Żadnych kompromisów!

Myślę od paru dni, że nie wypada napisać felietonu o śmierci w rodzinie, a zarazem nie potrafię zająć się innym tematem. Od niedzieli jestem w Wiedniu na małym stypendium KulturKontakt Austria. Dziwna dla mnie sytuacja.

13.04.2011

Czyta się kilka minut

Tak się w moim życiu układało, że nie miałam czasu na stypendia. Musiałam pracować, teraz też zresztą muszę. W fabryce mojego życia zawodowego nie ma przestojów, smakowania roli pisarki czy profesorki, polegiwania na jakichś kanapach, wystawania na podiach, zasiadania przy kawiarnianych stolikach. Szczerze mówiąc: żałuję, że nie ma, zazdroszczę, zawiść i żółć mnie zalewa. Należę do pokolenia, które jeździło, poznawało, ratowało budżet pisarski hojnymi, choć skrupulatnie wyliczanymi przez fundatorów dietami. Teraz jestem jakby emerytowaną stypendystką. Wstaję rano i nie wiem, od czego zacząć, więc na wszelki wypadek dzwonię do pracy, by zapytać, czy sekretarki wysłały już maile. Sprawdzam w swojej poczcie, czy wysłały, a one mi mówią, że tak, a do mnie nie, bo przecież to ode mnie. Do mnie ode mnie, zauważają, nie trzeba. A ja im na to "acha", nieprzekonana, bo gdyby do mnie (choć ode mnie), miałabym pewność, że inni dostaną. "Acha", odpowiadają, w takim razie będziemy wysyłać do pani profesor. Jestem zadowolona, trzymam rękę na pulsie nawet podczas nieprzewidzianego pobytu artystyczno-intelektualnego.

A potem muszę wyjść z domu, zrobić zakupy, odwiedzić biuro organizatora, ustalić plan działań. W tym plan "lesungu", bo to i w Austrii tak się, jak w Niemczech, nazywa. Miałam taki "lesung" w Grazu. Doskonały, bo z powodu nieobecności zaplanowanego wcześniej moderatora po czytaniu w obu językach nie nastąpił ciąg dalszy, czyli dyskusja. Po czytaniu - brawa, wino, kuluary. Ale to nie był najbardziej absurdalny występ mojego życia. Najdziwniej było w dyskotece w holenderskim miasteczku. Nie, przed dyskoteką, w ratuszu. Kazali mi czytać po polsku moje wiersze, a ja się nie wiem czemu zgodziłam. Jest taki przesąd kulturowo ugruntowany, że poezja w języku oryginału i wykonaniu autorskim wnosi specjalną wartość. Może to mi na głowę padło? Bo w tym ratuszu, na szczęście krótko, po polsku czytałam. Potem była dyskoteka i tam to już poetka niemiecko-serbska swoje tłumaczenie moich miłosnych zwierzeń zaprezentowała, mnie tylko wyświetlili na ścianie. Jeden jedyny raz w życiu byłam taka duża: na całą ścianę. Pewien podpity kolega z naszej ekipy powiedział: "No, no, co ta technika potrafi!" - co nie było komplementem.

"Lesung", tyle co "czytanie", dodaje wieczorkom autorskim powagi. Publiczność przychodzi nie przepytywać autorkę/autora z poglądów na nagrodę przyznaną znów komuś niewłaściwemu, nie na kanapki, rzadko ostatnio podawane, nie na piwo po, lecz na czytanie literatury. Zrytualizowane czytanie nabiera powagi równoważnej z pisaniem. Jeśli autorów (bywa) zaproszono kilkoro, czas "lesungu" odpowiednio się wydłuża.

Tak więc wychodzę ostrożniutko z mieszkania położonego niedaleko uniwersytetu, powolutku schodzę po schodach, rejestrując przy okazji, gdzie kubły na śmieci, gdzie skrzynka na listy, jak mocno przytrzymać drzwi, żeby nie trzasnęły. I dalej: pobliski sklep, stacja metra, ale nie wsiadam, bo nie mam daleko, a gdyby nawet - wolę pochodzić, chętnie poszlifuję bruki. Wiosna w Wiedniu w pełnym rozkwicie. Forsycje i magnolie, drzewa i krzewy, tulipany i ogólnie wszystko.

Idę więc, słoneczko świeci, Kościół Wotywny mnie nieco zmylił, wygląda jak miniatura katedry św. Stefana. Idę obok parku Freuda, w którym młodzież elegancko, ekumenicznie i internacjonalistycznie zalega na trawie, popalając, popijając i poczytując. I o tej młodzieży jakoś mi się samo myśli. Bo nagle plakat wyrasta przede mną i uświadamiam sobie, że już wcześniej taki gdzieś w mieście widziałam, ale nie patrzyłam, bo szukałam sklepu spożywczego, co zajęło mi całą uwagę, mimo że to w końcu Wiedeń, nie prowincja za PRL-u, o sklepy doprawdy nietrudno. Patrzę teraz, a tam na tym plakacie dziewczyna i napis "Keine Kompromise". Pod spodem coś jeszcze, małymi jak na mnie bez okularów literami, jednak nieważne co, liczy się semantyka przestrzeni miejskiej.

Zwracam na plakat uwagę zapewne dlatego, że jak polskie uczelnie zrobią akcję promocyjną, to zwykle wybucha skandal. W Polsce bez sięgania po seksistowską argumentację absolwenci modnych, choć podobno teraz już niesłusznych, kierunków marketing-zarządzanie-coś tam, nie potrafią wyprodukować komunikatu reklamowego. U nas dziewczyny wyglądają, jakby były przebrane w togę pożyczoną z amerykańskiego serialu dla nastolatków lub jakby jechały do dyskoteki pod miastem. Chłopcy wyznają, że wybierają kierunki, na których można liczyć (tu mruganie) na dziewczyny. Z plakatu na wiedeńskiej ulicy patrzy przeciętna młoda kobieta, podobna do leżących na trawie nieopodal uniwersytetu. Nie wdzięczy się, nie nęci, nie puszcza oka, niczego nie odgrywa. Jest młoda, powinna demonstrować, artykułować zdecydowanie swoje poglądy, patrzeć ludziom w oczy zza tego twardego "keine". Uczy się na uniwersytecie, ponieważ warto, należy brać w ręce swoje życie.

Właśnie dziś prezydent Bronisław Komorowski podpisał nowelizację ustawy Prawo o Szkolnictwie Wyższym. Nie podoba mi się wiele jej zapisów, ale to zbyt trudna materia na felieton. Chciałabym jednak okazjonalnie pofantazjować na temat ideału studentki/studenta i nieszczęsnych ich nauczycielek/nauczycieli. To nowe prawo jest raczej po stronie reklam made in Poland, nakazujących odgrywać coś, do kogoś się na wszelki wypadek wdzięczyć, podczas gdy ta wzorcowa Europa, którą gonimy naszą reformą, stawia po prostu wysokie wymagania wszystkim stronom uniwersyteckiego kontraktu.

My się mamy teraz ekspresowo wyeksportować, dostosować, nauczyć nowych reguł, przebrać w kostiumy z jakiegoś dziwnego spektaklu, hybrydy rynku, Unii i prowincji. Dziewczyna na plakacie oznajmia swoją wolę. Bardziej mi po drodze z tą dziewczyną niż ze znowelizowaną ustawą.

Chciałabym móc powiedzieć "żadnych kompromisów", gdy na zajęciach stwierdzę brak możliwości porozumienia na poziomie uniwersyteckim. I wówczas, gdy zamierzę wydać książkę naukową, a nie będę miała na to środków. Także z okazji oceny młodej kadry. Najbardziej chciałabym móc zastosować to zdobyte na stypendium doświadczenie, gdy konieczność wykonania rozlicznych prac na rzecz środowiska wejdzie mi w paradę, zakłóci jakiś krojący się plan wyjazdu, odbierze możliwość niepohamowanego rozwoju. Konferencje? Konsultacje? O nie, żadnych kompromisów! Ustawa rozliczać ma z Listy Filadelfijskiej, więc w przyszłym roku tam jadę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 3-4/2011