Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Chciała oddać palce Edwardowi Stachurze – swoje stracił pod pociągiem, z jej dwoma mieliby po równo.
Przeczytałam o tym w jego „Dziennikach” i napisałam we wstępie do „Ocalenia Atlantydy”. Zła była, bo recenzenci zaczynali potem od Stachury. Jakby był najciekawszą sprawą w jej życiu. Jakby był ważniejszy od jej pisania. Wszystko przez ciebie, mówiła z pretensją. Może i miała rację, ale musiałam opowiedzieć – o osobie, która jest gotowa odciąć sobie palce z miłości.
Poznałam ją w Złotej Kaczce na Tamce, Marian Brandys zaprosił nas na obiad. Miała wszystkie palce u obu rąk, może Stachura ich nie chciał, może grupa krwi się nie zgadzała.
Słuchałam jej, patrzyłam na nią i myślałam – tak, ona mogłaby oddać człowiekowi swoje palce, może nawet całą rękę.
Parę razy pomagałam jej w czynnościach konspiracyjnych – przez przypadek, bo byłam pod ręką.
W Związku Literatów to było, jeszcze nie zawieszonym w stanie wojennym. W toalecie, najlepszym miejscu do konspirowania. Trzymaj drzwi i nikogo nie wpuszczaj, mówiła. Trzymałam i nie wpuszczałam, a ona coś chowała pod spódnicę. To klisze do matryc do „Tygodnika Wojennego”, to jakieś tajemnicze koperty.
Możesz otworzyć, mówiła, lecę do Glempa. (Wyjaśniło się, że w kopertach były listy znanych ludzi, których oburzył stan wojenny i którzy chcieli poinformować o tym księdza prymasa).
Przyjeżdżali na naszą wieś i pomagali nam w winobraniu.
Byli taktowni. Nie mówili, że widywali większe winnice. Że w Szampanii albo w Beaujolais potrafili zebrać przez dzień po trzysta kilo.
(Takim serpette ścinało się, jakby małą kosą. Drewniany uchwyt z zakrzywionym haczykiem. Nie kosa, raczej mały sierp. To w Szampanii, bo w Prowansji potrzebne były sekatory).
Każdego roku tam jeździli, potem ruszali w Alpy. Lubiła przełęcz Charamillon, na granicy z Włochami. Rozstawiali namiot, na dnie wyschniętego jeziora parzyli kawę na kuchence. Szukali świstaków. Miały wysoki, przenikliwy głos, bardzo wyraźny. Były obok, ale złośliwie, uparcie niewidoczne. Skradali się, zaczajali w pobliżu głosu. Świst natychmiast przenosił się w inną stronę. Ktoś się z nimi droczył, naśmiewał się z nich…
Tablica ostrzegała przed niedźwiedziami. W nocy był mróz, coś trzeszczało, myśleli, że niedźwiedź. Chwyciła kuchenny nóż i głośno zapewniła, że nikt, nawet niedźwiedź nie dostanie jej bez walki. Rano okazało się, że trzeszczała zmarznięta płachta namiotowa. Dobrze im było w tych Alpach.
Amputowano jej nogę.
Napisałam, że gotowa była oddać rękę, a nikt nie może nogi jej oddać. I że nie jest to sprawiedliwe.
Znowu się rozgniewała.
Jak zakłada długą suknię i jak siedzi, nie widać, ile ma nóg. W Gdyni odbierała nagrodę i tak właśnie siedziała i wyglądała bardzo dobrze. To po co ludzie mają wiedzieć?
W Gdyni spotkali się z Pawłem Szwedem. Przyjechał potem do nich. Rozmawiali na ganku kilka godzin, pytał o dalszy ciąg „Ocalenia Atlantydy”. Prosił, żeby się pospieszyła.
Mówiła, że dobrze byłoby umrzeć w szczelinie lodowca.
Umarła w Falenicy, w ich stuletnim, drewnianym domu.
Pogotowie przywiozło respirator.
Nie chcieli jej zabrać do szpitala.
Mówili – po co ma w karetce umierać.
Te same zachodnie ziemie co w „Atlantydzie” – poniemieckie, zasiane piastowskim ziarnem, na których wszystkiego jest w bród. Zwłaszcza obrusów, obrazów, makatek, garnków, nawet słoików z kompotem, nawet meloników i wachlarzy.
I bohaterowie tacy sami, nawet kiedy trochę inni. Przybysze nie wiadomo skąd, przybłędy takie.
Pan Chomiszczuk, co Niemców przepędzał, a jako teraźniejszy komunista całą willę otrzymał, poniemiecką.
Pani Chomiszczuk, co była szczuplusieńka przez całe życie.
Głuchoniemy niemiecki krawiec, który strzegł dawniejszej niemieckości.
Grabarz, z którym trzeba było w zgodzie żyć, bo niepodmokłą kwaterę umiał znaleźć i mogiłę porządnie uklepać.
Mama Janka, którą ruscy gwałcili i dzieciak z gwałtu się wziął.
Janek, który podpalał czereśnie w sadach, a potem płakał i kwilił.
Cyganka Roma, która mówiła, że nie Janek, tylko Pan Bóg kwili i płacze, bo po co stworzył przestrzeń i czas? Źle mu było bez czasu i przestrzeni?
A grabarz z panem Chomiszczukiem bynajmniej nie o Bogu rozmawiali, tylko jak bimber najlepiej pić, na wdechu czy na wydechu i czy nie trzeba przedtem oleju łyknąć.
A pan Chomiszczuk zakochał się w niefarbowanej rozłożystej blondynce, która wiedziała, że krem Nivea należy sprzedać w Pireusie, w Turcji kupić kożuszki, zaś polskie peruki zawieźć do Związku Radzieckiego.
A jak pani Chomiszczuk zobaczyła byłego męża z blondynką, to przestała się czesać i myć i jak filozof Kant przestała wiedzieć, jak się nazywa.
A na pogrzebie pani Chomiszczuk to śnieg padał grudkami i w twarze żałobników zacinał. Że też zachciało jej się umierać w taki czas, kiedy ziemia nieprzejednana, mówili między sobą.
Gdzie stał domek krawca, zajezdnię pobudowali.
Gdzie willa Chomiszczuków, to złomy żelastwa i stada gawronów.
Potem jest coś, niepewną ręką napisane. Adapter, nie wiedzieć skąd, który zachrypiał i zamilkł…
Potem nic nie ma, puste miejsce na kartce i dwa słowa, bez związku z czymkolwiek: Obłąkana Wiekuistość.
Tak kończy się niedokończona książka, o którą prosił Paweł Szwed.
Którego pogrzeb, ze względu na pandemię, będzie miał charakter kameralny. ©
Dziękuję Andrzejowi Kaczyńskiemu za udostępnienie mi rękopisu „Zatopionego jeziora”, książki Zyty Oryszyn, jego żony. I za opowieści o ich wspólnym życiu.