Dziecięca rewolucja

Rafał Matyja: III RP istnieje nie jako zbiór faktów, tylko jako mit – dla jednych świetlany, dla drugich złowrogi. Traktując ją w ten sposób, nie uczymy się na błędach.

19.03.2016

Czyta się kilka minut

Zakończenie strajku w stoczni im. Lenina w Gdańsku, zdjęcie ikoniczne. Od lewej: ks. Henryk Jankowski, Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki. 12 maja 1988 r. /  / Fot. Anna Beata Bohdziewicz / REPORTER
Zakończenie strajku w stoczni im. Lenina w Gdańsku, zdjęcie ikoniczne. Od lewej: ks. Henryk Jankowski, Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki. 12 maja 1988 r. / / Fot. Anna Beata Bohdziewicz / REPORTER

Państwo polskie istnieje tylko teoretycznie”. To sformułowanie Bartłomieja Sienkiewicza stało się klamrą spajającą rozmaite krytyczne diagnozy ostatnich 25 lat. Nie zaowocowały one jednak politycznym planem naprawy, a jedynie obyczajem jałowego dyskredytowania III Rzeczypospolitej. Trawestując tytuł książki Józefa Szujskiego, możemy powiedzieć, że zła diagnoza jest mistrzynią złej polityki. W tym sensie PiS-owska dobra zmiana w swej retoryce przypomina raczej dziecięcą rewolucję z Korczakowego „Króla Maciusia” niż przemyślaną, uzbrojoną w argumenty reformę polityczną.

Zakończenie strajku w stoczni im. Lenina w Gdańsku. Od prawej: Lech Kaczyński i Jarosław Kaczyński. 12 maja 1988 r. Zdjęcie dotychczas niepublikowane. / Fot. Anna Beata Bohdziewicz / REPORTER

To prawda, że bałamutne perorowanie o „złotym wieku” było trudne do wytrzymania. Obchody 25-lecia III Rzeczypospolitej w 2014 r. przebiegały w tonacji samozachwytu elit i przekonania o jedynie słusznym kierunku wprowadzanych zmian. To, że dwa lata później rządzi ekipa polityczna o całkowicie odmiennych opiniach, nie stało się przypadkiem.

Nie stało się to też wyłącznie za sprawą błędów jakiegoś „wąskiego kierownictwa” PO czy nierozumiejącego społecznych nastrojów prezydenta Bronisława Komorowskiego. Klimat polityczny sprawiał, że głosy o potrzebie naprawy państwa były ignorowane lub traktowane jako opozycyjna propaganda. Ich autorów oskarżano o kierowanie się frustracjami, o niedocenianie takich faktów, jak nowe odcinki autostrad czy kolejne optymistyczne komunikaty GUS.

Ostatnie osiem lat było epoką dekadencji myślenia politycznego. Jego miejsce zajęły podsycane przez rywalizujące obozy emocje budowane na absurdalnych oskarżeniach. Nie ma takiej bzdury, której stronnicy PO nie powiedzieliby na temat PiS – i odwrotnie. Co gorsza: emocje te wyparły z dyskusji argumenty powołujące się na pamięć i doświadczenie, które w każdym kraju stanowią kapitał rządzących elit, a także punkt odniesienia debaty publicznej. 25-lecie III RP przestało być zbiorem faktów, a stało się li tylko budzącym emocje symbolem.

PiS wykorzystuje dziś ten symbol jako negatywny punkt odniesienia częściej niż np. epokę PRL. Oparło swoje rządy na założeniu, że sama deklaracja radykalnej zmiany uwalnia od problemów, z którymi borykały się poprzednie ekipy. W tej narracji efekty rządów minionego 25-lecia ocenia się jako skutek braku dobrej woli i – w lepszej wersji – błędów politycznych nie do naprawienia. To założenie, które od biedy mogło być leitmotivem kampanii wyborczej, stało się fatalną przesłanką rządzenia. Utrudnia uczenie się na błędach poprzednich ekip.

Pomińmy fakt, że wielu polityków PiS uczestniczyło w sprawowaniu rządów w minionym ćwierćwieczu. Byli ministrami i wojewodami, posłami i senatorami rządzących koalicji. Pomińmy złośliwe wyciąganie cytatów polityków chwalących kiedyś to, co dziś tak krytykują. Pomińmy również to, że część polityków i komentatorów „biało-czerwonej drużyny” ma w swojej karierze okresy bycia w ostrym sporze z PC, a nawet PiS. Nie w tym rzecz.

Istotny problem polega na tym, że taka postawa marnuje nawet krytyczny potencjał PiS jako opozycji, która przez ostatnie osiem lat ostro polemizowała z rządzącą koalicją. Powoduje utratę zdolności rozumienia tego, co nam się przez ostatnie ćwierć wieku przydarzyło. Siła postkomunistów była w tej wizji wyłącznie skutkiem uległości i głupoty elit solidarnościowych. Zmiany ekonomiczne – błędów intelektualnych głupców i zdrady interesów dokonanej przez tych, którzy rozumieli, co czynią. Zaniedbania w reformie państwa wynikały ze złej woli rządzących, a patologie społeczne i instytucjonalne to skutek ulegania grupom interesów i presji wydawanych za obce pieniądze mediów.

Uproszczenia, które pierwotnie miały ułatwić „wbicie w ziemię przeciwnika”, szybko stają się usprawiedliwieniem własnych błędów i zaniechań. Dostarczają gotowych interpretacji, te zaś utrudniają rozpoznanie wspólnych dla wszystkich ekip problemów rządzenia.

Państwo z nieprawego łoża

Według dominującej na prawicy narracji źródłem zła III RP jest jej nieprawe pochodzenie. Nie wywodzi się bowiem nowego państwa ani z wygranych wyborów w czerwcu 1989 r., ani z udanego przejęcia władzy jesienią tego roku. Genezą jest układ Okrągłego Stołu. Nie litera rzecz jasna, ale duchowa, ukryta przed nami treść. Diagnoza ta mówi, że część elit zaangażowała się wiosną ’89 r. w budowę historycznego kompromisu z ekipą stanu wojennego tak dalece, że straciła ochotę na budowę suwerennego państwa i zgodziła się na tworzenie postkomunistycznej hybrydy.

Taka diagnoza pomija jednak społeczny, historyczny i międzynarodowy kontekst powstania polskiego modelu porządków postkomunistycznych. Pierwszy pominięty czynnik to stan społeczeństwa w latach 80., które wbrew legendzie o dobrym narodzie i złych elitach nie były okresem izolacji wąskiego obozu PZPR i powszechnego społecznego wsparcia dla podziemnej Solidarności. Przeciwnie: władzy udało się wówczas spacyfikować szeroki sprzeciw, wciągnąć spore grupy społeczne w struktury uznające PRL, takie jak choćby OPZZ. Złamano też powszechny opór, a poczucie słabości sprzeciwu dominuje na kartach podziemnej prasy praktycznie w całej dekadzie.

Fakty są takie, że choć udział w strukturach opozycji był bardzo szeroki jak na państwa bloku sowieckiego, to nie obejmował większości dorosłego społeczeństwa. To także dlatego Partia Wolności Kornela Morawieckiego zdobywała mniej głosów niż Polska Partia Przyjaciół Piwa w wyborach 1991 r. To dlatego w wyborach 1990 r. Lech Wałęsa nie zdobył w pierwszej turze 70 proc. głosów, a Stan Tymiński pokonał urzędującego premiera z solidarnościowym rodowodem. Dlatego SLD wygrał wybory w 1993 r., a jej kandydat – wybory prezydenckie 1995.

Zaraz po wyborach prezydenckich 1990 r. istniał krótki moment społecznego przyzwolenia na dokonanie radykalnych zmian. Krótka antykomunistyczna „euforia” obejmująca pierwszy rok prezydentury Lecha Wałęsy i działalność rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Tamto zaniedbanie jest równie ciekawe jak Magdalenka czy zwrot polityczny środowiska Adama Michnika.

Druga kwestia to zakres wpływów postkomunistów. Warto przypomnieć, że inaczej niż obóz władzy w krajach ościennych, w 1989 r. mieli oni za sobą doświadczenie dziewięciu lat walki politycznej i propagandowej z opozycją. Doświadczenie, które wymusiło sięgnięcie po takich polityków jak Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller. Ponadto, po 1980 r. doszło do zasadniczego przesunięcia rdzenia władzy ze struktur partyjnych do policyjnych. Segment postkomunistyczny w Polsce lat 90. to nie tylko wyrzucani na bruk pracownicy aparatu partyjnego, ale także dysponujący sporym kapitałem wiedzy o przeciwniku, czasami też pieniędzmi i kontaktami na Zachodzie, ludzie służb specjalnych.

Pozycję segmentu postkomunistycznego wzmacniała niezmieniona w sensie personalnym struktura sądownictwa i prokuratury. Możliwość wywierania presji na osoby, które przed 1989 r. bywały dyspozycyjne wobec władz, stanowiła dla wielu gwarancję bezkarności. Nie tylko za czyny popełnione przed upadkiem PRL, ale również za nadużycia gospodarcze, do jakich dochodziło także w pierwszym okresie transformacji. To nie był przeciwnik, którego można było pokonać gorącym przemówieniem pełnym zapewnień o własnej niezłomności czy rządowym dekretem.
Postkomunistom pomagała też postawa Zachodu, w dużej części Stanów Zjednoczonych, znakomicie widoczna już w raportach ambasadora Daviesa, ale obecna w szerszej polityce amerykańskiej. Domagano się od Polski, by zmiana nie eliminowała z życia politycznego ekipy, która dopuściła do demokratyzacji systemu.

Bo Zachód tak kazał

Warto przy tym podkreślić, że pierwsze rządy III RP były wyjątkowo wrażliwe na kwestie międzynarodowego uznania. Nie tylko ze względów – jak to się dziś utrzymuje – „psychologicznych”, ale także ekonomicznych i świadomości niestabilności całego regionu, którą przełamało dopiero przyjęcie krajów postkomunistycznych do UE i NATO. Polska zabiegała o środki finansowe wspierające transformację, o uznanie swej „kompatybilności” z instytucjami gospodarczymi Zachodu. Takie stanowisko miało jednak swoją cenę.

Nic tak nie oburzało politycznego obozu władzy ostatnich ośmiu lat jak przypominanie, że znacząca część reform miała charakter „agendy zewnętrznej”, której ramy określały najpierw takie instytucje jak MFW i Bank Światowy, a potem NATO czy Unia Europejska. Być może za jakiś czas będziemy wiedzieć więcej na temat rzeczywistego pola manewru, które posiadały polskie rządy lat 90. Wydaje się, że było ono większe, niż utrzymywano.

Z pewnością stopień dostosowania do wymogów tych instytucji wzmacniały dwa czynniki. Po pierwsze status i poglądy elity eksperckiej, która w większości uważała się za pośredników między wyższą kulturą Zachodu a lokalnym środowiskiem, żyjącym w stanie cywilizacyjnego zapóźnienia. Drugim czynnikiem były postawy elit urzędniczych, które w procesie integracji europejskiej widziały szansę na realne wzmocnienie swej pozycji.

To te dwa środowiska i część mediów utrzymywały, że nie ma alternatywy dla żadnego elementu tej „agendy zewnętrznej”, a każda forma sprzeciwu zagraża procesowi integracji i wpycha nas w objęcia Rosji. Co ciekawe: narracja ta nie uległa zasadniczej zmianie po roku 2004. Tyle tylko, że stawką była nie akcesja do UE, ale maksymalne wykorzystanie środków unijnych. Tę logikę zaakceptował nie tylko ideologicznie bliski takiemu stanowisku rząd PO, ale także w znaczącej części PiS. Wystarczy sięgnąć do dokumentów strategicznych przygotowanych w latach 2005-07, by dostrzec w nich tę samą logikę działania.

Agenda zewnętrzna nie jest bowiem – wbrew dzisiejszej narracji rządzących – zjawiskiem jednoznacznie negatywnym. Państwa przyjmują ją zwykle, działając na zasadzie „coś za coś”, negocjują poszczególne elementy, ale rzadko kontestują ją całkowicie. Problemem ostatniego 25-lecia był jednak brak – jak pisze Jerzy Hausner – suwerennej myśli strategicznej. Czegoś, co dawałoby negocjatorom podstawę do zawierania kompromisów i ułatwiało ocenę wyników negocjacji.

Klientelizm gorszy od oligarchii

O ile lata 90. niosły ze sobą zagrożenie zbudowania silnego postkomunistycznego układu oligarchicznego, w którym kluczową rolę odgrywały interesy wąskiego kręgu przedsiębiorców i polityków oraz części dawnych i współczesnych służb specjalnych, o tyle ostatnia dekada przyniosła całkiem inne patologie.

Główną rolę zaczął odgrywać partyjny klientelizm. Jego konstrukcja polega na dominującej sile powiązań personalnych „patronów” z „klientami”, począwszy od szczytów partyjnej hierarchii, aż po najniższe szczeble władzy samorządowej.

Przenika struktury państwa, zależnych od niego spółek, określa reguły funkcjonowania całego sektora, odbiera autentyczność debacie publicznej i zagraża istocie samorządności gmin i miast.

Patologia klientelizmu polega na tym, iż utrzymuje on dominację powiązań nieformalnych. Utrzymuje prymat prywatnych źródeł dojść do wiedzy o procedurach, dostępu do środków publicznych, wyłączność ścieżki „awansu dzięki rekomendacji”. Zmiany, które PiS wprowadza w mediach publicznych czy służbie cywilnej, pogłębiają przyzwolenie dla klientelizmu, znoszą pozory i bariery. Przynajmniej na tym etapie nie naprawiają sytuacji.

Oczywiście obrońcy rządu będą mieli rację, że skoro klientelizm stał się obowiązującą regułą gry politycznej, to trudno sądzić, że jakakolwiek rządząca partia będzie od niego wolna. To tak – przekonują – jakby oczekiwać wyłączenia praw grawitacji. W tej sprawie zresztą trudno polemizować, mając w pamięci teorię Machiavellego o tym, jak trudna jest naprawa zepsutego państwa, w którym samo sięgnięcie po władzę wymaga akceptacji złych obyczajów.

Klientelizm zatem – paradoksalnie – wzmacnia rządzących, ułatwiając utrzymanie się u władzy, ale szalenie ogranicza pole manewru rządu i jego skuteczność. Rządzący wikłają się bowiem w dziesiątki obietnic wobec różnych mikroukładów, muszą spłacać długi z kampanii wyborczej, przyjmować do pracy ludzi, którzy często nie mają odpowiednich kompetencji. Klientelizm, choć wydaje się złem nieporównanie mniejszym niż rządy oligarchów, przez swą powszechność staje się groźniejszy w trwałych skutkach dla państwa i jego instytucji.

Każdy zaczyna od zera

Aparat państwa dotknięty wymienionymi tu chorobami stał się trwale podsterowny, rozproszony na fragmenty działające według własnej logiki i niepoddające się koordynacji. Poszczególne resorty z natury rzeczy kierują się własną logiką, by współpracować – potrzebują presji ze strony premiera i jego otoczenia. Potrzebują nie tylko miękkiej procedury uzgodnieniowej, do jakiej może dochodzić na forum Komitetu Stałego Rady Ministrów, ale twardego programowania i egzekwowania spójności. To jednak wymaga znacznie silniejszej niż obecnie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Próby wzmocnienia centrum tego państwa, podejmowane przez część rządów, nie układały się w świadomy ciąg reform. To, co zrobił w tej dziedzinie Cimoszewicz, nie zyskało kontynuacji w epoce Buzka. Rządy Marcinkiewicza zaczęły się od strzału w kolano, jakim była likwidacja Rządowego Centrum Studiów Strategicznych. Ale psuto także własne dobre działania. Tusk nie skorzystał z ciekawego pomysłu zbudowania Zespołu Doradców Strategicznych, który zostawił po sobie Michał Boni. Po jego odejściu z KPRM wolną przestrzeń zajęli spece od PR. Beata Szydło nie powołała – mimo zapowiedzi – własnego zespołu doradców. Rząd został skonstruowany tak, by nie dać premierowi narzędzi realnej koordynacji.

Śmiały projekt polityki gospodarczej określany dumnie „planem Morawieckiego” nie ma dobrze opisanego pomysłu, jak poradzić sobie z koordynacją polityk poszczególnych części państwa, co przekłada się na zdolność wprowadzania postulowanych zmian. Wymaga on nie tyle przeniesienia narzędzi koordynacji i planowania strategicznego z jednego ośrodka do drugiego, ile stworzenia tych narzędzi od zera. Tu zresztą barierą jest wspomniana na wstępie niezdolność uczenia się na błędach innych. Spora część diagnozy stanu gospodarki przedstawionej przez Morawieckiego nie opisuje mechanizmów, które doprowadziły do wskazanych przez niego porażek i błędów. A to oznacza, że w wielu przypadkach nowa ekipa będzie je powtarzać.

Marnuje się najważniejszy kapitał, jakim mogło być doświadczenie klasy politycznej. W sytuacji, gdy nie istnieje pamięć instytucjonalna, kolejni ministrowie i ekipy zaczynają od zera – ignorując analizę porażek poprzedników. Sztandarowe hasło nowej ekipy – „dobra zmiana” – zamienia się na naszych oczach w „dobre chęci”. W porażki maskowane – jak za poprzedniej ekipy – słownymi awanturami z opozycją. Wady III RP pozostają nienaruszone, niektóre nawet ulegają wzmocnieniu. A energia, którą w demokracji wywołuje zawsze zmiana polityczna, jest po raz kolejny marnowana.

Warto zatem porzucić dominujące sposoby myślenia o najbliższej przeszłości – ten o „złotym wieku” i ten o zmarnowanym ćwierćwieczu. 25 lat doświadczeń powinno owocować polityczną dojrzałością i refleksyjnością, a nie rozpowszechnionym dziś zdziecinnieniem. Warto, by kluczowe ośrodki polityczne po stronie rządu i opozycji uznały, że poza logiką kampanii wyborczej, wymuszającej prymitywizację przekazu, jest także logika rządzenia. Wymaga ona dojrzałości i zdolności widzenia bez zaciemniających poznanie uproszczeń.©

Autor jest politologiem i publicystą, wykładowcą Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016