Słabość naszej wolności

Z perspektywy dwudziestolecia istotniejsze wydają się ustrojowe i kulturowe skutki braku rozliczeń z komunizmem niż same kwestie indywidualnej bezkarności.

08.12.2009

Czyta się kilka minut

Narodzinom Trzeciej Rzeczypospolitej nie towarzyszyła jasna proklamacja nowego ładu państwowego. Stało się tak również dlatego, że wyłożenie nowej zasady legalizmu prowokowałoby zakwestionowanie starego porządku. A co za tym idzie, stawiałoby na porządku dziennym kwestie rozliczeń minionej epoki. To zaś chciano odsunąć, zdjąć z porządku dziennego na bliżej nieokreślone "później". Przez wiele lat rozliczenia dokonywały się zatem chaotycznie, poza porządkiem państwowym, bez jakichkolwiek reguł gry.

Nowa perspektywa

20 lat to jednak dostatecznie odległa perspektywa, by szukać nowego języka i nowych pozycji w sporze o dziedzictwo i rozliczenie PRL. 20 lat to także okres, w którym zmienił się pokoleniowy kontekst toczonego przez nas sporu. Do głosu doszły roczniki, które nie znają z autopsji realiów PRL - zwłaszcza tego sprzed 1979 i 1980 roku. W debacie publicznej uczestniczą - na równych prawach - ci, którzy rzeczywistość "zza grubej kreski" znają z książek, wspomnień, archiwów.

Próby zdezawuowania ich punktu widzenia - jako nie opartego na osobistym doświadczeniu i selektywnego - są nie tylko nieskuteczne, ale też nieuprawnione. Wszak wszelkie dostępne nam sposoby interpretacji przeszłości oparte są na podobnej selektywności. Niektóre zaś z nich sztukę zapominania doprowadziły do perfekcji.

Co zmieniło wejście nowego pokolenia? Przede wszystkim: wprowadziło do debaty osoby nie uwikłane w ówczesne postawy, nie mające nic do stracenia, nie czujące empatii z tymi, którzy zachowywali się - w różnym stopniu - niegodnie. To przesunęło oś dyskusji. Coraz częściej można usłyszeć dziś oceny PRL-u przypominające jako żywo stanowisko niepodległościowej emigracji, a coraz rzadziej płomienne przemówienia adwokatów tamtej władzy i systemu.

Zmienił się też - za sprawą funkcjonowania IPN - podstawowy kontekst omawiania tamtej epoki. Od sklejania strzępów prywatnych, subiektywnych historii przeszliśmy do częściowo przynajmniej zobiektywizowanego materiału zdeponowanego w archiwach. Co więcej, po raz pierwszy na badanie tego materiału przeznaczono spore środki i zaangażowano nieporównywalne z niczym we współczesnej polskiej humanistyce rzesze badaczy. Jeśli doszło w tej dziedzinie do przechyłu, to nie za sprawą badaczy z IPN, ale decydentów, którym wcześniej nie przyszedł do głowy żaden istotny projekt badania najnowszej historii.

Obraz minionej epoki, który odsłania IPN, to obraz państwa policyjnego, w którym prócz PZPR istotną rolę odgrywają służby specjalne. Służby, które wraz z wojskiem staną się po 13 grudnia 1981 r. głównym ośrodkiem władzy. Czy taka perspektywa jest sprzeczna z prawdą? Czy PRL i jego ostatnia faza - Państwo Stanu Wojennego - nie były państwem policyjnym? Nawet gdyby wskutek tej optyki pojawiła się w obrazie tamtego państwa pewna przesada, to z pewnością wysiłek, jaki podjęto w IPN, jest raczej przywracaniem zachwianych proporcji niż gwałtem na historii.

Zauważmy, że do lamusa odesłano jałowy spór lat 90. o to, "czy PRL była państwem totalitarnym?", bo dla nowego państwa bardziej niż akademickie definicje liczy się precyzyjne opisanie zasad sukcesji, przejmowania zobowiązań i chronienia się przed najbardziej zaraźliwymi chorobami tamtego systemu. To właśnie powinna była określić doktryna państwowa Rzeczypospolitej: zbiór formalnych i nieformalnych reguł, wspierających istnienie i funkcjonowanie odzyskanego państwa.

Rozliczenia a doktryna państwowa

Taka doktryna jednak się nie ukształtowała. Tym, którzy bronią Trzeciej Rzeczypospolitej, można dziś zamiast listy zarzutów przedstawić jeden podstawowy: państwo to było półproduktem, by nie rzec - odwołując się do PRL-owskiego słowotwórstwa - produktem państwopodobnym. Niezdolnym do generowania lojalności, szczególnie na poziomie swoich własnych służb. Państwem kolonizowanym przez rozmaite - zwykle postkomunistyczne - koterie i układy. Państwem wykorzystywanym i osłabianym przez silnych i utrzymywanym przy życiu przez słabych.

Brak doktryny państwowej nie był w tej sytuacji wyłącznie przeoczeniem, błędem intelektualnym. Można go interpretować także jako zdarzenie o ważnych przyczynach społecznych. Skonstruowanie silnego poczucia "nowości" państwa (silnego jak to, które spotykamy w Drugiej Rzeczypospolitej) prowadziłoby nieuchronnie do szeregu działań wprowadzających zmiany zgodne z takim ideowym kodeksem. Ograniczałoby klientelistyczne i korupcyjne praktyki ówczesnej, nieznacznie przecież zmienionej administracji, władz przedsiębiorstw i banków, a zwłaszcza organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości.

Próżnia ideowa - związana z rozpadem państwa policyjnego i bardzo ogólnymi deliberacjami nowej władzy na temat państwa prawa, demokratyzacji i etosu solidarności - stwarzała sytuację, w której instytucje publiczne nie miały nawet narzędzi efektywnego komunikowania swej misji. "Żyj i pozwól żyć innym" - stało się ideologią nowego orientalnie skrojonego liberalizmu, rozumianego jako gwarancja bezkarności elit, jako pogarda dla prawa i tradycyjnych reguł gry. Nieufnego wobec społeczeństwa i jego instytucji. Pragnącego zamknięcia go w jakichś komitetach osiedlowych i ruchach samopomocy.

Każda doktryna państwowa z prawdziwego zdarzenia, kształtowana w latach 90., musiałaby bowiem wychodzić od opisu źródeł i warunków prawomocności władzy. Musiałaby zatem odnieść się do PRL. Wyjść poza deklaratywne zerwanie i praktyczną kontynuację. Musiałaby wyjść z jakąś koncepcją rozliczenia dawnego systemu. Tymczasem to, na co pozwolono nowemu państwu - to poziom artykulacji nie wychodzący poza rocznicowe uchwały Sejmu.

Zabrakło spojrzenia na sferę rozliczeń z poziomu "rozumu państwowego", racji stanu Trzeciej Rzeczypospolitej. Nie zadano pytania, jak opisać PRL z punktu widzenia kluczowych potrzeb nowego ładu. Nie wyrażono doktrynalnego wotum nieufności wobec najwyższych władz PZPR i kierownictwa ówczesnych służb specjalnych z gen. Kiszczakiem na czele. Przez 20 lat nie zlikwidowano przywilejów emerytalnych dla reprezentantów aparatu represji ani nie stwierdzono państwowego charakteru tych instytucji, które odgrywały w PRL funkcję neutralną lub wręcz pozytywną.

Ponieważ zaś zaniedbano doktrynalne i bezosobowe opisanie odpowiedzialności, to pojawiła się sfera prywatnych aktów łaski. Prywatnych rozgrzeszeń, jakie oferowali politycy i intelektualiści konkretnym osobom z wyższej półki PRL-owskiego aparatu władzy. Sprawa nie sprowadza się do jednego tylko obozu politycznego czy jednego ośrodka opiniotwórczego. Procedura prywatnych rozgrzeszeń pozwalała na budowanie sobie własnych sojuszników w obozie postkomunistów, na odgrywanie roli swego rodzaju gwaranta wobec zagrożenia "fanatycznym antykomunizmem".

Naruszała wprawdzie na chwilę mur między elitami - postkomunistyczną i postsolidarnościową - ale obu uczestniczącym stronom pozwalała na wzmocnienie własnej pozycji w obrębie każdej z tych elit. Aleksander Kwaśniewski bez Adama Michnika byłby znacznie słabszym pretendentem do roli postkomunistycznego Mesjasza. Andrzej Olechowski bez Lecha Wałęsy nie miałby szans pełnienia roli prawicowego technokraty.

Rozliczenia jako narzędzie rywalizacji elit

Jednak procedura prywatnych rozgrzeszeń byłaby niemożliwa i nieatrakcyjna w warunkach, gdyby ocena zaangażowania po stronie władz PRL zapadła na poziomie państwowym. Wówczas pożytek, cały "zysk" z okazania jakiegokolwiek aktu łaski byłby udziałem Rzeczypospolitej. Co więcej, osłabiłoby to możliwość politycznej instrumentalizacji rozliczeń w rywalizacji wyborczej. Partie i kandydaci prawicy pozyskiwały bowiem swych wyborców nie tyle wizjami wzmocnienia państwa, ile rozliczenia przeszłości, "puszczenia w skarpetkach" aferzystów.

Nawet jednak te obietnice w niewielkim stopniu traktowano potem jako istotny cel rządzenia. W Sejmie przepadały nawet całkiem łagodne projekty, jak choćby poprawka posła Mariana Piłki, zakazująca kontynuowania działalności partii komunistycznej poprzez wprowadzenie ustawowego zakazu kandydowania do parlamentu ugrupowań politycznych, w których władzach znajduje się ponad 50 proc. członków dawnej PZPR. Nie posłuchano nawet znacznie łagodniejszego Ryszarda Bugaja, postulującego umieszczenie przy nazwiskach kandydatów informacji o partiach, do których należeli w przeszłości.

Elita postsolidarnościowa w praktyce nie dążyła do eliminacji postkomunistów - zrazu myśląc, że dokonają tego za nią abstrakcyjne procesy dziejowe, a potem już tylko pragnąc dyskontować oburzenie swych zwolenników w kolejnych wyborczych obietnicach rozprawienia się z "układem", aż po wieńczący historię politycznego antykomunizmu akord rządów PiS. Po tym akordzie można już - jak dowodzi ostatni odcinek historii mediów publicznych - wszystko.

Jednak ostry konflikt wokół sprawy rozliczeń był także na rękę postkomunistom czy mówiąc ściślej - SdRP i SLD. Obie bowiem formacje miały charakter swego rodzaju partii osłonowych czy gwarancyjnych dla całego segmentu postkomunistycznego, przez który rozumiemy głównie wiązkę przedsięwzięć ekonomicznych i sieci gwarantujących ochronę prawną, konstruowanych przez osoby pełniące kierownicze funkcje w latach 80. Istnienie zagrożenia rozliczeniami uzasadniało poparcie ze strony segmentu postkomunistycznego dla reprezentującej go w polityce partii. Nawet podjęte przez Wałęsę "wspieranie lewej nogi" czy budowanie na łamach "Gazety Wyborczej" podwalin historycznego kompromisu nie osłabiły czujności tego segmentu.

Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller zbudowali polityczną reprezentację szeroko rozumianych interesów politycznych postkomunistów - i strzegli ich z rosnącą skutecznością. Rosnącą do tego stopnia, że byli w stanie sięgać po najwyższe urzędy w państwie i zamieniać rolę "gwarantów" na rolę "rozgrywających".

Brak konkluzji w sprawie rozliczeń komunizmu tworzył zatem formalne i ideowe ramy polityki lat 90., wzmacniał znaczenie tego, co Mirosława Grabowska nazwała podziałem postkomunistycznym. Obie rywalizujące elity mogły dzięki niemu odebrać dodatkową "rentę" łatwej polityki, w której punkty zdobywa się, nie wzmacniając państwo czy wprowadzając dobre rozwiązania społeczne, ale odgrywając rolę w symbolicznym, jak się okazało, sporze o rozliczenia.

Rozliczenia jako przełamywanie słabości władzy

Brak rozliczeń dowodził przy tym jeszcze jednego: daleko idącej słabości władzy. W połączeniu z faktem, że nie była ona w stanie kontrolować przekształceń własnościowych i procesu "pierwotnej akumulacji kapitału", a tym bardziej karać rażących przestępstw, jakie mu towarzyszyły - można było sądzić, że władza jest zakładnikiem jakichś zakulisowych sił. Można było - snując wizje spiskowe - podejrzewać, że bierność elit, deklarujących dekomunizacyjne cele, jest wynikiem nieprawdopodobnie silnych nacisków.

Tymczasem kolejne próby i porażki pokazywały istotę mechanizmu społecznego, w którym realne elity nie mają większego problemu z blokowaniem zmian postulowanych przez demokratycznie wybraną część elity politycznej. Już na samym początku zablokowano procesy zmian w wymiarze sprawiedliwości, osłabiono policję, w sferze medialnej - zakwestionowano prawomocność mandatu politycznego do dokonywania "czystek" w administracji, szkolnictwie i innych sferach życia publicznego.

To oznaczało, że kolejne ekipy rządzące miały ograniczony wpływ na proces rozliczeń. Zajęte bieżącą polityczną rywalizacją, zaniechały aktów określających charakter nowych porządków. Zarówno w wymiarze pozytywnym, jak i negatywnym. I nie chodzi tu o jakieś okrucieństwo, o niedokonane symboliczne "wieszanie". Naturą nowego państwa okazała się całkowita niezdolność wyjaśniania faktów z nieodległej przecież przeszłości, niezdolność do ustalania sprawców politycznych morderstw, do wskazywania mechanizmów, które na nie pozwalały.

Chcę podkreślić, że nie chodzi tu o żaden maksymalizm etyczny, ale o wykazanie minimalnej choćby zdolności odnoszenia się do aktów niesprawiedliwego użycia władzy. Nic też dziwnego, że owa słabość wobec przestępstw z lat 80. oznaczała także ślepotę i bierność wobec wielkich i małych afer z początku transformacji. Słabość władzy w Trzeciej Rzeczypospolitej była pochodną interesów grup rządzących w PRL i tych, którzy od końca lat 80. zabrali się za zamianę władzy politycznej na własność.

Bronisław Łagowski w słynnym liście do 30-latków twierdził, że ową słabość przekazała nowemu państwu ostatnia generacja władz PRL, często już łagodna wobec przeciwników, nastawiona na pożytki z dystrybucji zasobów, a nie na ostentacyjne manifestowanie swej siły. Tę diagnozę należałoby wzmocnić. Jeśli w wymiarze społecznym istniały jakieś ośrodki realnie dysponujące zasobami, wiedzą czy siłą - to były one poza kontrolą państwa, w rękach jego konkurentów i przeciwników.

O niektórych skutkach braku rozliczeń

Brak rozliczenia członków elity władzy PRL skutkował chaotycznymi próbami rozliczenia kogokolwiek. Procedury lustracyjne, które miały osłaniać nowe państwo przed wtórną infiltracją przez środowiska dawnych służb specjalnych - nie tylko rodzimych - stały się w znaczącej części spektaklem rozliczeń, przesuwając odpowiedzialność na granice ówczesnego systemu.

Lustracja stała się elementem zdobywania samowiedzy i być może odstraszyła od uczestnictwa w życiu publicznym ludzi, którzy z SB współpracowali lub tylko nie byli pewni charakteru swoich kontaktów z tą służbą. Nie odegrała jednak ani roli prewencyjnej, powstrzymującej zjawisko agenturalizacji w pierwszym - decydującym - okresie, ani nie stała się praktyką budującą nowy ustrój państwa. Nieskuteczność lustracji, a także zachowanie sądów, prokuratur, służb policyjnych w kluczowych sprawach rozliczeniowych umocniły przekonanie o bezkarności za przestępstwa popełnione w PRL, w okresie stanu wojennego i - co szczególnie smutne - w pierwszej fazie transformacji ekonomicznej. Ugruntowało to jako ideę przewodnią ustroju zasadę szczególnego traktowania elit, które w latach 1988-91 wypracowały ów "transformacyjny kompromis". Idea ta zachwiała się dopiero w początkach 2003 r. wraz z tzw. aferą Rywina.

Ówczesna miękka rewolucja nie tylko zdezawuowała konkretne "towarzystwo", konkretną elitę, ale elity jako takie. Uprawomocniła nie tylko polityczno-medialny populizm, ale odebrała szansę na rekonstrukcję elit. Sprawiła to szczególna ambiwalencja związana z silnym poczuciem nieprawomocności elit ukształtowanych na początku lat 90. Wydaje się, że nie było społecznego podmiotu zainteresowanego wymianą elit. Dominowało przekonanie, że źródłem patologii jest samo spotkanie kluczowych graczy politycznych, kulturowych i ekonomicznych.

To zresztą ukształtowało pewien wypaczony ideał polityki jako sztuki skutecznej walki z korupcją i odsłaniania kolejnych afer. Przesuwało też diagnozę problemu: z kwestii fundamentalnej, jaką jest słabość władzy publicznej, a co za tym idzie: jałowość demokratycznych procedur - na kwestię drugorzędną, jaką są powiązania między elitą polityczną i gospodarczą. Tymczasem specyficzny kod komunikacyjny odkryty przez afery Rywina, Orlenu czy PZU - kod, jakim posługiwały się owe elity - był oparty na przekonaniu o bezkarności osób należących do establishmentu PRL i ich istotnych współpracowników.

Co więcej, to przekonanie o bezkarności i dostęp do osób czy sieci bezkarność gwarantujących stały się wewnętrznym mechanizmem postkomunistycznej elity. Preferował on sieci oparte na dawnych służbach, posiadające "dojścia" w wymiarze sprawiedliwości, a osłabiał znaczenie grup posiadających wyłącznie cywilne i administracyjno-partyjne koneksje.

***

Z perspektywy dwudziestolecia istotniejsze wydają się ustrojowe i kulturowe skutki braku rozliczeń niż same kwestie indywidualnej bezkarności. Stąd też próba wyprostowania doktryny państwowej, jasnego odniesienia się do kwestii historycznych nie ma - nie powinna mieć - charakteru zemsty na coraz starszych już sprawcach, lecz powinna być próbą przełamania zasad trwale osłabiających władzę państwową.

RAFAŁ MATYJA jest politologiem i historykiem. W latach 80. działał w opozycji, m.in. w Ruchu Młodej Polski. Autor wielu publikacji, w tym: "Trzecia Rzeczpospolita - kłopoty z tożsamością", "Państwowość PRL w polskiej refleksji politycznej lat 1956-1980". W 2009 r. ukazały się "Konserwatyzm po komunizmie" i "Państwo, czyli kłopot".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2009