze strony NATO: niemieckie, holenderskie i amerykańskie rakiety „Patriot” stacjonują w Turcji, aby chronić jej przestrzeń powietrzną, ale wiadomo, że nie rakiety są istotą problemu.

Dwa lata temu można było mieć nadzieję na zachodni softpower, poparty chirurgicznymi nalotami na Libię – dziś coraz mniej jest miejsca dla złudzeń o przeczekaniu problemu, coraz więcej zaś dla refleksji o minimalizacji kosztów nieuchronnego reagowania na problem.

Problem, z jakim Europa jeszcze się nie mierzyła.  


Krzysztof Strachota jest ekspertem Ośrodka Studiów Wschodnich, zajmuje się Kaukazem, Turcją, Azją Centralną i islamem. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2013