Marek z Pospieszalskich, muzyk roku

Piętnaście miesięcy wystarczyło, by podbił polską scenę jazzową. Nikt tego nie potrafiłby zrobić tak naturalnie.

02.07.2023

Czyta się kilka minut

Marek Pospieszalski / MACIEJ MALINOWSKI / MATERIAŁ PRASOWY ARTYSTY
Marek Pospieszalski / MACIEJ MALINOWSKI / MATERIAŁ PRASOWY ARTYSTY

Płyty podsuwają wyobrażenia o ich twórcy: oto bezkompromisowy wizjoner, ale i zdyscyplinowany rewolucjonista. Sęk w tym, że nie współgrają one zupełnie z osobowością Marka Pospieszalskiego, wrażeniem, jakie wywołuje podczas rozmowy. Tłumacząc swoje decyzje, muzyk raz za razem sięga po takie argumenty: „to przyszło naturalnie”, „to wydawało się najwygodniejsze”, „tak było najłatwiej”. Tak jakby jego artystyczna biografia była ciągiem kompromisów, trzeźwych wyborów i racjonalnego wydatkowania sił.

„Naturalne” było na przykład pójście w ślady ojca – Mateusza Pospieszalskiego. Wyrazem buntu byłoby sięgnięcie po jakiś inny instrument, ale „wygodniejsze” było chwycenie się leżących na domowej półce saksofonów. W liceum najbardziej pociągała go awangarda, ale na Akademii Muzycznej wybrał specjalność w zakresie jazzu, bo to było „łatwiejsze”. Wojtek Mazolewski Quintet opuścił po kilkunastu latach, bo poczuł, że powinien zająć się komponowaniem własnej muzyki. Zdecydował się na ten ruch po kilkunastu latach. Sam przyznaje: „trochę długo” i że „trochę się z tym zbierał”. Nie roztrząsa tego jednak. Nie dywaguje, co by było gdyby. Grunt, że ten rozbrat przyszedł „naturalnie”.


KAPRYŚNE LATO. PRZEWODNIK PO FESTIWALACH MUZYCZNYCH

Po latach hossy na rynku muzycznych festiwali widać oznaki kryzysu. Wciąż jednak jest w czym wybierać. Od Białegostoku po Sokołowsko. Od techno do awangardy. Oto krótki przewodnik po najlepszych imprezach lata >>>>


Pospieszalski potrzebował tych długich lat bycia w cieniu, by w dwa sezony zaorać polską scenę jazzową. Jakby chodziło mu o to, by nie figurować w żadnych kategoriach rocznych podsumowań „Jazz Forum” i nagle objawić się w nim i jako muzyk roku, i autor najlepszego albumu zdaniem krytyków. W przyszłym roku tych zaskoczeń będzie już na pewno mniej.

W rozkroku

Urodził w Częstochowie rok przed przełomową datą. W 1989 r. skończy się PRL i ukaże się wreszcie debiutancki album Tie Breaku. W tym zespole, idącym w poprzek jazzowym modom, od szesnastego roku życia występował tata, Mateusz Pospieszalski.

– W Tie Break grał też mój stryj Marcin oraz „Ziut” Gralak i Janusz „Yanina” Iwański, których w zasadzie również traktuję jak rodzinę – tłumaczy Marek Pospieszalski. – Nie tylko nasiąkałem ich muzyką jako dziecko, ale kiedy zaczynałem stawiać pierwsze kroki na scenie, oni wyciągnęli do mnie rękę, a potem wypuścili na szerokie wody.

Już jako nastolatek Pospieszalski występował z ojcem w trio MP3, następnie pełnił sidemańskie obowiązki w Zakopower, występował z Graalem i Yanina Free Wave. W liceum, kiedy jeszcze wydawało mu się, że jego pierwszym instrumentem będzie klarnet, ojciec przedstawił go Jerzemu Mazzollowi. Choć ten miał wówczas przerwę od grania, zaprosił Pospieszalskiego do siebie, do Trójmiasta. Trochę grali, trochę nagrywali, a po godzinach młody muzyk nawiązywał kontakty z lokalnym środowiskiem jazzowym.

– Przez Jerzego poznałem Asię Dudę, a później w wyniku jakiegoś wspólnego jammowania przeciąłem się z Wojtkiem Mazolewskim. Kojarzyliśmy się, bo on pojawiał się w Częstochowie z Pink Freud na cyklu koncertów organizowanych przez Gralaka. Byliśmy częścią jednego środowiska, więc przeczuwałem, że prędzej czy później coś wspólnie zrobimy. I tak też się stało.

Trójmiejskie eskapady i studia w Krakowie – z jednej strony Pospieszalski występował w popularnych zespołach, z drugiej mierzył się z prozą studenckiego życia, chodził na zajęcia w ­Akademii Muzycznej z wykładowcami, z którymi wieczorami mógłby dzielić scenę: – Muszę przyznać, że nie przykładałem dużej wagi do uczelni. ­Obserwując tatę, dochodziłem do ­wniosku, że te najbardziej tworzące nas sytuacje dzieją się w środowisku. Że mam otaczać się odpowiednimi ludźmi, bo najwięcej nauczę się na scenie. Możesz spędzić lata na sali wykładowej, ale jeśli nie doświadczysz tego, co daje występ i konfrontacja z publicznością, to nigdy się nie rozwiniesz.

Szorstkie brzmienie

A jednak warto było zostać na Akademii. Jeśli nie dla wiedzy, to właśnie dla znajomości. Przez długi czas do Pospieszalskiego docierały wiadomości, że poszukuje go chłopak z bydgoskiego Mózgu. Studenci długo nie mogli na siebie trafić – nic dziwnego, obaj angażowali się w wiele artystycznych inicjatyw. W końcu Qba Janicki (syn Sławomira Janickiego, kontrabasisty i właściciela Mózgu) napisał do niego maila. Szukał saksofonisty do zespołu.

Janicki powiedział mi kiedyś, że najważniejszym, co dała mu Akademia, było spotkanie Pospieszalskiego. Kilka płyt później nie mam wątpliwości, że było ono brzemienne w skutkach dla całej polskiej sceny. Znów sięgnę do słownika Pospieszalskiego, by napisać, że ta współpraca od początku wydawała się czymś oczywistym, naturalnym. W końcu obaj wywodzili się z jazzowych środowisk, które chętnie kontestowały jego główny nurt; mieli szerokie muzyczne zainteresowania (od awangardy po hip-hop) i luźny stosunek do studiów.

Postanowili, że założą zespół. Nazwali się Malediwy i od początku występowali w duecie. Ich pierwsza płyta „Afroaleatoryzm” jest organiczna – ma intensywność występu na żywo. Zmienia się to diametralnie na wydanym dwa lata później albumie „Dolce Tsunami”. To płyta studyjna, na której jazzowy idiom przemawia za pośrednictwem sprzężeń zwrotnych, gitarowych wzmacniaczy i licznych przetworników. Podobne poszukiwania cechują solowe nagrania obu artystów: „Intuitive Mathematics” Janickiego i wydane w tym roku „Joyous” Pospieszalskiego.

– W pewnym momencie Qba zaczął podpinać mikrofony kontaktowe do swoich bębnów i używać przesterów – wspomina muzyk. – Zastanawiałem się, w jaki sposób mógłbym również skorzystać z takiej galerii dźwięków. Najbliżej było do pieca gitarowego. W momencie, w którym mikrofon ląduje w czarze saksofonu, a głośność jest rozkręcona zbyt mocno, zaczyna sprzęgać. Tak jakbyś przykrył go rękami. Jednak ze względu na to, że saksofon ma klapy, mogę modyfikować to sprzężenie. Przy czym system ich zamykania i otwierania jest zupełnie inny niż podczas normalnego grania. Do tego dochodzi sam ruch instrumentem – dźwięk jest bardzo plastyczny. Saksofon staje się zupełnie nowym instrumentem.

Motywacje i motywy

„Dolce Tsunami” ukazało się już w pandemii. Radykalna metamorfoza Malediwów mogła wówczas nie robić takiego wrażenia, bo była naszym chlebem powszednim. Odczuwał to oczywiście także Pospieszalski, który po raz pierwszy w życiu wypełnił wtedy stypendialny wniosek. Chciał nagrać album z autorskimi wariacjami na temat utworów XX-wiecznych polskich kompozytorów. Ale zamiast do dzieł Pendereckiego czy Góreckiego, chciał sięgnąć po Stachowskiego, Palestra czy Krenza. Był szczerze zaskoczony, gdy okazało się, że jego wniosek został rozpatrzony pozytywnie.


GITARA, ŹRÓDŁO OGNIA

Sakralny, duchowy, etniczny jazgot gitar i łomot bębnów był jak plemienne wycie, jak podróż do źródeł czasu. Zmysłowy wymiar koncertów sprawiał, że gitara stawała się kluczem do wrót ostateczności >>>>


– Od początku wiedziałem, że chcę się skoncentrować na kolektywnej improwizacji – wspomina Pospieszalski. – Wpadłem na pomysł, aby z małych fragmentów oryginałów tworzyć minimalistyczne, długie, transowe formy. Mając to w głowie, dosyć szybko stworzyłem całą koncepcję oraz zarys utworów.

Oktet Pospieszalskiego tworzą czołowi polscy instrumentaliści i improwizatorzy. Z niektórymi saksofonista spotykał się już regularnie na scenie (Max Mucha, Qba Janicki, Tomasz Sroczyński), z innymi przy okazji zastępstw (Piotr Chęcki) czy sesji nagraniowych (Grzegorz Tarwid). W ramach prac nad „Polish Composers of the 20th Century” wspólnie opracowali dwanaście wariacji na temat utworów, tudzież motywów, wybranych przez lidera.

– Te poszukiwania wyglądały bardzo różnie, na przykład od zawsze chciałem coś zrobić z „Kołysanką” Panufnika – wspomina Pospieszalski. – Wielokrotnie zderzałem się z tym utworem i mocno na mnie działał. W innych wypadkach szukałem, czasami bardzo głęboko, aż znajdowałem motyw, który czułem, że moglibyśmy zagrać w inny sposób.

Album zebrał świetne recenzje. Nic dziwnego, bo tłumaczenie dzieł XX-wiecznych kompozytorów na język współczesnego jazzu, ale też elektronicznej awangardy czy klubowej zabawy wypada naturalnie, nie przypomina nadętej akademii ku czci ani skoku na kasę przy użyciu szacownego grona kompozytorów.

Zdanie to podzielał dyrektor artystyczny Sacrum Profanum, Krzysztof Pietraszewski, a jednak nie zdecydował się zaprosić oktetu do udziału w festiwalu. Album jest świetny, ale zawarta w nim historia – niekompletna. I nie chodzi o brak Pendereckiego. Brakuje kompozytorek. Pospieszalski przyznał mu rację. Umówili się, że z myślą o krakowskim występie saksofonista przygotuje repertuar wychodzący od utworów kompozytorek.

– Najpierw miałem pomysł, że zacznę od pań, że to im poświęcę płytę – tłumaczy muzyk. – Okazało się jednak, że jestem dużo bardziej zaznajomiony z twórczością panów. Oczywiście, znałem muzykę Grażyny Bacewicz i kilku innych kompozytorek, ale to była zupełnie inna skala. A że chciałem poświęcić im całą płytę, zostawiałem ją sobie na później, a zacząłem od kompozytorów.

Brzmi to trochę jak wymówka, ale również jak klasyczny Marek Pospieszalski.

Zalążki muzycznych zdarzeń

Kwerenda utworów polskich kompozytorek przyniosła wiele odkryć. Artysta zastanawiał się, jak to możliwe, że nie słyszał tej muzyki nigdy wcześniej: – Choć wiedziałem o istnieniu Barbary Buczek, to tak naprawdę przy tej płycie po raz pierwszy zderzyłem się z jej genialną twórczością. Jest to trochę zastanawiające, bo przecież ona działała przy Akademii Muzycznej w Krakowie, a ja nigdy się tam o jej twórczość nie otarłem. Może dlatego, że utwory, które pisała, były tak skomplikowane, że mało kto jest w stanie je zrealizować-wykonać w pełni?

Na płytę zatytułowaną „No Other End of the World Will There Be” (za pieśnią Agaty Zubel do słów Czesława Miłosza) Pospieszalski wybrał utwór Buczek na flet i taśmę. W oryginale jest ona skomponowana, w wariacji natomiast została potraktowana jako efekt przetwarzający dźwięki zespołu. Jedynym utworem, który nie odnosi się bezpośrednio do pierwowzoru, stanowiąc jedynie impresję na temat oryginału, jest „Dlugoszewski”. Pospieszalski nie znalazł sposobu, by wyekstrahować charakterystyczny motyw, więc oparł go na własnych wrażeniach ze słuchania „Angel of the Inmost Heaven”.

Wyraźnie zakorzeniony w oryginale jest natomiast promujący album utwór „Matuszczak”, będący wariacją na temat dzieła kompozytorki, która była związana ze Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia (reprezentuje je tu również Elżbieta Sikora). Wersja oktetu wychodzi od potężnej linii basu i momentami brzmi jak jakiś industrialny remiks dubowego klasyka.

– Charakterystyczny groove, który pojawia się u Bernadetty Matuszczak, pokazuje coś, co czułem przy zderzeniu z muzyką niektórych kompozytorek i kompozytorów – tłumaczy Pospieszalski. – Wydaje się, że ta twórczość jest tak odległa od tego, co się dzieje współcześnie, a pojawia się w niej przecież wiele elementów, które musiały mieć wpływ na dzisiejszą muzykę rockową czy klubową. Często nie zdajemy sobie sprawy, że oni byli protoplastami. Puszczali w eter zalążki przyszłych muzycznych zdarzeń.

W przypadku Matuszczak chodzi o coś jeszcze – ten basowy rytm jest bezpośrednio zaczerpnięty z religijnej pieśni „Libera Me”. Dla Pospieszalskiego było to wyjątkowo pociągające zderzenie: z jednej strony awangardowa elektronika, z drugiej średniowieczny mistycyzm.

– Duchowa strona muzyki jest dla mnie istotna – wyjaśnia. – Muzyka, na której się wychowałem, czy to Coltrane, czy Ayler, zawsze niosła coś więcej, coś dodatkowego, co pozwalało zanurzyć się w tę twórczość. Częstochowa, z której pochodzę, też miała na to wpływ. Ta mistyka jest ze mną.

Objawia się ona nie tylko na płytach, ale także we współpracy saksofonisty z filozofem Piotrem Augustyniakiem. We dwóch nagrywają podkast „Kairos”, w którym rozważania autora „Jezusa Niechrystusa” przerywają krótkie improwizowane komentarze saksofonisty. Współtworzą także cykl spotkań „Myślnik” przy Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, gdzie dołączają do nich zaproszeni goście: – Samo pojęcie „Kairos”, jego znaczenie, jest bardzo bliskie idei improwizacji: przenikania się, zderzenia z nagłą sytuacją, z którą musimy sobie poradzić. To wszystko bardzo ze sobą koreluje. Improwizacja do cyklu „Myślnik” bywa bardziej wymagająca, zwłaszcza kiedy gram wokół takich tematów jak wojna w Ukrainie, głupota czy debata dotycząca osoby Jana Pawła II. Czasem niełatwo skomentować to muzycznie.

Artysta wyjaśnia, że sam podkast powstaje w czasie rzeczywistym, na surowo. Augustyniak i Pospieszalski rozstawiają mikrofony i nagrywają. Najczęściej spotykają się w kuchni saksofonisty.

Z powrotem w jazz

Oficjalna premiera koncertowa „No Other End of the World Will There Be” odbędzie się 6 lipca podczas festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Premiera nie wieńczy jednak hiperaktywnego okresu w twórczości Pospieszalskiego, którego owocem jest również nieopisana tutaj, a warta uwagi płyta „Dürer’s Mother” – w pełni autorska, orbitująca wokół wielkich postaci europejskiej muzyki od Schuberta po Lachenmanna.

Nie kończy, bo w listopadzie oktet znów wchodzi do studia, by nagrać trzeci album. Tym razem zawierający autorskie kompozycje lidera. Tak jak poprzednie dwie płyty oktetu, i ta ukaże się najpewniej w portugalskiej wytwórni Clean Feed. Bez cienia przesady można napisać, że dziś jest to jedna z najważniejszych światowych oficyn specjalizujących się w muzyce improwizowanej. Wytwórni, której logo jest nie tylko znakiem jakości, ale też przepustką do sklepów muzycznych od Nowego Jorku po Tokio.

– Jeszcze na studiach Clean Feed było dla mnie najważniejszą wytwórnią, śledziłem wszystko, co wydawali. Współpraca z nimi była wtedy jedynie w sferze moich marzeń, a teraz, po latach, kiedy w zasadzie próbowałem już się wymknąć z jazzowego idiomu, pojawili się na mojej drodze i wzięli moje rzeczy do katalogu. I wciągnęli mnie znowu.

Miało być inaczej, ale – jako się rzekło – skończyło się tytułem muzyka roku, koncertami na wielkich festiwalach i kilkoma znakomitymi albumami nagranymi w ciągu kilkunastu miesięcy. Widocznie tak było łatwiej, tak było bardziej naturalnie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Zaorać naturalnie