Hanna Krall: Pierwszy raz w pierwszej osobie

Hanna Krall, reporterka: Gdy dzieje się coś złego i powstaje zamieszanie w świecie, trzeba wyznaczać sobie zadania.

11.09.2023

Czyta się kilka minut

PIERWSZY RAZ W PIERWSZEJ OSOBIE
Beata Stankiewicz, Hanna Krall, 2018 r., olej, flamaster wodny, płótno, 70x100 cm, Kolekcja MOCAK-u, repr. R. Sosin

ANNA GOC: W mailu napisała Pani: „Nie umrzeć przed pogrzebem na covid. Zredagować książkę. Zebrać winogrona, nawet jak nie ma komu robić wina”.

HANNA KRALL: To moje zadania z ostatniego czasu. Gdy dzieje się coś złego i powstaje zamieszanie w świecie, trzeba wyznaczać sobie zadania.

20 lutego ubiegłego roku, z soboty na niedzielę, umarł mój mąż. Byłam u niego w czwartek wieczorem, wiedziałam już, że ma covid. Siedziałam przy nim, rozmawialiśmy. Gdy zadzwonili ze szpitala, że nie żyje, było jasne, że i ja mogę mieć covid. I moja pierwsza myśl była – muszę dotrwać do pogrzebu.

To było moje zadanie.

Poszłam do kościoła, ustaliliśmy termin pogrzebu na 1 marca. Od 20 lutego do 1 marca jest osiem dni. Nie jest to może bardzo ambitne zadanie, ale wiedziałam, że przez te osiem dni mam nie zachorować i nie umrzeć.

Co mogła Pani zrobić?

Zadzwoniłam do mojej wspaniałej lekarki i zapytałam, co zrobić, żeby nie umrzeć. Dała kilka mądrych rad i chyba najważniejszą – pić dużo wody, najlepiej trzy litry dziennie. Piłam więc dużo wody, trzy litry dziennie. Polecam pani. Jak będzie pani chciała nie umrzeć, proszę pić dużo wody.

Cztery dni po telefonie ze szpitala zaczęła się wojna w Ukrainie. Znowu pomyślałam: żeby ona mi się tu do mnie nie doczołgała. Żeby nie przeszkodziła mi w pogrzebie. Od zakończenia II wojny światowej za każdym razem, gdy działo się coś niepokojącego, myślałam: żeby z tego wojny nie było. Pierwszy raz tak pomyślałam w marcu 1953 roku. Mieliśmy wykład z logiki z profesor Janiną Kotarbińską. Profesor napisała na tablicy przesłanki sylogizmu i do sali wszedł dziekan, z twarzą tragiczną. Powiedział: towarzysz Stalin jest ciężko chory. Z pamięci dodał ciśnienie krwi towarzysza Stalina i wyszedł. Profesor Kotarbińska wróciła do tablicy, podkreśliła dwie przesłanki i powiedziała: „Stąd wniosek...”. A ja pomyślałam: czy może być z tego wojna...?

1 marca był pogrzeb Jurka, było słońce, wojna była daleko.

Wywiązałam się z zadania.

Mamy fajny grób, jedenaście minut od domu. Płyta jest w formie księgi. Po stronie Jurka jest cytat z „Kuriera z Poczdamu”: „Pasąc krowy nad gościńcem Miadzioł-Wołkołata, nie spuszczało się z oka historii”. Po mojej z „Sublokatorki”: „a ja nie napisałam jeszcze o...”.

Pani mąż czytał Pani teksty przed publikacją?

Ja mu czytałam. Chodziłam za nim, gdy był zajęty, i czytałam na głos. Czasami miał uwagi. Był dobrym redaktorem, ale nie zawsze go słuchałam.

Większe zaufanie miałam do mojej przyjaciółki Hanki Kuszko. Była redaktorką w „Życiu Gospodarczym”, mieszkała niedaleko, przy Krętej. Przychodziłam do niej i czytałam, też na głos. I kiedy mówiła, że coś trzeba przenieść na początek, a coś na koniec, tu za dużo, a tam za mało – brałam to pod uwagę.

Po pogrzebie męża miałam kolejne zadania – zredagować dwie książki. Moją pod tytułem „Szczegóły znaczące” i Jurka, „Przymówki”, których nie zdążył dokończyć. Zaczęłam od „Szczegółów znaczących”, bo były prawie gotowe.

Szczegóły – jak Pani powtarza – są obiektywne, dopiero reporter nadaje im znaczenia. Nie szuka ich Pani jednak.

Szczegóły się wyłaniają. To jest fascynujące, jak normalny przedmiot nabiera znaczeń. Jak z dosłownego staje się znaczącą metaforą.

Już w pierwszym tekście, który nadawał się do czytania, miałam taki szczegół: ubranie sekretarza partii przerobione ze starego kolejarskiego munduru. „Nietoperze nad Miechowem” ukazały się w 1957 roku w „Życiu Warszawy”, krótko po Październiku. Prywatni właściciele mogli otwierać własne sklepy i sekretarz partii z Miechowa nie mógł tego zrozumieć. – Patrzę na to i wszystko się we mnie, koleżanko, przewraca. Widocznie nowe jeszcze nie całkiem we mnie zwyciężyło – wyznał ze skruchą.

Miałam 22 lata, ale już i zdanie usłyszałam, i zauważyłam ubranie. Może już wtedy widziałam świat poprzez szczegóły. Może to jest właściwość organizmu, ten sposób patrzenia na świat?

Czy pani zna to uczucie reporterskiego zachwytu?

Znam.

No właśnie.

Wypisałam parę szczegółów z moich książek. Rękawiczki przedwojennej primadonny operowej. Ołówek z dumą wręczony małemu Adasiowi Bonieckiemu przez radzieckiego oficera. Ułańska szabla, niepotrzebna ułanowi po wojnie, złamana – sprawdziła się w zabijaniu świń. Czaszka Andrzeja Czajkowskiego zapisana w testamencie dla Royal  Shake­speare Company – zagrali z nią „Hamleta”, tylko raz, bo krucha była. Łopata Władysława Sokoła – wykopał nią dół, dla siebie i dla trzech Żydówek. Sweterek Wiesi Grocholi. Tu, obok stołu stały trzy ogromne, pasiaste torby. Magda, córka Wiesi, przytaszczyła je, za co jestem jej bardzo wdzięczna. W torbach było całe życie Wiesi. Zdjęcia ojca, listy do oflagu, materiały do książek, które nigdy nie powstały. I były notatki, a w nich – kilka razy, w różnych wersjach – scena, którą przywołuję w „Szczegółach znaczących”. Wiesia idzie z mamą krakowską ulicą, z naprzeciwka zbliżają się kobieta z dziewczynką. Z daleka widać, kim są, choć nie padło słowo na „ż”. Może by skręciły, poszły inną drogą, ale nie – idą wprost na Wiesię i jej mamę. Kobieta prosi mamę Wiesi: „Tylko dzisiaj. Tylko na jedną noc”, mama tłumaczy, że nie mogą, że same mieszkają kątem u wuja, i wyjmuje pieniądze. Tamta matka nie chce jałmużny. Zdejmuje z dziewczynki sweter...

„W tamtych czasach dzieci rosły bardzo powoli i sweterek będzie nosiła bardzo długo, do końca szkoły podstawowej”.

Wiesia nosiła ten sweterek do końca wojny. Opisywała tę scenę wiele razy. Pieczołowicie, jak to Wiesia, że sweterek był z miękkiej granatowej wełny i miał czerwony szlaczek przy rękawach i kołnierzyku.

W 1968 roku na marcowym zebraniu w redakcji Wiesia Grochola wykrzyczała, żeby jej do tej hańby nie mieszać. Straciła pracę na kilka lat. Pomyślałam, że zrobiła tę awanturę w obronie dziewczynki, której wtedy bronić nie mogła.

Sporo jest w sweterku Wiesi, prawda? Sporo o historii Polaków i Żydów.

„Zagłada była po nic” – napisała Pani w tekście na 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim.

Doświadczenie Zagłady odzywa się teraz na naszej wschodniej granicy. Natalia Judzińska, która pomaga ludziom w drodze, jak o nich mówi, opowiada mi, co tam się dzieje. Mówi, że ujawniają się zachowania w stosunku do uciekinierów, które znamy z Zagłady. Ludzie albo im pomagają, albo ich denuncjują. Są sprawiedliwi i są szmalcownicy, którzy ograbiają z pieniędzy. Natalia uważa, że szmalcownicy z granicy wiedzą, co robić, dzięki Zagładzie. Myślę, że i bez Zagłady wiedzieliby. Natalia mówi, że może by i wiedzieli, ale zabrałoby im to więcej czasu.

Zagłada nie przydała się. Ludzie nie stali się ani mądrzejsi, ani lepsi. Bo się nie stali, prawda?

Taka Bucza jest kolejną porażką ­Zagłady.

Wspomniała Pani, że po Buczy inaczej patrzy się na wyzwolenie.

Czy ten rosyjski bandzior z Buczy, ten z twarzą anioła, który z taką widoczną przyjemnością zabijał, czy on unieważnia tamtego rosyjskiego żołnierza, który mnie wyzwolił? Który leżał obok mnie na podłodze nieprzytomny ze zmęczenia, a rano poszedł gdzieś na zachód – do Berlina, albo na południe – wyzwalać Oświęcim?

To jest największa krzywda, jaką ten szaleniec robi swojemu narodowi, prawda? Unieważnia tamto zmęczenie i tamtych żołnierzy, którzy wyzwolili Oświęcim.

W jednym z reportaży w „Szczegółach znaczących” rosyjski żołnierz w Buczy ratuje psa.

Parę osób miało do mnie pretensje, że o „dobrym żołnierzu” napisałam. Tak było. Reporter jest od tego, żeby opisywać, jak było.

Prawda?

Wraca Pani do swoich reportaży?

Bardzo rzadko. Zawsze się boję, co się okaże, czy niczego głupiego w starych tekstach nie znajdę.

Wie Pani, kiedy fragment jest zły?

Wiem, kiedy źle piszę, ale nigdy nie jestem pewna, czy piszę dobrze. Ale jeśli się wie, kiedy się źle pisze, to już jest niemało.

Czasami wykreślam fragmenty, w które trudno uwierzyć, bo jeśli ja nie mogłam w coś uwierzyć, choć było prawdziwe, to czytelnik też nie uwierzy. Nie mogę dopuścić do tego, żeby czytelnik nie wierzył. Bo jeśli on pomyśli: „Eee, niemożliwe”, to znaczy, że stracił zaufanie i do mnie, i do tekstu.

Poprawia Pani tylko „Zdążyć przed Panem Bogiem”?

Studenci policzyli, że w kolejnych wydaniach naniosłam ponad siedemdziesiąt poprawek. Wie pani, jak znajdę miejsce, które trzeba poprawić, nie mogę spać. Budzę się nad ranem, zaglądam do tekstu, czy to mi się zdawało. No nie, nie zdawało mi się, trzeba poprawić.

Inaczej się słyszy rano, inaczej wieczorem, a jeszcze inaczej po latach.

Przed 80. rocznicą powstania w getcie warszawskim powstała animacja na podstawie „Zdążyć przed Panem Bogiem”. Jej umowność dała mi do myślenia.

Dlaczego?

Historie z czasu Zagłady zmierzają do milczenia. Zagładę udaje się opowiedzieć do pewnego miejsca.

Taka jest historia Ilse Weber, która w getcie w Terezinie śpiewała dzieciom piosenki, a potem pojechała z nimi do Oświęcimia. Przy komorze gazowej spotkała człowieka, który znał ją z Terezina i powiedział, co ma robić. Ma z dziećmi usiąść na podłodze i śpiewać z nimi. Wchłoną więcej gazu, wszystko potrwa krócej i będzie łatwiejsze.

Gdy rozmawialiśmy z Krzysztofem Kieślowskim o „Dekalogu VIII”, opowiedziałam mu o komisariacie. Policjanci powiedzieli matce i córce, że mają do rana zdecydować, która z nich wyjdzie, a która zostanie. „Ja już sobie pożyłam, ty wyjdź” – mówiła matka do córki. A dziewczynka: „Ja sobie nie dam rady, ty wyjdź”. Tak sobie rozmawiały w celi, która ma przeżyć, a która zginąć.

Kieślowski powiedział: „To nie jest do zagrania. To zawsze będzie koszmarny kicz, nie da się tego pokazać”. Tak jest z Zagładą. Można pokazać człowieka, który daje Ilse dobre rady, ale nie da się pokazać śpiewu w komorze gazowej. Możemy dojść do miejsca, kiedy policjant mówi, panie sobie same zdecydują i nam rano powiedzą. Do tego miejsca można, a matki, która mówi... nie da się.

Opowiedziała Pani tę scenę w Polin.

Tak. Po raz pierwszy opowiedziałam tę historię w pierwszej osobie.

Wcześniej używała Pani trzeciej osoby.

Trzecia osoba oddala wszystko na bezpieczną odległość.

Powiedziano mi, że spotkanie ze mną w Muzeum Polin ma być jednym z głównych akcentów 80. rocznicy powstania w getcie warszawskim. Każde z tych słów mnie onieśmielało. Więc na mnie padło, myślałam. Dlaczego na mnie? Przecież jest tylu ludzi, którzy powinni 19 kwietnia usiąść na tej scenie.

To też było zadanie?

Tak, mogę uznać ten wieczór za jeszcze jedno zadanie, które było przede mną i z którego się wywiązałam.

Najpierw był ten animowany film według „Zdążyć przed Panem Bogiem”. Zdałam sobie wtedy sprawę, że umowność umożliwia opowiedzenie historii, których przedtem nie dałoby się opowiedzieć. W filmie rysuje się płomienie getta – i w te płomienie się wierzy. Może i tę Ilse można narysować. I tę matkę w komisariacie...

Umowność pozwala opowiedzieć więcej?

Jest taka scena w filmie, gdy Marek Edelman leży na łóżku, już po wojnie, i nie może zdecydować, co ze sobą zrobić. Pojawia się nad nim kłębowisko czarnych linii. To myśli, które go opętują. Po chwili wyłania się z nich jedna linia, czerwona, która przywraca go do życia...

Jest symbolem akcji serca, ale też czerwonego swetra, od którego zaczyna się książka.

Jest też symbolem życia. Gdy to zobaczyłam, pomyślałam, że możemy znaleźć jeszcze jakąś formę. Że jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego zdania.

To dotyczyłoby też języka?

Chyba tak.

Książka „Zdążyć przed Panem Bogiem” żyje dlatego, że Marek Edelman mówił o powstaniu w tym języku, w którym to się działo. Prawie wszyscy, którzy nie zginęli w czasie wojny, wyjechali z Polski. Opowiadali potem, co przeżyli, na spotkaniach – w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Izraelu, choć w Izraelu akurat najmniej. Ale w innym języku, opowiadali nie po polsku.

Chaja Bełchatowska-Spigiel, która wyjechała po wojnie, opowiadała nam, jak wyskoczyli z pociągu do Treblinki. Weszli pod wagony, które stały obok ich pociągu, i te wagony szczęśliwie nie ruszyły. Chaja nie mogła znaleźć właściwego słowa po polsku, żeby opisać sposób, w jaki udało im się wejść pod wagon, a potem zejść z nasypu. Wiedziałam, jakie to słowo, ale nie podrzuciłam jej.

Dlaczego?

Nie podpowiadam nigdy słów. Czekałam. W końcu Zbyszek Bujak powiedział: „Wczołgaliście się pod te wagony”. Na co Bronek, mąż Chai: „That’s right, that’s ­right” – „wczołgaliśmy się”.

Chaja i Bronek przed wojną mówili po polsku. Potem opowiadali o tym, co przeżyli, po angielsku. Potem wrócili do polskiego, ale to już był inny polski, to było tłumaczenie z angielskiego.

Marek Edelman mówił: „Słuchaj, jak ja wyglądałem”. Jak brzmiałoby to po angielsku? „Listen...”. Jakie „listen...”, przecież to musi być opowiedziane w tym języku, w którym to się działo.

Edelman tak opowiadał, ale nie był przygotowany na to, że tak można pisać. „Tak się nie pisze – mówił. – Tak się nie pisze”.

A ja wiedziałam, że jeśli ma być książka, to tylko tak napisana.

Nie zawahała się Pani?

Nie, to był jedyny możliwy język, jedyna możliwa forma.

Edelman tylko tak mógł opowiadać o powstaniu w getcie, żeby zapanować nad wzruszeniem. Nad tym, co dzisiaj nazywa się traumą. Wtedy nie znaliśmy tego słowa. To była opowieść o umieraniu. On właściwie cały czas opowiadał o tych, którzy ginęli.

I ten język, sposób mówienia, był dla niego pewnym pancerzem. Właśnie tak, pancerzem, za którym mógł się schronić.

Raz tylko się rozpłakałam. To było w naszym poprzednim mieszkaniu. Edelman krążył po pokoju, nie miał daleko, parę metrów. Ja leżałam na tapczanie, notowałam. Opowiadał, a ja płakałam tak, że łzy leciały na papier. Miałam wielką plamę na kartce, nie mogłam ukryć tego mojego płaczu. Zatrzymał się nade mną, spojrzał na kartkę i powiedział: „Moje dziecko, ja myślałem, że ty jesteś dorosłym człowiekiem. Z tobą nie można rozmawiać”. Był wtedy o krok od zakończenia rozmowy.

O rzeczach ważnych lubię pisać mimochodem. Chciałabym, żeby moje pisanie to był taki jeden wielki mimochód.

Teraz życie dociera do mnie na różne sposoby. Maria, bohaterka książki „Synapsy Marii H.”, pisze mi o swoim chorym synu. Natalia Judzińska opowiada, co się dzieje na Podlasiu i na granicy wschodniej. Ludzie mi opowiadają, ja sobie coś tam piszę.

Nazywam to blogiem.

Czy będzie opublikowany?

Nie wiem, czy będzie z tego książka. Z jednej strony mam taką prywatność, los jednego chłopca, jednej matki. A z drugiej – granicę.

I ostatnie już zadanie. „Przymówki”, książka Jerzego Szperkowicza, mojego męża. Proszę, jest. Wywiązałam się. Książka o dziennikarzu w czasach PRL, który chce przejść przez życie zachowując się przyzwoicie.

Tutaj, przez tę kuchnię, przewijali się ludzie, od których – jak Jurek myślał – coś w Polsce zależy. Częstował ich szaszłykami, a robił naprawdę dobre, i winem ze swojej winnicy. Mówił im, jak skrzyknąć ludzi w ruch społeczny. Słuchałam spokojnie, wiedziałam, co będzie dalej. Goście chwalili wino. Chwalili pomysły i nikt nigdy nie podjął żadnego z nich. Strasznie to było przykre. Myślałam sobie, że Jurek jest trochę z innego świata. Ze świata ludzi, którym zależało na Polsce, którzy byli Polską zatroskani.

Marek Przybylik, wydawca książki, mówi: „Może wasi goście byli sobą zatroskani, nie Polską. Jeśli ktoś doznał olśnienia, że nadaje się na przywódcę, to nie po to, by traktować serio cudze pomysły”.

Gdy byłam u Jurka w czwartek i już wiedziałam, że ma covid, chciałam zabrać jego laptop, żeby się nie zawieruszył, kiedy będą go przenosić na oddział covidowy. „Nie zgadzam się, proszę zostawić” – denerwował się. Pracował nad książką do końca. I miał zamiar dalej pracować.

Każdy szczegół był w dziesiątkach wersji. Wcale nie te poprawione były najlepsze, co się przecież często zdarza. Nie wiedziałam, który tekst wybrać, i którą jego wersję. Redagowałam tę jego książkę z duszą na ramieniu.

Zastanawiałam się nad tym, jak się Pani redagowało książkę męża, skoro mają Państwo inny styl pisania.

Nie ingerowałam w tekst, nie śmiałabym nic swojego dopisywać. W „Przymówkach” są tylko i wyłącznie słowa Jurka. Jedyne, co robiłam, to wybierałam różne wersje i czasami je łączyłam.

Raz uznałam, że jest za dużo rodzinnej genealogii, za dużo stryjów. Wykreśliłam, odłożyłam tekst, położyłam się. Nad łóżkiem jest żarówka, która nagle pękła z jakimś okropnym hukiem, błyskiem, trzaskiem. Szkło poleciało mi na głowę. Powiedziałam: „Jurek, daj spokój, rano przywrócę ci tego stryja”. I oczywiście przywróciłam.

Ja wierzę w takie znaki.

Wierzy pani?

Ja też. ©℗

dekalogwartosci.com / Andrzej Wiktor /

HANNA KRALL jest reporterką. Ostatnio wydała książkę „Szczegóły znaczące”, której podstawą są teksty pisane dla „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i reporterka związana z „Życiem Warszawy”, „Polityką” i „Gazetą Wyborczą”, a od grudnia 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Laureatka wielu nagród, odznaczona Orderem Ecce Homo za „popularyzację uniwersalnych wartości moralnych”,więcej
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Pierwszy raz w pierwszej osobie