Wiara, która parzy

Ruch charyzmatyczny w Polsce od kilkunastu lat się zmienia. Coraz więcej w nim lęku i demonów.

26.09.2022

Czyta się kilka minut

Spotkanie wiernych z ojcem Johnem Bashoborą na Stadionie Narodowym w Warszawie, 18 lipca 2015 r. / KRYSTIAN DOBUSZYŃSKI / NURPHOTO / GETTY IMAGES
Spotkanie wiernych z ojcem Johnem Bashoborą na Stadionie Narodowym w Warszawie, 18 lipca 2015 r. / KRYSTIAN DOBUSZYŃSKI / NURPHOTO / GETTY IMAGES

Potrzebują prostych rzeczy: wspólnoty i Słowa Bożego. Szukali ich w kościele parafialnym, często latami, podświadomie czując, że ich wiara jest powierzchowna, skupiona na rytuałach, pozbawiona emocji. I że nie ma przy nich prawdziwego pasterza, z którym można dzielić troski. Spotykali się w ławkach świątyni z innymi katolikami, przekazywali im znak pokoju, ale na tym się kończyło. Ta sama osoba na alejce osiedlowej prowadzącej do sklepu była już obca; nawet zwykłe „dzień dobry” grzęzło w gardle.

– Do naszej parafii trafił wspaniały, młody ksiądz. Był inny niż poprzednicy, sprawiedliwy, pełen energii. Ja mam prawie sześćdziesiątkę, ale przy nim odżywałam, mąż też. Potem nasz proboszcz jakoś tak zgorzkniał. Z jednej strony chyba się tu nudził, a z drugiej słabo znosił tę mentalność, która nakazuje patrzeć w księdza jak w święty obraz. W końcu przestaliśmy się rozumieć – wspomina z żalem pani Katarzyna, urzędniczka z małego miasteczka niedaleko Kalisza, którą jeszcze przed pandemią spotkałem na rekolekcjach prowadzonych przez słynnego charyzmatycznego kapłana, o. Johna Bashoborę z Ugandy.

To prawdziwy fenomen. Czarnoskóry kapłan, w kraju często ocenianym jako ksenofobiczny, stał się najpopularniejszym kaznodzieją gromadzącym tysiące wiernych. Rok 2013 – 58 tys. na Stadionie Narodowym, 45 tys. w 2015 r., 30 tys. w 2017 r. Później afrykański kapłan skupił się na spotkaniach w mniejszych ośrodkach, które wzmacniają małe lokalne wspólnoty.

Mogę śpiewać Alleluja

Wspólnota to słowo klucz do zrozumienia ruchu charyzmatycznego. Pionowa struktura obowiązująca w Kościele katolickim, z władzą idącą od papieża, przez biskupów, na proboszczach kończąc – nie wszystkim odpowiada. Zwłaszcza teraz, po doświadczeniu samotności i zagubienia podczas pandemii, w obliczu wojny i kryzysu ekonomicznego – bycie razem, wspieranie się pod okiem naturalnego, a nie narzuconego przewodnika, wydaje się niezwykle ważne. Za tą potrzebą podąża wielu księży oraz ludzi świeckich, tworzących w Kościele poziome struktury, skupione na przeżywaniu obecności Ducha Świętego w codziennym życiu, na każdym kroku.

Z jednej strony jest to ożywcze zjawisko. W takiej wspólnocie wierni skupiają się na bezpośredniej, częstej lekturze Pisma Świętego, z czym większość katolików jest na bakier, oraz na intymnym przeżywaniu obecności Boga, który staje się realnym towarzyszem życia. Tak samo zresztą jak inni członkowie wspólnoty, dzielący troski, niosący sobie pomoc w trudnych sytuacjach. Spotkałem wielu takich ludzi podczas rekolekcji prowadzonych przez o. Bashoborę.

– Uciekłam przed parafialną depresją – śmiała się jedna z uczestniczek, która przyjechała z Łodzi. – Tu mogę śpiewać głośno „Alleluja!”, unosić ręce, kołysać się, trzymać za dłonie obcą osobę i czuć, że znam ją od zawsze. I nikt nie puka się w głowę, że coś ze mną jest nie tak.

Punktem wspólnym wielu opowieści płynących z ruchu charyzmatycznego są emocje. A właściwie to, jak zmienia się wiara, gdy staje się „gorąca”, naprawdę przeżywana. Aby zobaczyć takie chrześcijaństwo „w akcji”, pojechałem na trzydniowe rekolekcje z o. Bashoborą. Szukałem odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie on stał się najpopularniejszym kaznodzieją w Polsce.

Pierwsze wrażenie było zaskakujące. Spodziewałem się showmana, który natychmiast zawładnie salą i rozhuśta emocje, tworząc atmosferę tajemniczości i respektu graniczącego z lękiem przed mistrzem. Tymczasem ujrzałem skromnego człowieka, który stopił się z tłumem. Wszedł wolnym krokiem, w skromnej, ciemnej kurtce, krępy, jakby trochę zmęczony. Nie popisywał się estradowymi sztuczkami, nie biegał z kąta w kąt, nie podkreślał na każdym kroku specjalnej relacji z Bogiem. Nie było w nim pychy, która często przywiera do popularnych przywódców duchowych.

Bashobora buduje klimat powoli, spokojnie. Jest bardziej jak brat łata niż mistrz, życzliwy, używający prostego języka, wspierający się czytelnymi alegoriami, akceptujący ludzkie niedoskonałości. Wchodzący między ławki, zwracający się bezpośrednio do ludzi, a co najważniejsze, posiadający poczucie humoru. Na spotkania z nim przyjeżdżają ludzie z całej Polski, bywa, że złamani chorobami własnymi lub najbliższych, przemocą domową, kłopotami w pracy, depresją, zagubieni w świecie. Przy Bashoborze mogą podładować akumulatory, przekonać się, że w swej drodze do Boga nie są jedynymi, którzy przeżywają podobne rozterki.

Ale jest też druga strona medalu. – Mówiąc o ruchu charyzmatycznym w Polsce, należy wyraźnie rozróżnić to, jak wyglądał on przed 2007 rokiem, i to, co stało się z nim w późniejszych latach, kiedy do Polski napłynęły nowe formy religijności z Azji, Afryki i Ameryki – zaznacza ks. prof. Andrzej Kobyliński, wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

Wcześniej religijność charyzmatyczna w Polsce kojarzyła się z ks. Franciszkiem Blachnickim, twórcą ruchu oazowego. Setki tysięcy Polaków zaczęły w latach 70. XX wieku tworzyć wspólnoty odwołujące się bezpośrednio do Pisma Świętego, praktykujące spontaniczną modlitwę (zamiast „klepania zdrowasiek”) i kierowane przez pełnych energii księży. Z czasem oazy zaczęły przenikać się z „dorosłym” Ruchem Odnowy w Duchu Świętym, który również przyjął za cel przemianę sformalizowanego życia duchowego katolików i nadanie mu żywej formy wspólnotowej. Ważne było też przeświadczenie, że opisane w Biblii dary Ducha Świętego są dostępne dla każdego, kto naprawdę pójdzie za Jezusem.

– Te wspólnoty bardzo się zmieniły z biegiem lat – uważa ks. Jacek Prusak, krakowski jezuita, zarazem doktor psychologii i terapeuta. – Manifestuje się w nich na pewno większa niż kiedyś potrzeba doświadczania zjawisk niezwykłych, nadnaturalnych, wzmacnianych obecnie przez renesans egzorcyzmów i spisy zagrożeń duchowych. Od zawsze jednak ludzie lgnęli do ruchów charyzmatycznych kierowani marzeniem o powrocie do chrześcijaństwa pierwotnego, zorganizowanego nie wokół dzwonnicy i kancelarii parafialnej oraz beznamiętnej liturgii prowadzonej bez pasji, ale wokół szczerej, emocjonalnej modlitwy, a także wspólnoty i pełnego charyzmy lidera, dzięki którym objawia się obecność Boga i w których do głosu dochodzą charyzmaty Ducha Świętego. Czasem bardzo spektakularne, jak uzdrawianie chorych czy proroctwa, dające poczucie, że Bóg jest obecny tuż obok nas. To bardzo wzmacnia wiarę całej wspólnoty. Ludzie chcą doświadczyć tego, w co wierzą, a jeśli tego doświadczają, utwierdzają się w przekonaniu, że to jest prawda.

Problem w tym, że – jak uważa ks. Prusak – charyzmatycy najczęściej traktują treść Pisma Świętego literalnie, wprost. Wierzą, że cuda, które są tam opisane, to nie jest zamknięta karta w historii chrześcijaństwa, a Nowy Testament nie jest jedynie wspomnieniem tego, co działo się dwa tysiące lat temu. Oni uważają, że opisane tam rzeczy, nadzwyczajne dla większości z nas, staną się zwyczajne, jeśli ludzie zaczną znowu szczerze uwielbiać Boga. Mają zarazem dość uproszczoną wizję świata. Cofają się do czasów Jezusa i traktują je tak, jakby w nich wyczerpywał się cały model rzeczywistości.

– Słowem: my posługujemy się innym obrazem świata niż oni – uważa ks. Prusak. – Chociaż są naszymi rówieśnikami w XXI wieku, to ich świat nie jest tym światem, który nas otacza, ale tym sprzed dwóch tysięcy lat, z kart Nowego Testamentu.

Choroba jest grzechem

Po 2007 r. – wedle prof. Kobylińskiego – tendencje do karmienia wiary nadzwyczajnymi zjawiskami znacznie wzrosły. Wtedy to do Polski zaczęli przyjeżdżać słynni kaznodzieje z Indii i Brazylii oraz o. Bashobora z Ugandy. Ten ostatni oprócz aury uzdrowiciela cieszył się też marką... wskrzesiciela.

– Przed rekolekcjami na Stadionie Narodowym w 2013 roku cała Polska mówiła, że ugandyjski kapłan przywrócił do życia dwadzieścia siedem osób, zaś organizatorzy milczeli, jakby kolportowanie takich rewelacji było im na rękę, bo ściągało tłumy – wspomina ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, prowadzący liczne ośrodki opieki nad ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie. Najbardziej oburzało go to, że Bashobora sam nigdy nie prostował tych opowieści.

Faktem jest na pewno, że kapłan z Ugandy nie epatuje historiami o wskrzeszeniach. Podczas rekolekcji usłyszałem tylko jedną. Bashobora siedział w biurze sierocińca (założył ośrodek i szkołę z internatem dla sierot, ofiar wojny), gdy pojawili się pracownicy z martwym dzieckiem na rękach. – Wziąłem je w objęcia i powtarzałem: „I love you”. I dziecko ożyło. Teraz jednak muszę uważać, by go nie wywyższać – cała opowieść o. Johna o przywróceniu do życia zmarłego to ledwie kilka zdań. Nie było w niej żadnego potwierdzenia ze strony lekarza, żadnej wątpliwości, że może to był tylko letarg. Uczestnikom rekolekcji w ogóle to nie przeszkadzało, nikt nie zadał nawet jednego pytania o szczegóły cudu.

To druga strona życia wspólnot. Obserwując przez kilka lat spotkania różnych grup charyzmatycznych, dostrzegłem niski poziom krytycyzmu. A zarazem wielką otwartość na ponadnaturalne tłumaczenie nawet zwykłych z pozoru zjawisk.

Spektakularnym przejawem nieustannego poszukiwania drugiego dna jest stosunek do chorób. Zwłaszcza te poważniejsze nie mogą być dziełem przypadku – one są konsekwencją grzechu. Może to być grzech nasz, grzech naszych bliskich, może to być wreszcie grzech naszych przodków. – Jeśli jakaś dusza choruje, cierpi też ciało – słyszałem wielokrotnie.

Konsekwencją takiego myślenia nie jest na szczęście porzucenie tradycyjnej medycyny, niemniej bardzo wielu członków wspólnot charyzmatycznych bierze równocześnie udział w mszach o uzdrowienie lub o uwolnienie, które odbywają się cyklicznie w niektórych polskich kościołach.

Poszukiwanie psychicznych źródeł chorób nie jest dziś niczym dziwnym w medycynie. W tym kontekście interesujące są zwłaszcza tzw. zaburzenia konwersyjne, czyli np. mocne osłabienie słuchu lub wzroku pod wpływem traumatycznych przeżyć (często w dzieciństwie), a nawet częściowy paraliż kończyn, którego przyczyn nie da się wyjaśnić żadnym uszkodzeniem fizycznym. Na podobnej zasadzie wielu z nas odczuwa pod wpływem stresu ból w jamie brzusznej, duszności, kołatanie serca, szczególnie wrażliwe osoby wręcz wymiotują lub mdleją. Mechanizm przenoszenia silnych negatywnych emocji na ciało nie jest dokładnie poznany, ale skutkuje niekończącymi się pielgrzymkami do kolejnych lekarzy przy zerowym efekcie.

– W swojej długoletniej praktyce lekarskiej spotkałem się dziesiątki razy z niewytłumaczalnymi przypadkami czasowej utraty mowy lub napadów pseudopadaczkowych. Miałem pacjentkę, która w wieku czternastu lat doznała czasowego porażenia kończyn. Dopiero po latach wyjawiła mi, że doszło do tego z powodu szokującej sceny z udziałem jej matki i konkubenta – opowiada prof. Sławomir Czachowski, kierownik Katedry Psychologii Klinicznej i Neuropsychologii UMK w Toruniu.

Podczas specjalnych nabożeństw oraz spotkań ze słynnymi charyzmatykami niezwykłe znaczenie ma osobowość prowadzącego, oświetlenie, profesjonalnie budowane napięcie oraz indywidualna podatność na sugestię. W takich okolicznościach chorzy cierpiący na niedowłady mogą wstawać z wózków, a niedowidzący odzyskać ostrość wzroku. Najczęściej tylko czasowo, ale jest to dla nich źródło ogromnej nadziei i powód do uczestnictwa w kolejnych tego typu seansach.

– Jeśli religijne rytuały pomagają w uzdrowieniu tych ludzi, to nie wolno ich wyszydzać – podkreśla prof. Czachowski. – Jednak pytanie o rolę Boga w tym wszystkim może być dla mnie tylko pytaniem o to, kto stworzył ten system, ale nie o to, czy Bóg leczy osobę, która wstaje z wózka.

A teraz cię uwolnię

Z pozoru mogłoby się wydawać, że wspólnoty charyzmatyczne są pełne radości. Nie zawsze. Część wiernych popada bowiem w pandemoniczną wizję świata, w którym nieustannie toczy się walka dobra ze złem. W tej wizji szatan codziennie wystawia nas na próby, atakuje chorobami – ale możemy się przed nim bronić. Taki m.in. cel ma święcenie wody, soli i oleju na koniec nabożeństw czy rekolekcji. Widziałem to wielokrotnie, np. podczas mszy o uwolnienie jednej z krakowskich wspólnot związanych z miesięcznikiem „Egzorcysta”, na łamach którego czytelnicy są nieustannie straszeni manifestacjami obecności diabła i demonów we współczesnym świecie.

Do katolickich wspólnot charyzmatycznych trafił też (skopiowany z Kościoła zielonoświątkowego) obrzęd nakładania rąk przez kapłana na głowy wiernych, dzięki czemu spływać ma na nich boska, ozdrowieńcza moc. Obserwowałem to na własne oczy wielokrotnie. Często nie miałem wątpliwości, że dla stojących obok mnie ludzi ceremonia ta jest radosnym, ale i wstrząsającym doznaniem emocjonalnym, i to zanim jeszcze kapłan dotknął wiernego. Ci ludzie upadali (nazywane jest to spoczynkiem w Duchu Świętym), a po kilkudziesięciu sekundach odzyskiwali świadomość, opisując mi błogostan i jedność z Bogiem. Inni robili to bardzo sztucznie, nie sposób było pozbyć się wrażenia, że wywracają się tylko dlatego, że inni to robią.

Seanse uzdrawiania różnią się między sobą. Dla o. Bashobory to w zasadzie tylko dodatek do rekolekcji. Jednak przyjeżdżający często do Polski brytyjski katolicki charyzmatyk Damian Stayne z uzdrawiania uczynił centrum swojej działalności. Podczas wywiadu dla wspólnoty Mocni w Duchu mówił parę lat temu: „Było 249 uzdrowień w piątek i 350 fizycznych uzdrowień wczoraj. Wiele guzów, nowotworów, zmniejszyło się i zniknęło. Ludzie odrzucali kule, wiele osób głuchych wyjmowało aparaty słuchowe. Była pewna kobieta, która miała operację na ucho w wieku 12 lat. Operacja nie powiodła się i całkowicie zniszczyła jej ucho. Ucho było całkowicie głuche przez 54 lata. I po wypowiedzeniu słów rozkazu dla uzdrowienia uszu ona słyszy na to ucho doskonale, słyszy nawet szept. Po 54 latach!”.

Widziałem długie nagrania z tych spotkań. Fakt, na scenie pojawiło się ok. 20 osób, które opowiadały, że poprawił im się wzrok i słuch, nikt jednak nie twierdził, że zniknął mu nowotwór. Zresztą, jak to stwierdzić bez badań?

Krakowski jezuita ks. Jacek Siepsiak od lat 70. XX wieku obserwuje przemiany w ruchu charyzmatycznym. Jego zdaniem kiedyś nie było w nim tak dużej fascynacji zjawiskami nadnaturalnymi oraz potrzeby ciągłej obrony przed wpływem diabła.

– Wpędza się ludzi w poczucie winy, przeraża, po czym przychodzi lider i mówi: „teraz ja cię od tego uwolnię, Bóg dał mi moc” – tłumaczy Siepsiak, który równocześnie zauważył, że w obecnych wspólnotach bardzo popularna stała się kolejna forma „specjalnej więzi z Bogiem”. To glosolalia, czyli umiejętność mówienia tzw. językiem aniołów, poprzez który Duch Święty przekazuje rzekomo ważne treści. Językoznawcy wielokrotnie badali nagrania dźwięków wydawanych przez ludzi w transie i nie dostrzegli nigdy żadnej wewnętrznej struktury układającej się w spójny przekaz. Prawda jest zazwyczaj trywialna. Charyzmatyk używa określonego (zazwyczaj bardzo ubogiego) zasobu sylab, który potem kopiują jego wyznawcy. Nie przeszkadza to im jednak twierdzić, że posiedli ekskluzywną umiejętność kontaktu z Bogiem.

– Glosolalia nie jest dla mnie charyzmatem dla wybrańców ani też legitymacją świętości, jest za to doskonałym narzędziem wprowadzającym w mistyczną ciszę. Zaczynasz się modlić bez ubierania w konkretne słowa, wychodzisz z formułek, uwalniasz się. Wydajesz dźwięk, którego nie rozumiesz, to jest trochę jak mruczenie, jak nucenie melodii. Na pewno jednak nie mówię biblijnym językiem staroaramejskim, który ktoś mógłby przetłumaczyć. Można przyrównać go raczej do dziecięcego gaworzenia lub do śpiewu w transie – tłumaczy o. Siepsiak.

Głos Boga?

Część wiernych ze wspólnot idzie jeszcze dalej. Twierdzą, że są w stałym kontakcie z Bogiem, bo potrafią spośród wielu myśli wyróżnić te pochodzące od Niego. Dr Tanya Luhrmann, słynna amerykańska antropolożka, badała to zjawisko i doszła do wniosku, że podobną zdolność można wyrobić podczas specyficznego treningu.

– Dla nas umysł jest czymś zamkniętym. Nikt nie wie, co myślimy, dopóki mu tego nie powiemy. Oni zaś patrzą na umysł, jakby był ­przeźroczysty. Stany mentalne traktują nie jako funkcję naszej psychiki, tylko funkcję ­obejmującego wszystko Ducha – tłumaczy o. Prusak. – Podstawowe założenie jest takie, że Bóg się z nami nieustannie komunikuje. I to nie poprzez fenomeny mistyczne, że ­czasem ktoś usłyszy głos Boga albo ujrzy Jezusa lub Maryję. Ich zdaniem o wiele częściej zdarza się, że podczas modlitwy albo nawet poza nią Bóg bezpośrednio, spontanicznie do nas mówi, tylko my nie jesteśmy zazwyczaj do tego dostrojeni. Inaczej mówiąc, ci ludzie są zdania, że Bóg bez przerwy chce się z nami skontaktować, tylko my tak daleko odeszliśmy od Niego, że straciliśmy tę „boską częstotliwość”. Według Tanyi Luhrmann, jeśli ktoś do rozmowy z Bogiem podchodzi bardzo poważnie i ma do tego pewne predyspozycje psychiczne, to w pewnym momencie nastąpi swoisty przeskok i od tego czasu taki człowiek funkcjonuje inaczej: w niezrozumiały dla większości, rzekomo irracjonalny sposób. Nie ma to jednak nic wspólnego z chorobą psychiczną. Członkowie wspólnot nie tracą kontaktu z rzeczywistością, nie mają urojeń, chodzą do pracy, funkcjonują w niej w normalny sposób, myślą logicznie, ale w ich życiu Bóg przestaje być Tajemnicą, a wewnętrzne odczucia stają się probierzem wiary.

Myślą logicznie, ale świat, który tworzą, jest pełen sprzeczności. Jest w nim i radość ze stałej obecności Boga w życiu, i poważne podejście do chrześcijańskich wartości. Zarazem w ludziach tych tkwi często głęboki lęk i elementy myślenia pełnego zabobonów, jak przekonanie, że możemy być karani przez Boga klątwą za grzechy przodków, kłócące się choćby z wolną wolą.

Hierarchia kościelna jest w sprawie wspólnot podzielona. Jedni biskupi je wspierają, inni niechętnie widzą charyzmatyków w swych diecezjach. Generalnie istnieje świadomość wielu zagrożeń, ale nikt nie chce przesadnie atakować ruchu, który w czasach kryzysu wiary utrzymuje przy katolicyzmie tłumy entuzjastycznie nastawionych do Boga ludzi. A poza tym przywódcy polskiego Kościoła muszą się dziś mierzyć z kryzysem własnego autorytetu. Tym, co głoszą, nie odpowiadają bowiem na potrzeby tysięcy zagubionych wiernych, którzy coraz częściej wolą iść za głosem serca, w stronę prawdziwych pasterzy. ©℗

Niektóre wypowiedzi pochodzą z książki autora pt. „Bashobora. Człowiek, który wskrzesza zmarłych”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2022