Średniowieczny taniec ze śmiercią

Zastanawiając się, jaki świat się wyłoni, gdy pandemia ustąpi, przejrzyjmy karty historii z zapisem świadectw wielkich europejskich epidemii.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Triumf śmierci i taniec śmierci, 1485 r.,  fresk w Oratorium Pokutników  w Clusone koło Bergamo, Włochy / ERICH LESSING / EAST NEWS / ERICH LESSING / EAST NEWS
Triumf śmierci i taniec śmierci, 1485 r., fresk w Oratorium Pokutników w Clusone koło Bergamo, Włochy / ERICH LESSING / EAST NEWS / ERICH LESSING / EAST NEWS

Wielu ludzi, jak słyszeliśmy, umiera bez sakramentu pokuty” – napisał w styczniu 1349 r. do swoich diecezjan biskup Bath i Wells w Anglii. Umierającym zalecił, by grzechy wyznawali nawet świeckim. Uspokajał: jeśli nie ma księdza, który udzieliłby ostatniego namaszczenia, wówczas „wystarczy wiara w sakrament”.

Kiedy biskup sięgał po pióro, czarna śmierć, która dotarła do Anglii z kontynentu, a wcześniej przypełzła do Europy przez Anatolię, Konstantynopol i porty włoskie, nie osiągnęła jeszcze szczytu. Uderzyła w społeczeństwo osłabione trwającym od dwóch dekad głodem, będącym skutkiem niepogody i wyjałowienia gleb. Przyszło płacić rachunek za dwa wieki intensywnego rozwoju gospodarczego. Trwała do roku 1351 i wybiła przynajmniej 1/3 ludności Europy. Magdeburg stracił połowę mieszkańców, podobnie Hamburg. Były rejony, w których wymarły dwie trzecie ludności. W benedyktyńskim opactwie w Cluny liczba mnichów spadła z 260 do 120, w klasztorze w Montpelier ze 150 do 7. Opustoszałe wsie zarastała pusz­cza.

Dżuma wracała co kilkanaście lat, ogarniając wielkie obszary. Kronikarz z włoskiego miasta Orvieto notował: „Pierwsza dżuma powszechna miała miejsce w 1348 r. i była najsilniejsza. Druga dżuma 1363 r. Trzecia dżuma 1374 r. Czwarta dżuma 1383 r. Piąta dżuma 1389”. Poniżej ktoś dopisał: „Szósta dżuma 1410 r.”. Czarna śmierć męczyła Europę aż do XVIII wieku.

Czas strachu

Pod koniec XIV wieku żyły pokolenia, które bezpiecznych czasów nie znały nawet z opowieści dziadków. Zaraza, wojna i śmierć były tematami codziennych rozmów. Europę Zachodnią deptały zwarte w stuletniej wojnie armie królów Anglii i Francji, od wschodu nadciągała groza Imperium Osmańskiego, które w połowie XV wieku rzuci na kolana Cesarstwo Bizantyjskie. Papiestwo skompromitowało się podczas Wielkiej Schizmy: chrześcijaństwem rządziło dwóch, a w porywach trzech papieży, którzy obrzucali się wzajemnie ekskomunikami. O własne zbawienie bali się nawet wielcy święci: wybór złej obediencji groził wyłączeniem się z Kościoła. Dominikański święty, Wincenty Ferreriusz, nawrócił się z Awinionu na Rzym, ale pokutował do końca życia. Upadł też drugi filar Christianitas: cesarstwo roztrwoniło swój autorytet i nikt nie traktował go jako opiekuna chrześcijańskich królestw. Treścią życia milionów ludzi stał się strach.


CZYTAJ TAKŻE: Kościół wobec epidemii >>>

 


W obliczu zarazy jedni tłumili go, ulegając najniższym instynktom, inni zachłannie gromadzili zasługi przed Bogiem, jeszcze inni popadali w eskapizm. Boccaccio tłumaczył postawę tych pierwszych: „Osłabła, a nawet całkiem sczezła siła tak człowieczych, jak i bożych praw. Jej stróże i wykonawcy bądź to poumierali, bądź chorzeli albo też tylu podwładnych utracili, że obowiązków urzędu swego dopełniać nie mogli. Każdy przeto mógł czynić, co chciał”.

Na drugim biegunie byli zwalczani przez hierarchię kościelną biczownicy, przemierzający w ponurych pochodach ulice miast. Każdy trzymał bicz o trzech ramionach, z węzłami, do których przymocowano kolce, i uderzał w plecy poprzednika. Biczownicy, którzy podczas czarnej śmierci przeszli m.in. przez Śląsk i Polskę, wzywali nie tylko do pokuty, ale i do gromienia Żydów.

Bo naturalnym odruchem było szukanie siewców zarazy wśród „innych”. W dobie czarnej śmierci ofiarą tych instynktów padali Żydzi – ale także uchodźcy z krajów wcześniej dotkniętych plagą bądź trędowaci, których choroba zawsze budziła postrach i odrazę. Członkowie gminy żydowskiej torturowani podczas procesu w Chillon nad Jeziorem Genewskim w 1348 r. zeznali, że truciznę wywołującą zarazę otrzymali od pobratymców z Toledo, którzy przygotowali ją z pająków i mięsa puchaczy.

Próbując przeciwdziałać pogromom, w 1348 r. papież Klemens VI potępił chrześcijan, którzy odpowiedzialnością za dżumę obciążali Żydów. W wydanej wtedy bulli trzeźwo pytał: dlaczego sami Żydzi padają ofiarą zarazy i dlaczego wybucha ona także tam, gdzie oni nie mieszkają?

Jesień średniowiecza

Przejście dżumy pozostawiało w ocalałych głęboką traumę. Obrazy wozów wyładowanych trupami, wrzucanych do masowych grobów, ognisk płonących na rogach ulic (średniowieczny pomysł na odkażanie), wspomnienia miesięcy izolacji bądź ucieczki – zostawały w psychice na zawsze.

Efektem była odraza nie tyle wobec śmierci, ile wobec samego życia, co nadało schyłkowi średniowiecza pesymistyczną tonację, negującą piękno i szczęście. Na freskach, obrazach i nagrobnych rzeźbach przedstawiano rozkładające się zwłoki, robaki wychodzące z dziur w uszkodzonym ciele. Widz miał poczuć smród gnijących ciał i wylewających się wnętrzności, ale nade wszystko – ślepy strach. Jak dowodził Johan Hui­zinga – obrazy te nie tyle wyrażały lęki, co miały tłumić rozbudzone przez strach gadzie instynkty, przede wszystkim seksualne. „Wizja zgnilizny trupiej była wałem obronnym przeciwko zgubnym urokom tego świata pełnego pokus i skazanego na zagładę” – uważał inny klasyk historiografii Georges Duby. W sztuce królował motyw tańca śmierci: kościotrupa ciągnącego w groteskowym korowodzie królów, papieża, biskupów, kupców, mnichów i chłopów. Tańczący przeskakiwali przez ciała umierających, mijali kochanków, na których czaiła się za rogiem kostucha, oraz dziecko usiłujące ssać pierś martwej matki.

To nie była śmierć wyzwalająca z ziemskiego padołu, ale niszczycielka; jedyne, co mogło pocieszać obserwatorów tych wizerunków, to fakt bezwzględnej równości wszystkich stanów w obliczu kościotrupa z kosą.

Sztuka umierania

Powszechny i paniczny lęk przed śmiercią usiłowali koić autorzy traktatów ze znanej już w starożytności dziedziny ars moriendi – sztuki dobrego umierania. Wypisy z tych dzieł wieszano u bram kościołów, w szkołach czy w szpitalach, tak by każdy porażony zarazą znał procedurę bezpiecznego przejścia do życia wiecznego. Nade wszystko należało mieć świadomość działania diabła, który w ostatnich chwilach życia chorego podsuwał pięć trudnych do odparcia pokus.

Pierwsza dotyczy wiary: szatan przekonuje, że piekła nie ma, nie trzeba się go obawiać – a więc i żal za grzechy jest niepotrzebny. Rada: trzeba rozmyślać o konieczności wiary dla zbawienia i przypomnieć sobie, że szatan jest królem kłamstwa.

W drugiej diabeł próbuje doprowadzić umierającego do rozpaczy, przypominając mu grzechy i dowodząc, że ich waga nie pozwoli Bogu go zbawić. Remedium jest myśl o wielkich biblijnych grzesznikach, których Chrystus oczyścił: jak Piotr, Paweł czy jawnogrzesznica.

Kolejna pokusa miała wzbudzić przekonanie o niesprawiedliwości przeżywanego cierpienia i niechęć do bliskich, którzy mieliby jakoby tylko przebierać nogami na myśl o podziale majątku odchodzącego.

Jeśli i tę pokusę chory zwalczy, szatan próbuje podejść go z innej strony, wzbudzając w nim pychę: komuś o tak silnej woli i o takich zasługach przed Bogiem zbawienie się wprost należy… Lekarstwem było rozważenie słów Ewangelii: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić”.

Ostatnią próbą diabelską było wzbudzenie w chorym żalu za majątkiem, który gromadził przez życie – i tęsknoty za najbliższymi, których musi zostawić na tym świecie. W starciu z nią pomagała myśl o ubogim Chrystusie, który z miłości do Ojca opuścił swoją ziemską rodzinę.

Płaszcz Maryi

W zarazie widziano karę za grzechy. Sięgano do metafor: była jedną z plag egipskich, jednym z jeźdźców Apokalipsy. Ostrzegać przed jej nadejściem miały nieszczęśliwe koniunkcje planet: pierwszą czarną śmierć zapowiadało spotkanie Saturna i Jowisza pod znakiem Wodnika 3 lata wcześniej, jedną z kolejnych koniunkcja Jowisza i Marsa pod znakiem Lwa w 1381 r.

Odrodził się manicheizm. Według jednych świat miałby pozostawać całkowicie pod władzą mocy szatańskich, inni zastępowali Opatrzność Bożym gniewem, kojarzącym się z apokaliptycznym obrazem dies irae. Lęki te podsycali późno­średniowieczni kaznodzieje – głosiciele rychłego Sądu Ostatecznego, jak Ferreriusz, Bernardyn ze Sieny czy Jan Kapistran. Strach i pesymizm trwale zagnieździły się w teologii. Nie przypadkiem XVI-wieczne kontrreformacyjne katechizmy częściej mówią o diable, niż wspominają imię Chrystusa.

„Trzymając w ręce trzy włócznie potrząsał nimi nad światem: »Oto ludzkość cała pełna jest niegodziwości trojakiego rodzaju: pychy, nieczystości i chciwości. Dlatego też chcę ją zgładzić tymi oto trzema włóczniami«” – mówi Chrystus w wizji św. Dominika opisanej w „Złotej legendzie”. Po XIV-wiecznych doświadczeniach powracającej epidemii motyw Boga ciskającego w miasta strzałami zarazy zakrólował w sakralnym malarstwie. Czasem ludzi zdąży osłonić swoim płaszczem Matka Boża. Nieraz jednak srogi Bóg Ojciec ciska strzały mimo modlitw Maryi klęczącej u Jego nóg i Syna pokazującego mu swoje rany.

Płaszcz Maryi próbowano zresztą ściągać na ziemię. Okrążano mury w procesji ze świecami, powierzając miasto jej opiece. Jawiła się ona jako doskonała opiekunka na czas zarazy nie tylko ze względu na umiejętność przebłagiwania Bożego gniewu (w wizji Dominika udało jej się powstrzymać rękę Syna), ale ze względu na wiarę w wniebowzięcie: jej ciało nie zaznało śmierci ani rozkładu.

Zemsta świętego

Nie była jednak Matka Boża jedyną, do której zwracano się o ocalenie od moru. Oddział wyspecjalizowanych w tych sprawach patronów liczył ponad 50 osób, na czele ze św. Sebastianem. Rozumowano tak: skoro niewierni próbowali zabić go, przywiązując do słupa i przeszywając strzałami (a przeżył!) – to będzie dobrym obrońcą przed ciskanymi z nieba strzałami zarazy. Obok Sebastiana (czy podobnie popularnego Rocha) działało Czternastu Wspomożycieli – m.in. Pantaleon, Barbara, Krzysztof czy Błażej, czyli męczennicy pierwszych wieków, zabici na ogół pośród przerażających tortur – jak wierzono, predysponowanych do zwalczania najboleśniejszych ludzkich utrapień. Choroby zaczęto łączyć z imionami patronów. Stąd taniec św. Wita, choroba św. Maura czy ogień św. Antoniego.

Święci wydawali się XIV-wiecznym chrześcijanom – rzadko kiedy wychowywanym na treściach Pisma Świętego – postaciami znacznie bliższymi, dostępniejszymi i lepiej rozumiejącymi ziemskie problemy niż Osoby Boskie. Dziesięciolecia kryzysu religijnego sprzyjały wyrodnieniu kultu świętych. Zanikała zdrowa teologia, według której święty patron był jedynie orędownikiem u Boga. Coraz częściej stawał się docelowym adresatem modlitw. Chrześcijaństwo coraz wyraźniej zlewało się z magią. Samo wpatrywanie się w wizerunek św. Krzysztofa, zapobiegawczo umieszczany na rozstajach dróg czy przy wyjściu z kościoła, miało chronić przed nagłą, a niespodziewaną śmiercią.

Kolejny krok prowadził do przekonania, że skoro święty od zarazy chroni, to niezadowolony z ludzkich postępków – może też nią porazić. Z postawy tej kpił Erazm z Rotterdamu: „Któż był za życia potulniejszy od Korneliusza, kto dobrotliwszy od Antoniego, kto cierpliwszy od Jana Chrzciciela? Ale jakie straszne zsyłają oni teraz choroby, kiedy nie są należycie czczeni!”.

Miotła Lutra

XIV-wieczne traumy mocno wpłynęły też na podejście do Chrystusa. Popularnymi motywami w sztuce stały się Pieta i Ecce Homo. Wizerunki te stawiały akcent na cierpienie; wtórowały im mnożące się i lubiane przez bernardyńskich kaznodziejów apokryfy, zmyślające okrutne szczegóły Męki Pańskiej. Wyraźną rolę w dewocji zyskał kult Jezusowych ran. Znane są figury Chrystusa z umieszczanym pośrodku pęcherzem pełnym krwi – po naciśnięciu w odpowiednim miejscu wypływała ona z ran na rękach i nogach.

Element emocjonalny coraz mocniej wypychał wiarę poza granice wyznaczone przez teologię i znajomość Pisma Świętego. Stawała się ona mocno rytualna, ale obrastała treściami czysto magicznymi. Rzadko przyjmowano komunię, wierzono za to, że wpatrywanie się w konsekrowaną hostię zapobiega nieszczęściu, uczestnictwo w mszy dawało też jednodniową gwarancję, że nie zapadnie się na ślepotę ani paraliż. Kwitł rynek fałszywych relikwii, spełniających rolę chroniących przed złem amuletów. Wierzono w skuteczność wyniszczających postów, wstrzemięźliwości seksualnej czy długotrwałych regularnych pacierzy. Panowało przekonanie, że dzień tygodnia, na który przypadnie święto Niewiniątek Betlejemskich (28 grudnia), będzie przez kolejny rok pechowy.

Wszystkie te zjawiska pogłębiały się przez XIV i XV wiek. Nic dziwnego, że w początkach kolejnego stulecia pewien profesor Pisma Świętego z klasztoru augustianów w Wittenberdze wezwał do oczyszczenia chrześcijaństwa z wiary apokryficznej i kultu świętych, oraz do powrotu do Biblii. Przy tym nie zapominajmy, że sam Luter był przekonany, iż zaraza jest Boską karą za ludzkie grzechy. W jego ujęciu karę tę należy jednak bez lęku przyjąć i nie uciekać przed nią, szczególnie jeśli oznaczałoby to porzucenie służby bliźnim.

Upadek duchowieństwa

Luter nawiązywał do faktu, że epokę czarnej śmierci zapamiętano jako czas kompromitacji duchowieństwa. Biskup Bath i Wells we wspomnianym na początku liście z 1349 r. nie musiałby zezwalać na spowiedź u świeckich, gdyby nie fakt masowych ucieczek księży z parafii. ­Angielscy kronikarze klasztorni pisali, że „taki był niedobór i brak księży, iż kościoły parafialne pozostały bez żadnych ­nabożeństw, a proboszczowie na beneficjach zaprzestali troszczyć się o swoje parafie ze strachu przed śmiercią, nie wiedząc, gdzie się mają podziać”. Byli też księża, którzy „nie chcieli odprawiać nabożeństw bez wygórowanej zapłaty”. Na przeciwnym biegunie znalazły się zakonnice paryskie, które „nie lękając się śmierci, do końca spełniały swą powinność z największą słodyczą i pokorą”.

Szczegółowe badania nad przebiegiem czarnej śmierci w Anglii wykazały jednak, że śmiertelność wśród biskupów wynosiła 18 proc., natomiast wśród księży parafialnych 40 proc. – co pozwala podejrzewać, że hierarchowie gromili uchodzących przed zarazą plebanów listami pisanymi w zaciszu wiejskich rezydencji.

Według angielskiego historyka George’a Coultona dżuma otworzyła przeciętnemu człowiekowi oczy na prawdę, którą już dawno głosił choćby Bernard z Clair­vaux, że „kapłani gorsi są od ludu”. A na całych dalszych dziejach średniowiecza wycisnęło piętno spostrzeżenie, że kapłanów, klasę, którą niemal deifikowano, panika dotknęła w takim samym stopniu, co zwykłych ludzi.

Było to pożywką dla późniejszych rewolucyjnych apeli o naprawę chrześcijaństwa w opozycji do istniejącej hierarchii. John Wycliffe, a po nim lollardowie, nie widział potrzeby istnienia duchowieństwa i chciał powrotu Kościoła ubogiego. W latach 80. XIV wieku według ówczesnej kroniki „trudno było spotkać dwóch ludzi na drodze, z których jeden by nie był uczniem Wycliffe’a”.

W kolejnych dziesięcioleciach – nie tylko w Anglii – postępował spadek prestiżu duchownych, a wśród wiernych rodziło się przekonanie, że do kontaktu z Bogiem nie są koniecznie potrzebni. Sprzyjał temu upadek obyczajów kleru: XV-wieczni wizytatorzy donosili o księżach odprawiających msze po całonocnych pijatykach, nieznających łaciny (albo i nieumiejących czytać w żadnym języku), natrząsających się publicznie z grzechów poznanych na spowiedzi albo głoszących kazania – jak przytoczone przez Aleksandra Brücknera – z których wynikało, iż „Chrystus zmartwychwstał jest, a pan Strzelecki zdrajca jest”.

Wielki polski teolog Mateusz z Krakowa (nb. autor jednego z dzieł ars moriendi) utyskiwał w 1403 r.: „Gdzie dziś można spotkać pasterza zabiegającego troskliwie o swoje owce? Starsi wylegują się w puchach, plebani grają w kości w spelunkach, biskupi pochłonięci są sprawami swoich posiadłości. Im wyższa godność, tym niższy poziom moralny”.

Jeśli dodamy do tego narastający fiskalizm ze strony zwalczających się stolic papieskich, kumulowanie beneficjów przez wyższą hierarchię duchowną i jej zupełne nieraz zeświecczenie – nie zdziwi nas powszechne przeświadczenie o kryzysie Kościoła. Próbowały go zażegnać – choć nie do końca się to udało – kolejne późno­średniowieczne sobory.

Pobożność nowoczesna

Kryzys Kościoła nie oznaczał zaniku potrzeb duchowych. Wśród intelektualistów narastała krytyka wiary emocjonalnej, obfitującej w wyrzeczenia, ale niepogłębionej i zwyrodniałej przez kupieckie podejście do Opatrzności. W atmosferze zwątpienia w hierarchię i teologię rozwijała się mistyka, nakierowana na szukanie osobistej relacji z Bogiem. Pisma mistyków tłumaczono na języki narodowe, rozchodziły się wśród mieszczaństwa, a ich tezy przenikały także na wieś. Dominikańscy pisarze tradycji nadreńskiej, opierając się na naukach Mistrza Eckharta – choć ostrożnie, bo interesowała się nimi inkwizycja – pisali o pierwiastku boskości w człowieku, o niemożliwości opowiadania o Bogu za pomocą ludzkiego języka, o konieczności pokory wobec Jego wszechmocy. A także – co szczególnie spodobało się potem Lutrowi – o Boskiej inicjatywie w zbawianiu człowieka. Nieba nie dało się wypracować, należało wierzyć i dać się prowadzić Bogu.

Z mistyki wyrosła duchowość zwana devotio moderna – jednocząca swoich zwolenników w quasi-zakonne grupy, ale praktykowana także indywidualnie. Jednym z jej podręczników był popularny do dziś traktat „O naśladowaniu Chrystusa”. Pobożni dążyli do oderwania się od życia światowego, skupiając całą uwagę na zbawieniu. Metodę walki ze złem widzieli w doskonaleniu własnej osobowości, do czego drogą była kontemplacja opowieści biblijnych, budowanie wewnętrznego kontaktu z Bogiem, zapanowanie nad uczuciami (choć wysoko ceniono płacz nad własną grzesznością – nie należało go jednak wywoływać na siłę). Naśladowanie Zbawiciela polegało m.in. na przeżywaniu własnego cierpienia w taki sposób, aby „połączyć je z cierpieniem, jakiego doznawał Chrystus, i dzielić je z Nim pospołu” – jak czytamy w jednej z reguł życia.

W Polsce duchowość taką praktykowała królowa Jadwiga. Z analizy poświęconych jej traktatów kaznodziejów Szczekny i Bitterfelda wynika, że poszukiwała równowagi między kontemplacją a życiem czynnym, modlitwa jej zaś opierała się bardziej na Biblii niż na żywotach świętych.

Świat od nowa

Czy wiara po epidemii wyzdrowiała? Na pewno pojawiło się w niej więcej pokory. W 1613 r. pewien kaznodzieja anglikański proponował taką procedurę duchowego postępowania w razie zarazy: „najpierw post i modlitwa, potem weź kwartę skruchy Niniwy, zmieszaj z nią dwie garście wiary w krew Chrystusową wraz z całą nadzieją i miłosierdziem, do jakich jesteś zdolny, i wlej wszystko w tygiel oczyszczonego sumienia, który niechaj wrze na ogniu miłości”.

Jednak kiedy kard. Francis Aidan Gas­quet wydał w 1893 r. dzieło poświęcone historii czarnej śmierci, pisał w nim z niejakim zdziwieniem: „Jakkolwiek wydawałoby się to dziwne, faktem wielokrotnie udowodnionym jest, że wielkie, powszechne dopusty Boskiej Opatrzności nie czynią ludzi lepszymi”. Miał na myśli reformację, jeden z dalekich skutków zarazy. Niemniej – bardzo podobną myśl wyraził dokumentujący czarną śmierć w połowie XIV wieku karmelitański kronikarz Jean de Venette: „Kiedy morowe powietrze i zgony ustały, mężczyźni i kobiety, co uszli cało, pobierali się bez żadnego umiaru. Kobiety, które przeżyły, miały zadziwiającą liczbę dzieci. Niestety! Z tego odnowienia świata świat nie wyszedł poprawiony. Bowiem ludzie byli potem jeszcze chciwsi i skąpsi, bo pragnęli posiadać więcej niż przedtem, marnowali spokój na swary, podstępy, waśnie i procesy”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2020