Kobieta w kaloszu

Barbara Hoff: Latami pisałam trzy artykuły tygodniowo, wyciskałam z głowy tekst jak pastę z tubki. W miesięczniku „Kobieta i Styl” miałam dziewięć stron mody. Do tego dochodziły radio i telewizja, zrywałam się na nagrania o czwartej rano.

06.02.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Wojciech Plewiński
/ Fot. Wojciech Plewiński

Co by miało być tematem wywiadu?” – zapytała, gdy zadzwoniłam po raz pierwszy. „Dobrzy ludzie w moim życiu? Przychodzi mi do głowy mój pies Lili, nigdy mnie nie zawiódł. A w krytycznej sytuacji wsparł mnie znakomicie”. Jednak do tego wątku Barbara Hoff nie będzie chciała wracać w rozmowie, którą kontynuujemy w styczniową sobotę już w jej warszawskim mieszkaniu. „Przez 13 lat – dorzuca Robert Kulesza, mąż Hoff – Basia za darmo robiła kolekcje dla Hofflandu, by naród, który jest, jaki jest, ale jest nasz, mógł chodzić za małe pieniądze modnie ubrany. Uważała, że żelazna kurtyna jest straszna, a ludzie powinni mieć dostęp do innych form cywilizacji, wówczas ich częścią były ciuchy. Basia jest człowiekiem idei, urodzona altruistka. Normalny człowiek jest jak Donald Trump – w głowie ma chciwość, liczy się z tym, że niczego w życiu nie ma za darmo”. KK

BARBARA HOFF, projektantka mody: Znam dwa anioły. Pierwszy to Maja Komorowska – człowiek składający się z samej dobroci i troski o innych. Nie opuszcza przyjaciół w złych sytuacjach, pomaga, wie nawet, jak to jest umierającego trzymać za rękę. A przecież nigdy nie jest przyjemnie być z takim człowiekiem, jeżeli to nie jest najbliższy. Ciągle jest zajęta: lata do wszystkich znajomych, tu pomoże, tam załatwi. Ktoś powie złośliwie: „No tak, gdy Maja Komorowska przychodzi do szpitala w Warszawie, każdy lekarz ją zna, nikt jej nie wyrzuci, porozmawia z nią”. Ale ona nie jeździ samochodem, więc to wszystko nie jest takie proste. Naprawdę ją podziwiam.

KATARZYNA KUBISIOWSKA: A ten drugi anioł?

A drugi żywy anioł jest Amerykaninem, mieszka w Paryżu od lat, nazywa się Jim Haynes. Animator kultury, ważna postać dla środowiska na całym świecie. W Londynie, w latach 60., prowadził teatr, jest jednym z twórców festiwalu w Edynburgu. Do tego prowadzi dom otwarty: ludzie u niego śpią, jedzą, żyją. Potrafi pomóc.

Jak?

Da pieniądze, jeśli ktoś ich nie ma. Jim pomaga w sposób tak delikatny, że nieodczuwalny. Sam nie jest bogaty, przez lata był profesorem na Sorbonie.

Jim ma jedną cechę, która go gubi: nie zna się na ludziach. Według niego wszyscy są dobrzy, zasługują na przyjaźń i oczywiście z tego powodu strasznie został walnięty w życiu. Pożyczył komuś wszystkie swoje pieniądze i ten ktoś nie dość, że ich nie oddał, to jeszcze usiłuje mu zabrać dom.

To chyba ryzyko, jak się jest aniołem.

Mówię mu: „Błagam cię, nie pożyczaj pieniędzy już nikomu”, a on na to: „Ja nie mogę, ja taki jestem”.

A już nie anioły, tylko dobrzy ludzie w Pani życiu?

Rodzice. Ale dlaczego nie mieli być dla mnie dobrzy, skoro jedyne dziecko nie było takie złe: nie ćpało, nie piło, nie kradło. Nawet było dość grzeczne i pozostawali raczej w dobrych stosunkach z tym dzieckiem. Rodzice byli dobrymi ludźmi i chyba dużo tego dobra genetycznie odziedziczyłam.

Dobro jest dziedziczne?

Chodzi o wzorce. Pewne rzeczy wydają mi się zupełnie naturalne, np. że trzeba pomóc komuś, kto tego wymaga, nawet jeśli on nic nie mówi. To jest oczywista oczywistość.

Coraz rzadsza oczywistość.

Niewątpliwie. Mam doświadczenie z dwóch małżeństw.

Oceniam obu moich mężów jako bardzo dobrych ludzi. Jestem rzadkim przypadkiem żony, która rozeszła się z mężem, Leopoldem Tyrmandem, a mówi i myśli o nim bardzo dobrze. Co najdziwniejsze: nie mam mu za złe, że został w Ameryce i rozwiódł się ze mną. W jego sytuacji postąpił słusznie. A ja po latach poznałam Roberta i jestem szczęśliwym człowiekiem.
Tyrmand był niesłychanie opiekuńczy, co w Polsce nie jest takie częste u mężczyzn. Jeszcze będąc z nim myślałam, że jest nadzwyczajny tylko na nieszczęście.

A na szczęście?

Jak nie działo się nic złego, tylko słonko świeciło, to było z nim ciężko. Tyrmand potrafił nie tylko człowieka wspierać, ale i walczyć. To samo mogę powiedzieć o moim obecnym mężu. Z Robertem zjedliśmy już beczkę soli, nawet kilka, bo jesteśmy ze sobą 45 lat. To człowiek, na którego absolutnie można liczyć. W stosunku do mnie jest opiekuńczy, a ja prezentuję ciężki przypadek: nie mam dobrego zdrowia, z czym wiążą się liczne kłopoty. Może na skutek rocznika, w którym się urodziłam, życia, które przejechałam w Polsce, a może na skutek innej przyczyny trawi mnie brak poczucia bezpieczeństwa. Nie, nie, proszę mnie o to nie pytać, nie będę o tym mówić. Coś traumatycznego wydarzyło się, kiedy byłam dzieckiem. A Robert potrafi mi dać absolutne poczucie bezpieczeństwa.

I umie się cieszyć, gdy jest dobrze?

Tak, umie.

A Tyrmand potrafił się cieszyć?

Tyrmanda ludzie nie znają od strony ponurej, bo on potrafił być wesoły, dowcipny, towarzyski.

Swoje za okupacji przeszedł.

Opowiadał mi mnóstwo historii o swoim życiu, traumie, która go rąbnęła. Oczywiście, za okupacji być Żydem nie było wesoło, ale on miał cechę, która go ratowała psychicznie: był odważny aż do bezczelności. Stawiał się w sytuacjach niebezpiecznych i miał sposoby na wyjście z nich. Przecież jako Żyd część wojny spędził w Niemczech – to już był pomysł nie z tej ziemi.

W Niemczech pracował m.in. jako kelner, pisze o tym w ,,Filipie”.

To zupełna autobiografia – zresztą, uważam, najlepsza jego książka. Miałam przy jej powstawaniu nawet pewne zasługi: kazałam mu wywalić opisy szczegółowe. Najpierw okropnie się złościł, ale w końcu robił, co trzeba.

Tyrmand wspierał Panią, kiedy UB zamordowało w więzieniu w 1962 r. Pani ojca – katowickiego adwokata?

Jeszcze pocieszał moją mamę, której kapały łzy przez trzy lata, non stop. A ja za ojcem płakałam do niedawna... W ogóle jestem płaksiwa, mam to po rodzicach. Muszę z tym walczyć.

Czemu?

Są sytuacje w życiu, kiedy nie można płakać. Dostaję nagrodę, wychodzę na scenę Teatru Słowackiego, mam coś powiedzieć, na widowni pełno ludzi, a mnie leją się łzy. To żenujące. Dziś już przestałam płakać, lecz musiałam wykonać w tym kierunku pewien wysiłek.

Powiedziała Pani, że zarówno Tyrmand, jak i obecny mąż nie tylko potrafią pomagać, ale też walczyć. Co to znaczy?

Najpierw trzeba konkretnie pomóc, a potem, gdy już wszystkie możliwości zostają wyczerpane, z kimś usiąść i płakać.
Gdy jadę samochodem i widzę, że ktoś słania się, a potem siada, to zatrzymuję się, dzwonię na pogotowie i nie odjeżdżam, dopóki nie wiem, że ten człowiek jest w karetce. Szlag by mnie trafił, gdybym go zostawiła.

O tym zdarzeniu opowiadała mi Pani przez telefon. Tylko Pani i młody mężczyzna zatrzymaliście się, by pomóc mężczyźnie, który okazał się cukrzykiem.

Robert też umie pomagać. Znajoma miała syna, który zaczął ćpać. Nie mogła sobie dać rady: mąż alkoholik, rozwiedli się, ona sama z dziećmi. „Słuchaj, Robert pogada z nim” – mówię do niej. „Ale on nie chce” – ona na to. Wreszcie ten syn zgodził się uprzejmie. Spotkali się w kawiarni, rozmowa trwała wiele godzin, Robert od tego stracił głos. Na drugi dzień ona mówi: „A wiesz, ciekawa sprawa, grypę ma, leży w łóżku, słabo mu się na ulicy zrobiło, jakaś pani go do domu przyprowadziła, był blady, ma gorączkę”. Powtarzam to Robertowi, a on na to: „Nie ma żadnej grypy, tylko ja tak nim wstrząsnąłem”. I ten chłopak przestał ćpać.

Prawie cud.

To nie była jednorazowa sytuacja. Przyprowadzam Robertowi ludzi na krawędzi i on im pomaga: wkłada w to duży wysiłek, powinien być terapeutą. Posiada umiejętność, której brakuje mnie. Potrafi powiedzieć prawdę w sposób okropny. „Twój ojciec jest alkoholikiem i jest szmatą, nie człowiekiem. Czy ty chcesz zostać taką samą szmatą rynsztokową?” (podaję przykład, może nigdy tak nie powiedział).

Robert potrafi jeszcze świetnie rozmawiać z lekarzami. Idzie do nich z zupełnie obcą mu osobą. „A kim pan jest dla tej pani?”. „Szczerze mówiąc nikim, ale ona nie ma nikogo innego, tylko mnie”.

A Pani przyjaciele?

Z Maryną Kobzdej przyjaźnimy się od 12. roku życia.

Maryna Kobzdej była świadkiem na Pani i Tyrmanda ślubie w kościele w Katowicach w lecie 1959 r.

A drugim naszym świadkiem był Jacek Woźniakowski, miałam chyba najładniejszą parę świadków. Olek Kobzdej ożenił się z Maryną, a ja wiecznie spędzałam z nimi czas; nigdy mi nie pokazali, że mają mnie dosyć. To działo się jeszcze przed rozstaniem z Tyrmandem. Potem już dałam im spokój, miałam swoje mieszkanie i strasznie dużo pracowałam. Latami pisałam trzy artykuły tygodniowo, zdawało mi się, że na łbie mam imadło, które z mojego mózgu wyciska tekst jak pastę z tubki.

Pisała Pani m.in. do „Przekroju” i „Szpilek”.

A przez całe lata w miesięczniku „Kobieta i Styl” miałam dziewięć stron mody. Do tego dochodziły radio i telewizja, zrywałam się na nagrania o czwartej rano. Gdy w latach 2006 i 2007 pozwalniali mnie ze wszystkich prac, czułam się, jakby mnie wypuszczono z obozu pracy. A wracając do Maryny, to teraz jesteśmy jak bliska rodzina.

Miałam jeszcze ukochaną przyjaciółkę w Krakowie – Halinkę Ziobrowską. Halinka była kierownikiem produkcji teatru w telewizji krakowskiej. Ostatnia jej praca to była ,,Noc listopadowa” Andrzeja Wajdy. Strasznie się przy tym umęczyła, bo to organizacyjnie było ogromne przedsięwzięcie. Wtedy powiedziała, że musi odpocząć. Kupiła sobie bilet na autobus do Zakopanego, gdzie mieszkał jej brat, i miała jechać tam rano. Lecz w nocy dostała zawału, znalazła się w szpitalu. Czuła się dość nieźle, na OIOM-ie cały Stary Teatr ją odwiedzał, było bardzo sympatycznie, i na trzecią dobę zmarła, tak jak to przy zawale bywa.

Dwa miesiące później ja też dostałam zawału. Halinka umarła, pojechałam na jej pogrzeb i właściwie już więcej nie jeździłam do Krakowa.

Bo?

Bo obraziłam się i na życie, i na Kraków... Większość przyjaciół umarła, to jest koszmar mojego życia.

A żywi?

Niewątpliwie Jasio Tereszczenko, teraz mieszkający w Kanadzie, a wcześniej w Ameryce. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale znaliśmy się w Warszawie. Pierwsza połowa lat 60., jestem w Nowym Jorku, dzwonię do niego, a on mówi: „No to przyłaź”. No to ja przyłażę, a on i jego dziewczyna, Iza, której nie znam, ubierają się, bo właśnie jadą brać ślub.

Dawniej mówiło się, że pierwsza wizyta powinna trwać 20 minut. A u państwa Tereszczenków pierwsza moja wizyta trwała 20 minut, druga – trzy tygodnie, trzecia – dwa miesiące. Mieszkali w genialnym punkcie Nowego Jorku, tylko że w malutkim mieszkaniu, a jeszcze ja im się zwaliłam na łeb.

Miałam tam kłopot. Wcześniej byłam w Izraelu, gdzie na plaży użarła mnie w stopę tropikalna pszczoła. Poszłam w Nowym Jorku do lekarza, on mówi, że o żadnej podróży do domu nie ma mowy, a jak się nie wygoi, to trzeba będzie stopę odciąć. Bolało mnie okropnie, ale byłam elegancką dziewczyną, na jednej nodze miałam lakierek od Jourdena, świetnej paryskiej firmy bucianej, a na drugą nogę wciągałam wielki kalosz Jasia. Tak ubrana chodziłam do teatrów i na wystawy.

W tym kaloszu?

Nie należę do kobiet, które z powodu pryszcza nie pójdą na bal. A ktoś, kto idzie ze mną, musi połknąć ten kalosz.

Państwo Tereszczenkowie byli dla mnie bardzo dobrzy, bo hodowali mnie razem z chorą nogą. Gdy po roku wyjechałam z Nowego Jorku, to mój przyjaciel, z którym głównie spędzałam czas, napisał list: „Jest strasznie nudno: no doctor, no pogotowie, nic się nie dzieje”.

Co to za przyjaciel?

Leon Karchmer, też już nie żyje. Ile ja dobra od tego człowieka dostałam, to jeden Pan Bóg wie. Poznaliśmy się w Muzeum Sztuki Afrykańskiej w Nowym Jorku. Leciało przez sale dość szybkim krokiem dwóch niemłodych facetów, nie wyglądali na modeli męskich. Pół godziny później jestem na innym piętrze i oni idą znowu. Oglądałam jakieś afrykańskie rzeźby. „Ciebie interesuje rzeźba afrykańska?” – zagadnęli. „Tak, dosyć”. „Jedziemy teraz do bardzo dobrej galerii afrykańskiej, może chcesz się z nami zabrać?”.

Ja zawsze chcę. Wsiedliśmy do taksówki, okazali się poważnymi kolekcjonerami. Potem zaprosili mnie na lunch, bardzo mnie zaciekawili, rzeczywiście tę sztukę afrykańską mieli w małym palcu. A ja nie, choć jestem historykiem sztuki – na studiach się o tym nie uczyliśmy.

I resztę pobytu w Nowym Jorku spędziłam z panem Leonem. Okazało się, że mamy podobny gust i do sztuki, i do ludzi. Leon pokazał mi najciekawsze teatry i kluby jazzowe. A potem przyjaźniliśmy się w życiu dalej, nawet Leon przyjechał do Warszawy, gdzie mu pokazywałam, co się dało. Robert mówi, że on mnie kochał, choć raz z nim tylko rozmawiał przez telefon, ale między nami nie było romansu.

Na początku lat 60., w Nowym Jorku odbyła się wystawa polskiej sztuki nowoczesnej. Za granicę wysyłano wtedy dobrą sztukę, m.in. Tadeusza Kantora. I Leon kupił część tej wystawy, około dziesięciu obrazów, bo kochał dobre malarstwo. Trzymał je gdzieś, wyciągał jeden od czasu do czasu, kładł się na tapczanie i oglądał.

Kiedyś mu się strasznie naraziłam. Kupił maskę afrykańską, a ja powiedziałam, że to jest podróba. Bardzo się złościł. Ale wywinął numer, który robi się tylko raz w życiu. Proszę sobie wyobrazić, że posiada pani obraz Rembrandta, ale nie jest pani pewna, czy to nie jest kopia albo falsyfikat. No to idzie pani z nim do Luwru i mówi, że chce muzeum go ofiarować. „Bardzo dziękujemy, to my odpowiemy za jakiś czas, czy go chcemy”. I za parę miesięcy jest telefon: „Prosimy, żeby pani przyszła, bardzo dziękujemy za propozycję, ale nie chcemy”. No i już pani wie, że to nie jest oryginał.

Pan Leon zaniósł tę maskę do Luwru?

I dostał telefon, że nie chcą. Miałam nosa!

Ale wie pani, z tymi dobrymi ludźmi jest tak, że są tacy na całe życie i tacy, których spotyka się na chwilę, uczestniczą w przypadkowych zdarzeniach.

Jak ten młody człowiek, co pomógł cukrzykowi?

Opowiem jeszcze trzy historie: o milicjancie, Cygance i Indianinie.

Najpierw o milicjancie. Gdy z Robertem wracaliśmy z wakacji, w nocy zepsuło nam się auto. Stoimy przy drodze, machamy, dziesiątki samochodów nas mija. W pewnym momencie nadjechał młody milicjant, zatrzymał się, zsiadł, motor się przewrócił, on też. Okazało się, że jest kompletnie pijany. Bardzo chciał nam pomóc. Gdzieś dzwonił, zaglądał pod maskę, zatrzymywał samochody. W końcu myśmy mu pomogli z trudem wsiąść na motor. To był dobry człowiek, autentycznie się nami przejął.

A co z Cyganką?

Ponury dzień, do Warszawy na święta przyjechała moja matka. Jestem chora, ale przed mamą udaję, że wszystko jest w porządku, bo mama też czuje się źle. Pan doktor Merkel, kochany lekarz, mówi, że mama ma kamienie w woreczku, a to mi wywróżyła wróżka w Londynie.

Jak to?

Na zaklejony list od mamy położyła rękę i powiedziała: „To jest jakaś starsza pani, ma kamienie w woreczku, ona jest daleko, za panią tęskni, ale niech pani nie jedzie wcześniej, niż pani ma zamiar...”. Wróciłam do Polski, mama zdrowa, a wkrótce okazuje się, że chora, bo ma te kamienie.

Ona w łóżku, a ja jadę do supersamu kupić coś na święta. Gdy parkuję, podchodzi Cyganka, mówi, że mi powróży. Podaję rękę, jestem zupełnie bierna. „W domu masz matkę chorą, tu połóż pieniądze”. Jakby wróży z tych pieniędzy, po czym wszystko zabiera i odchodzi. Jest szaro, zimno i pada deszcz. Mam gorączkę, siedzę w samochodzie i płaczę, bo nic mi nie zostało na zakupy. Po długim czasie zza rogu wychodzi Cyganka, powoli idzie w moją stronę, ja płaczę dalej. „A masz te pieniądze” – powiedziała jeszcze jakieś dobre słowo i mi oddała wszystko. Jeden człowiek tu był dobry, drugi – głupi.

Jeszcze został Indianin.

Spotkałam go przypadkiem w Seattle. Oprowadził mnie po mieście, w którym wcześniej odbywała się wystawa architektoniczna i zostały po niej dziwne, abstrakcyjne budowle. Spędziliśmy razem prawie dzień – zupełnie bezinteresownie: on młody i homo, a ja dorosła i hetero. Potem udałam się do autobusu i odjechałam na całe życie.

Dobry człowiek jest bezinteresowny.

Niedawno z Robertem poszliśmy na spacer i pod Łazienkami państwo z mapą pytają nas, którędy iść na Stare Miasto. Po co im tłumaczyć, przecież i tak nie trafią. Robert mówi, by wsiedli do naszego samochodu, zawieziemy ich. To było małżeństwo z Izraela: ona pochodziła z Maroka, on z Afganistanu. Nie mieli żadnego związku z Polską, nawet nic nie wiedzieli o powstaniu w getcie. Wsadziliśmy ich w samochód i wozili przez następne parę godzin pokazując wszystko, co mogło ich interesować. A gdy poszliśmy do synagogi Nożyków, to spotkali grupę znajomych z Izraela, których nie widzieli od 20 lat, więc zrobiło się zabawnie. Potem zawlekliśmy ich do kawiarni. Opowiadali niezwykle ciekawe rzeczy o Maroku. I koniec, pojechali. ©

BARBARA HOFF (ur. 1932) jest z wykształcenia historyczką sztuki, z zawodu projektantką mody. Od 1954 r. prowadziła w tygodniku „Przekrój” rubrykę o modzie, gdzie opisywała paryskie trendy i podpowiadała pomysły, jak dostępne na rynku ubrania przerobić na modne. Współpracowała ze „Szpilkami” oraz „Kobietą i Stylem”, pisała teksty dla Kabaretu pod Egidą. Od 1967 r. projektowała kolekcje, które sprzedawała najpierw w warszawskim Centralnym Domu Towarowym, a potem – pod marką Hoffland – w Juniorze. Autorka kostiumów do filmów „Przekładaniec” Andrzeja Wajdy oraz „Gra” Jerzego Kawalerowicza. Opublikowała zbiór felietonów „Cierpienia starej Werterowej” (Czytelnik 1978).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2017