Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W Afryce poznałem wspaniałą polską misjonarkę, która jest tam od ponad pół wieku, i powtarza, że powołanie (i szczęśliwe życie) zawdzięcza komunistom. To oni wypędzili ją wraz z rodziną z dawnych Kresów, skazali na tułaczkę przez pół świata, po której wylądowała pod koniec lat 40. właśnie w Afryce. I tu już została. Gdyby nie komuniści – nigdy by nie pomyślała, że może zostać misjonarką, zakonnicą.
Ja do końca życia całować będę rewers podobizn Jarosława Kaczyńskiego, bo to jemu zawdzięczam w ostatnich dniach coś, co szumnie określiłbym mianem swojego obywatelskiego przebudzenia. To w tym tygodniu po raz pierwszy w swoim czterdziestoletnim życiu byłem na ulicznej (i innej niż procesja) manifestacji. Po raz pierwszy z tysiącami innych śpiewałem hymn. W najbliższych dniach uzupełnię wynikłe gdzieś podczas ostatniej przeprowadzki braki we flagach: Polski i Unii Europejskiej. Po raz pierwszy ja – do tej pory sceptyczny, zajęty rodziną, swoimi książkami, wykładami, programami, fundacjami – zobaczyłem tłum nie współmieszkańców, z którymi łączą mnie współrzędne GPS, historia, operacyjna agenda spraw do wykonania. Organoleptycznie doświadczyłem, co znaczy to odmieniane ostatnio do nieprzytomności słowo „naród”.
Zamach na sądy – czytaj i udostępniaj specjalny, bezpłatny serwis „Tygodnika Powszechnego” >>>
I nie ma w tym cienia partyjności. Najmniejszego śladu. Swoje zdanie o polskiej klasie politycznej i partiach – tegoż życia emanacji – mam wyrobione od dawna. Po prostu się nim brzydzę. Przez 20 ostatnich lat widziałem dostatecznie wiele, by się przekonać, że ludzie partyjni: lewi i prawi, wolnomyśliciele i paradni pobożnisie, naprawdę mają ludzi za idiotów, którym można bezkarnie wciskać dowolne farmazony. Wiadomo: połowa oleje, stwierdzi, że i tak to nic nie zmieni i nie pójdzie na wybory, jedna czwarta – nie uwierzy, jedna trzecia – jakoś tam uwierzy, a to i tak wystarczy, by wygrać. Od dawna jestem zdania, że ten system w końcu musi się zawalić od środka. Albo udusić, gdy tlen zabierze mu jakaś nowa, rosnąca obok siła, która jeszcze nie zdążyła się objawić.
Tym razem chodzi przecież jednak o rzecz z innej półki. Gdy któryś z moich wspierających Dobrą Zmianę znajomych przekonuje, że w całej tej sprawie z sądami nie chodzi o partyjne interesy, a jedynie o uzdrowienie chorego, zawsze proponuję jedno prościutkie ćwiczenie. Otóż wyobraźmy sobie tylko, co by się działo, gdyby identyczne, toczka w toczkę, zmiany zaczął wcielać w życie rząd Donalda Tuska do spóły z prezydentem Bronisławem Komorowskim. Kto ma choć cień wątpliwości, że na ulice wylałyby się tysiące tych, którzy dziś protestujących wyzywają od „ubeków”? Szereg biskupów zaraz darłby szaty, ciskając jednocześnie gromy. Związkowcy paliliby różnorakie przedmioty. A PiS-owski poeta laureatus, w chórze z wyważonymi prawicowym intelektualistami, snułby znów ciężkie sny o krwi i szubienicach.
Gdyby jednak organizowano wówczas akcję podobną do dzisiejszych Łańcuchów Światła – bez wątpienia i wtedy dołączyłbym do niej. Stanąłbym tam z (mam wrażenie, że dziś liczną i rosnącą) grupą tych, którzy są zdania, że o tym, czy ma rządzić PiS, PO czy partia miłośników gier planszowych – winniśmy decydować nie na ulicy, a w wolnych wyborach. Wolnych to znaczy takich, w którym o tym, kto zostanie miss, nie decyduje jedna z kandydatek. Gra nie idzie tu też wcale o to, że na rozprawę o spadek po babci trzeba czekać rok, albo że pani sędzi wydaje się, że jest nie trzecią władzą, a czwartą osobą Trójcy, ale o to, że za chwilę sądownictwo zmieni się w kolejny resort siłowy, kolejną policję. Nie da się inaczej opisać systemu, w którym oskarżyciel i sędzia stają się nominatami i podlegają kontroli jednej partii.
Oczywiście, że oni to sobie teraz uchwalą, podpiszą i zrealizują. Co do obecnej władzy, której nadejścia nie witałem z entuzjazmem, ale ze spokojem, a nawet (gdy się to już wydarzyło) umiarkowaną nadzieją – nie mam już bowiem żadnych złudzeń. Jak kłamali, że będą słuchali, że wreszcie to będzie kraj dla wszystkich, a nie dla uprzywilejowanej kasty, tak będą kłamać w żywe oczy nadal. Bo teraz to oni są uprzywilejowaną kastą, która może ot tak wywalić do kosza milion podpisów z prośbą o referendum gimnazjalne, a tysiące ludzi wychodzące na ulice „odczłowieczyć", wyzywając od „zdradzieckich mord”, „kanalii”, „obrońców pedofilów i alimenciarzy”, „rzeczników zagranicznych elit” (a jak się tak człowieka odczłowieczy, to nie trzeba już go słuchać, bo przecież obiecywaliśmy, że będziemy słuchać ludzi, a to nie ludzie, to wilki). Czerpiąc z, jak się okazuje, jedynych znanych sobie wzorców ustrojowych, zbudują tu późny PRL, tyle że a rebours. PZPR zostanie podmienione przez swoje (pielgrzymujące od nabożeństwa do nabożeństwa) lustrzane odbicie: rządzące równie żelazną ręką, równie hojnie sponsorujące swoich propagandzistów (nazywanych „dziennikarzami”), stanowiące jedyną drogę uzyskania nepotycznych synekurek i zabezpieczające tym, co „nie szumią”, możliwość prowadzenia biznesów i biznesików.
Co – za rok, za dekadę, za pół wieku – doprowadzi nową przewodnią siłę do znanego już z historii końca. Część Polaków rzecz jasna zawsze ma wszystko w nosie, części nie da się wydobyć z rytualnego wschodniego fatalizmu i przekonać, że mają na cokolwiek jakiś wpływ (przypomnijmy: frekwencja w wyborach w 1989 r. wyniosła 62 proc.), części zamordyzm po prostu się podoba. Ale – co się zobaczyło w ostatnim tygodniu na polskich ulicach, to się już nie „odzobaczy”. Przypuszczam, że czeka nas teraz dwuletnia, raz przygasająca, a raz wybuchająca z kolejnymi aferami, rewolucja. Nie wiem, jaki będzie jej wynik w przełożeniu na procenty tej czy innej partii. Nie mogę jednak być ślepy na to, że wraz ze mną inicjację obywatelską przeżywa teraz na ulicach (co najważniejsze – nie tylko w Warszawie) pokolenie ludzi, którzy mogliby być moimi dziećmi. Oni mają w nosie PO i PiS. To heroldzi jakiegoś nowego początku.
Nie wiem, być może podobnie jak ja – dostrzegając w wizjach różnych sił różne pojedynczo sensowne rzeczy – nie widzą kogoś, kto potrafiłby zebrać je do kupy. Kto pokazałby Polskę, w której większość nie rządzi przez gwałt na mniejszości. W której wolny rynek nie zabija najsłabszych. W której wspólnoty nie myli się z sektą, dumy z pychą. Polskę polską i europejską zarazem. Z przywódcami, którzy potrafią zarażać ludzi optymizmem, a nie straszyć, że zarazimy się czymś od kontaktu z obcymi.
Nie widzę na razie na scenie nikogo, kogo słowo ważyłoby więcej niż kampanijny balon. Komu mógłbym zaufać na tyle, by pójść za nim. Zaufam więc temu, komu mogę ufać: sobie. Nie pójdę za nikim – będę sobie stał. Nie przeciwko komuś, za czymś. Dwadzieścia lat robię na tzw. świeczniku, słyszałem o sobie wszystko, więc wyzywanie mnie teraz od ubeków, zdrajców i kanalii (a następnego dnia – cóż za retoryczny rozstrzał – od „elit”) – cóż, że zacytuję bohatera mojego ulubionego filmu „U Pana Boga w ogródku”: „wisi mnie to bardzo niskim kalafiorem”. Wymyślajcie, uchwalajcie, podpisujcie. Ja będę stał ze świeczką w dłoni. Gdyby ktoś miał ochotę postać razem – zapraszam.
Czytaj także:
- Andrzej Stankiewicz: Dla Kaczyńskiego przejęcie sądów jest kluczowym elementem rewolucji, która ma ugruntować jego władzę na lata. Jeśli najnowsza reforma wejdzie w życie, każdy polski sędzia zostanie podporządkowany PiS.
- Ks. Adam Boniecki: Nie sądzę, by reforma sądownictwa wstrząsnęła opinią publiczną.
- Jarosław Flis: Projekt zmian w ustawie o Sądzie Najwyższym zatrząsł polską polityką, która wydawała się już w nastroju wakacyjnym. Jakby u liderów PiS pojawiło się przekonanie, że skoro upiekło im się opanowanie TK, ta pacyfikacja też ujdzie im na sucho.
- Adam Strzembosz: Usiłuje się nam robić wodę z mózgu na niebywałą skalę. Forsowane zmiany uzależnią od polityków i zniszczą następną fundamentalną dla demokratycznego państwa prawa instytucję.
- Marcin Matczak: Trójpodział władzy wygląda dziś tak: władzę ustawodawczą sprawuje PiS, władzę wykonawczą PiS, a władzę sądowniczą PiS.
- Błażej Strzelczyk: W sprawie reformy sądownictwa Episkopat zabrał głos łagodny, apelując o wyciszenie emocji w debacie publicznej. Kłopot w tym, że przejęcie sądów może doprowadzić do zachwiania trójpodziału władzy, a w tej sprawie milczenie może oznaczać zgodę.