Bliskowschodni taniec wojenny

Otwarty konflikt saudyjsko-irański byłby dziś wielkim – i przez wielu wyczekiwanym – pojedynkiem: swego rodzaju dokończeniem bitwy pod Siffin sprzed prawie 1400 lat.

17.01.2016

Czyta się kilka minut

Saudyjskie szyitki protestują po egzekucji swego duchowego przywódcy Al-Nimra. Miasto Qatif, największe w Arabii Saudyjskiej skupisko szyitów, 8 stycznia 2016 r. / Fot. AFP / EAST NEWS
Saudyjskie szyitki protestują po egzekucji swego duchowego przywódcy Al-Nimra. Miasto Qatif, największe w Arabii Saudyjskiej skupisko szyitów, 8 stycznia 2016 r. / Fot. AFP / EAST NEWS

Gdy na początku stycznia Arabia Saudyjska wykonała wyroki śmierci na 47 więźniach politycznych – śmierć jednego z nich, szyickiego duchownego z Arabii Saudyjskiej Nimr Bakira Al-Nimra, okazała się zapałką rzuconą na lont.

Jeszcze tego samego dnia irańscy przywódcy ostro potępili Saudów i prorokowali im poważne problemy, zaś w stolicy Iranu, Teheranie, tłum wdarł się na teren ambasady saudyjskiej i częściowo ją spalił. Do protestów i próby podpalenia saudyjskiego konsulatu doszło też w Maszhadzie. W kolejnych dniach Rijad – a wraz z nim kilka kolejnych państw – zerwał stosunki dyplomatyczne z Iranem, zwołał specjalne posiedzenie Ligi Arabskiej, która (przy wstrzymujących się głosach Libanu i Iraku) potępiła Iran, oskarżyła o wrogie mieszanie się w sprawy państw arabskich i zapowiedziała podjęcie kroków zaradczych. Równolegle doszło do rozmów Saudów z wojskowymi pakistańskimi, którzy zapewnili o bezwzględnym wsparciu dla Arabii Saudyjskiej w obliczu konfliktu z Iranem.

Tak blisko otwartej wojny między Arabią Saudyjską i Iranem jak w ostatnich dniach nie było chyba od jakichś 30 lat. A wojna taka to byłaby „wojna święta”, na swój sposób wyczekiwany remake czy też sequel pradawnych wojen sunnicko-szyickich, arabsko-perskich. Wreszcie – wielkie „sprawdzam” dla trwającej od trzech dekad rywalizacji o prymat w regionie i świecie islamskim między oboma państwami.

W cieniu bitwy pod Siffin

W czasach wojny w Iraku i Syrii, w których udział biorą zewnętrzni aktorzy, gdy nazwy bliskowschodnich krajów przestają cokolwiek tłumaczyć, do łask wrócił naczelny podział w tej części świata: na sunnitów i szyitów, rywalizujących ze sobą na Bliskim Wschodzie. Twarzą sunnitów jest purytańska Arabia Saudyjska. Szyitów – jedyne na świecie państwo, gdzie oni tak naprawdę rządzą – Iran.

To podział w islamie fundamentalny i sięgający jego początków. Już po śmierci Mahometa wybuchł konflikt między arystokracją beduińską, opowiadającą się za wyborem przywódcy (kalifa), a zwolennikami świątobliwego brata stryjecznego i ojca wnuków Mahometa – Alego, którzy opowiadali się za dziedziczeniem godności kalifa w rodzinie Mahometa. Tych ostatnich nazywano partią Alego, czyli szyitami.

Po nierozstrzygniętej bitwie pod Siffin (657 r. n.e.) – to ten rejon, gdzie leży syryjskie miasto Raqqa, dziś stolica tzw. Państwa Islamskiego (IS) – Ali zdecydował się na kompromis i został zabity przez swoich radykalnych zwolenników za kapitulanctwo. Władzy nie udało się odzyskać też następcom Alego. Owszem, szyiccy Fatymidzi zdobyli Egipt, zbudowali Kair i założyli swój kalifat, ale z czasem nie pozostało po nim śladu. Owszem, tureccy Safawidzi podbili Persję i w XVI w. siłą narzucili miejscowym sunnitom szyizm – w czym wydatnie pomogli arabscy uczeni z Iraku – czyniąc z Persji ikonę szyizmu. Owszem, szyici nominalnie stanowią dziś większość w Iraku, Bahrajnie i Azerbejdżanie, zaś ich silne mniejszości są obecne w wielu muzułmańskich krajach.

Ale 90 proc. wyznawców islamu to sunnici. I to oni uważani są za ortodoksję wierną Koranowi i niezmiennemu prawu, ustanowionemu jeszcze przez Proroka.

Skala emocji

Wśród sunnitów zaś to Saudowie uchodzili za największych purytan. Było tak, dopóki w ostatnich dekadach nie wyrośli salafici, zresztą w dużym stopniu za... saudyjskie pieniądze. Salafici – jeszcze bardziej radykalni w woli praktykowania islamu oczyszczonego z wszelkich „nowinek”, nawet tych tysiącletnich.

Z perspektywy salafitów szyizm – z jego kultem świętych imamów, z żywiołowo-łzawą emocjonalnością, a z drugiej strony z potężną hierarchią pośredników w kontaktach z Bogiem i ze spekulatywną „scholastyką” – to czystej wody nawet nie herezja, lecz pogańskie wielobóstwo i kamień obrazy dla islamu. Skala różnic i emocji jest tu porównywalna do tych między Kalwinem i Cromwellem z jednej strony a rzymską kurią i Ignacym Loyolą z drugiej.

Irańska rewolucja (1979 r.) wyrwała szyitów ze swoich gett, skończyła z kwietyzmem duchownych, zawróciła z drogi intensywnego flirtu z nowoczesnością – dała godność i siłę, uzbroiła resentymenty, a także pchnęła szyicki Iran do walki o duchowy i polityczny prymat nad całym światem islamu. Jednocześnie stymulowała przebudzenie także wśród sunnitów, potrząsając przepastną kiesą saudyjskich „Strażników Świętych Miejsc”.

W ciągu minionych 35 lat szyici znacznie powiększyli swój stan posiadania: dorobili się libańskiego Hezbollahu, władzy w Bagdadzie (po upadku dyktatora sunnity Saddama Husajna władzę centralną objęła tu szyicka większość, wcześniej dyskryminowana), władzy w Damaszku (ci sami Asadowie, którzy kiedyś byli nacjonalistycznymi socjalistami, dziś traktowani są jako część szyickiego obozu), kontrolują połowę Jemenu (rebelianci Houti to właśnie szyici), stali się groźni w Bahrajnie i wreszcie w samej Arabii Saudyjskiej (gdzie stanowią, wedle różnych danych, od 15 do 22 proc. społeczeństwa).

Sunnici w tym czasie mieli znacznie mniejsze osiągnięcia: „wypracowali” sobie Al-Kaidę, a także „odzyskali” Turcję, gdzie republikański nacjonalizm wypierany jest dziś przez idee islamskie. Otwarty konflikt saudyjsko-irański byłby więc wielkim i wyczekiwanym pojedynkiem wagi ciężkiej – swego rodzaju dokończeniem bitwy pod Siffin.

Arabskie marzenie o Al-Kadisija

Tak jak pobożnym mitem jest jedność wszystkich muzułmanów, tak też jest nim mit o wspólnocie arabskiej – różnorodność, napięcia i konflikty wśród Arabów mogłyby być przysłowiowe. Ale jest czynnik, który ich niezawodnie mobilizuje – to właśnie perski Iran (w dużo mniejszym stopniu także Turcja). Siła obopólnych negatywnych stereotypów jest tu ogromna, choć stale kręci się wokół następującej osi: „prości/prymitywni i honorowi/nadpobudliwi Arabowie” kontra „wyrafinowani/podstępni i kulturalni/zepsuci Irańczycy (Persowie)”.

Nakłada się na to – dalece niedokładna – kalka „sunnickich Arabów niosących depozyt czystej wiary”, którzy mają stawiać czoło „heretyckim Irańczykom”. Zresztą i vice versa: Irańczycy uważają, że to oni pielęgnują czysty islam z krwi Mahometa i jego świętych potomków, dla którego porzucili swą dawną religię.

Strach przed Iranem, który w przeciwieństwie do dzisiejszych Arabów szczyci się (nieco naciągniętą) ciągłością państwową i imperialną, liczącą ponad dwa i pół tysiąca lat, jest uczuciem głęboko wśród Arabów zakorzenionym. Jeszcze przed rewolucją, w czasach szacha, Iran zajął kilka wysepek w Zatoce Perskiej (według Arabów – Zatoce Arabskiej), należących do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Po rewolucji zaś w Iranie na celowniku znalazły się dawne ziemie Imperium Perskiego: Irak (tam były stolice Persów), Bahrajn, Jemen...

Wtedy, w 1980 r., wojnę z Iranem rozpoczął – przy pełnym aplauzie i wsparciu większości państw arabskich – Irak Saddama Husajna, zapowiadając „nową Al-Kadisiję”: powtórkę bitwy, w której w 636 r. Arabowie rozbili w proch perskie Imperium Sasanidów, aby wkrótce stanąć na chińskiej granicy i dać Arabom poczesne miejsce w historii świata.

Dziś nadzieją Arabów, ich „tarczą i mieczem” – zwłaszcza Arabów z Zatoki Perskiej – jest Królestwo Saudów. Szpiegów irańskich od lat wyłapuje się w całym regionie (12 stycznia Kuwejt skazał na śmierć dwóch kolejnych), Bahrajn uchodzi za wielką irańską minę, w Jemenie koalicja państw arabskich z Saudami na czele nie może poradzić sobie z irańskimi klientami (Houti)... A zatem – dziś to Saudowie muszą wziąć sprawy w swoje ręce i poprowadzić Arabów ku „nowej Al-Kadisiji”.

Irańskie wyzwanie dla Saudów

Wymiar symboliczny w polityce saudyjskiej trudno przecenić. Tym bardziej gdy atmosfera w całym regionie – przynajmniej jeśli chodzi o wymiar religijny – bardzo przypomina dziś klimat XVII-wiecznej Europy. Prócz tego istnieje jednak wymiar Realpolitik, lecz i ten nie jest Saudom obcy.

Ich państwo jest dosyć archaicznym królestwem patrymonialnym, służącym piętnastu tysiącom członków rodu Saudów, z których ok. 2 tys. to realna elita. Stabilność państwa utrzymuje się przez hojne dystrybuowanie bogactwa narodowego wśród innych obywateli i opłacanie gastarbeiterów, którzy stanowią ponad jedną trzecią populacji kraju. Wszelkie oddolne ruchy są dla monarchii śmiertelnie niebezpieczne. Niebezpieczne są też relatywnie prozachodnie impulsy, takie jak Arabska Wiosna.

A już śmiertelnie niebezpieczne są ruchy inspirowane przez Iran, skoncentrowane na szyickiej mniejszości, która, jak na złość, zamieszkuje najbardziej roponośny region kraju. Jednym z takich mąciwodów był stracony Nimr al-Nimr. Bo Iran to przecież względnie udany model państwa islamskiego, a przy tym egalitarnego i demokratycznego (w realiach regionu). Model irański – to zatem uderzenie w fundamenty Arabii Saudyjskiej.

Ale może nawet większym zagrożeniem dla Królestwa są radykalni sunnici – wyrośli za pieniądze Saudów, na serio biorący nauki, które im wkładano do głów. Dla nich saudyjska monarchia jest karygodną karykaturą państwa Proroka. Kimś takim był właśnie Osama bin Laden, twórca Al-Kai- dy, tej „terrorystycznej międzynarodówki”. A dziś są nimi bezimienni sunniccy towarzysze ostatniej drogi Al-Nimra (oni stanowili większość z 47 straconych). Dla takich sunnitów realną alternatywą może być IS – i z punktu widzenia Saudów trzeba ich nie tylko zwalczać, ale też kupować. Między innymi radykalizmem, w tym radykalizmem antyszyickim i antyirańskim. Stracenie Al-Nimra i towarzyszy to miały być zatem dwie pieczenie na jednym ogniu.

Światowa potęga wojskowa

Szyicki i perski Iran, z jego modelem państwa, jest dziś więc dla Arabii Saudyjskiej problemem wręcz egzystencjalnym.

Wcześniej konflikt wprawdzie trwał również, ale Saudowie nie byli na pierwszej linii frontu, nie ponosili wyłącznej odpowiedzialności i nie byli sami. W latach 80. XX w. schowani byli za Irakiem Saddama, który przez niemal całą dekadę (1980-88) wiązał Teheran wojną. Potem, od czasu „Pustynnej Burzy” (1990-91), poprzez „oś zła” George’a W. Busha (2002 r.), po operację w Iraku (od 2003 r.) i groźbę zachodniego ataku na Iran (w związku z jego programem nuklearnym) – władcy z Rijadu schowani byli za Amerykanami.

Teraz, wobec ubiegłorocznego porozumienia między Iranem a Zachodem, Chinami i Rosją, presja „nuklearna” na Iran znika, a sankcje wobec Teheranu mają być zniesione. Tymczasem jeżeli „głodujący” pod sankcjami i naciskany przez USA Iran był w stanie tak urosnąć na Bliskim Wschodzie, teraz będzie robił to kilka razy szybciej. Zaś Arabia Saudyjska – a stanowisko to podziela m.in. Izrael – straciła co najmniej 15 lat, a po porozumieniu nuklearnym i wycofaniu się Amerykanów z regionu zostaje obecnie z niczym.

No, może niekoniecznie. Arabia Saudyjska jest dziś – przynajmniej nominalnie – światową potęgą wojskową. Od lat zajmuje trzecią-czwartą pozycję na świecie w wydatkach na zbrojenia, a licząc wydatki per capita jest bodaj najbardziej zmilitaryzowanym państwem świata. Tajemnicą poliszynela jest perspektywa zakupu przez Rijad broni atomowej od Pakistanu – już teraz zaciężni pakistańscy piloci i technicy mają stanowić niewyczerpane źródło kadr wojskowych dla Rijadu.

Prowokowanie do wojny

Saudyjskie zbrojenia i perspektywa pozyskania przez Rijad bomb atomowych – to wszystko robione jest właśnie z myślą o Iranie.

A jednak to Iran jest górą. Iran, który jest mistrzem łapania ryb w mętnej wodzie – mistrzem taniej i hybrydowej ekspansji. To Iran wygrał z Saudami Irak, a teraz wygrywa Syrię i Jemen (gdzie aktywnie wspiera Asada i Houtich). Tymczasem w uszach Saudów pobrzmiewają pełne niepokoju głosy szejków z Zatoki Perskiej/Arabskiej i parzy gorący oddech radykałów sunnickich za plecami.

Otwarta wojna z Iranem – czyli przeniesienie jej z obecnego poziomu asymetrycznego na konwencjonalny, który (nominalnie) daje Saudom szansę na spektakularny sukces – wydaje się być dziś, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, najbardziej oczywistą opcją.

Z tej perspektywy stracenie Al-Nimra, zerwanie przez Rijad stosunków dyplomatycznych i otwarte groźby wyglądają na wyrachowane prowokowanie Iranu do wojny. Trudno wyobrazić sobie lepszy dla Saudów moment: trzeba coś zrobić, są ku temu środki, są sojusznicy, za Iranem stoi co najwyżej Rosja, Iran jeszcze jest w reżimie sankcji, a w USA zaczął się rok wyborczy.

Kalkulacja jest kusząca: taka mała zwycięska wojenka rozbiłaby irański potencjał, starłaby w proch autorytet państwa w regionie, wywołałaby tam napięcia wewnętrzne – i mogłaby po tygodniu zakończyć się wskutek apeli międzynarodowych i wprowadzenia amerykańskiej floty do Zatoki. A Saudowie w glorii chwały mogliby dalej żyć z naftowej renty. Zaś 80-letniego, trawionego demencją króla Salmana mógłby zastąpić – uchodzący za „jastrzębia” – jego 30-letni syn Mohammad bin Salman, obecnie minister obrony, drugi (formalnie) w kolejce do tronu.

Spektakl trwa

Od 2002 r. były co najmniej trzy momenty, gdy wydawało się, że wojna Saudów z Iranem jest niemal nieunikniona. A jednak nie wybuchła. W obecnym kryzysie Iran ograniczył się do rytualnego spalenia ambasady saudyjskiej (splądrowano ją już w 1987 r.; wcześniej, w 1979 r., zajęto ambasadę USA, a w 2011 r. tłum zajął brytyjską) i zaskakująco rozsądnie powstrzymał się od dalszej eskalacji.

Iran wie, że wojna byłaby dziś katastrofą – stąd chce jej uniknąć. Na Rijad naciska także Waszyngton – załamanie procesu normalizacji stosunków z Iranem, a przede wszystkim groźba wojny totalnej na Bliskim Wschodzie (i to w roku wyborów prezydenckich w USA) byłyby klęską dla demokratycznej administracji Baracka Obamy.

Ale chyba także w Rijadzie boją się ryzyka – w końcu armia Arabii Saudyjskiej, inaczej niż irańska, nigdy nie brała udziału w poważnej wojnie. Zapewne Saudowie pamiętają też, że „mała zwycięska wojenka” Saddama Husajna z 1980 r. trwała przez długie osiem lat i przez większość tego czasu toczyła się na terytorium Iraku – w równym stopniu rujnując oba kraje (skrajne szacunki mówią, że po obu stronach mogło zginąć łącznie 1,5 miliona żołnierzy, plus koszta społeczne, polityczne, regionalne...).

Bliskowschodni spektakl trwa więc dziś w najlepsze, choć główni aktorzy kryją się w głębi sceny i odzywają półsłówkami. A powinni wyjść ubrani w dostojne kostiumy i sami wygłosić uświęcone tradycją frazy o odwiecznej walce i świętych prawach.

I pewnie w końcu któregoś dnia wyjdą. Choć my raczej klaskać im nie będziemy. ©

Autor jest ekspertem Ośrodka Studiów Wschodnich im. M. Karpia w Warszawie (osw.waw.pl), w którym kieruje działem Turcji, Kaukazu i Azji Centralnej. Publikował w „TP” wiele tekstów o Bliskim Wschodzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2016