Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Urodził się pod Kadyksem, na południe od Wybrzeża Słońca, i mogło się zdawać, że to właśnie rozpalona kula wzniecała żar w jego muzyce. Towarzyszyła mu także w chwili, gdy niespodziewanie zmarł. Bawił się właśnie z wnukami na piaszczystej plaży meksykańskiego kurortu. Miał 66 lat, był legendą flamenco i bohaterem Hiszpanii. Właściwie nazywał się Francisco Sánchez Gómez, na cześć swojej matki Lucíi Gómez występował pod scenicznym pseudonimem Paco de Lucía.
Nie był klasycznym showmanem. Nie był gwiazdą, która błyszczy odbitym światłem jupiterów. Kochał Hiszpanię, ale od czasu do czasu opuszczał ją, by odpocząć od sławy. Wówczas wybierał się do Meksyku, gdyż odpowiadał mu tamtejszy klimat i kojąca barwa Morza Karaibskiego. Dobrze tam wypoczywał: wędkował, spędzał czas z rodziną. Nie zaniedbywał jednak swoich fanów. Dla tych w Polsce grał w lipcu 2013 r., w ramach Warsaw Summer Jazz Days. Nikt nie przypuszczał, że będzie to ich ostatnie spotkanie.
Tego samego dnia na scenie występował Marcin Olak – klasycznie wykształcony gitarzysta, który gra zarówno jazz, jak i muzykę kameralną czy współczesną. Paco de Lucía zawsze był dla niego wyjątkową postacią, więc dobrze pamięta tamten wieczór: – Widać było, że to jest pan, który zagrał już bardzo dużo koncertów i ten występ na festiwalu stanowi dla niego pewien wysiłek. Widać było, że ma już swoje lata, że już nie jest młodzieniaszkiem. Niesamowita była metamorfoza, którą przeszedł na scenie. Usiadł ubrany jak zawsze w śnieżnobiałą koszulę, sięgnął po gitarę i zagrał niesamowicie. To była po prostu czysta, żywa energia.
Choć swoją pierwszą gitarę dostał w wieku pięciu lat, międzynarodową sławę zyskał dopiero trzydzieści lat później. Zawdzięcza ją albumowi „Friday Night in San Francisco”, który stanowi zapis koncertu z Alem Di Meolą i Johnem McLaughlinem. Płyta rozeszła się w nieprawdopodobnym półtoramilionowym nakładzie.
– To była jedna z pierwszych gitarowych płyt, jakie słyszałem – wspomina Olak. – Dzięki niej de Lucía stał się megagwiazdą. Co najciekawsze, to wcale nie była najlepsza pozycja w jego dorobku. Płyty, które nagrywał pod własnym nazwiskiem, były artystycznie dużo lepsze. Stawiały też słuchaczowi większe wymagania. Jednak to dzięki „Friday Night in San Francisco” szeroka publiczność zauważyła, że istnieje taka muzyka jak flamenco.
Andaluzyjski gitarzysta nie tylko wypromował ten gatunek na świecie, lecz także bardzo go odświeżył, wprowadzając nowe brzmienia i otwierając go na inne style. – Paco de Lucía jest po prostu twórcą nuevo flamenco – mówi Olak. – Zanim się pojawił, grano flamenco tradycyjne, czyli flamenco puro. Dopiero de Lucía zaczął na wielką skalę mieszać tę muzykę z jazzem. Za jego sprawą we flamenco pojawił się taki instrument perkusyjny jak cajón. To w jego zespołach brzmiała gitara basowa, flet czy saksofon. Paco miksował tę muzykę z czymś, co publiczność światowa lepiej rozumiała: improwizacją, jazzem. W ten sposób wprowadził hiszpański folk do światowego kanonu. Zrobił to w sposób absolutnie genialny.
Niełatwo będzie kultywować dziedzictwo de Lucíi. Żałoba, którą ogłoszono w rodzinnym Algeciras, kondolencje ze strony króla Juana Carlosa i liczne akademie ku czci artysty nie wystarczą. Możemy sobie tylko życzyć, by jego następcy dorównali mu talentem, pasją i skromnością – przepalonymi andaluzyjskim słońcem.