Państwo bez inteligencji

Uciekła na lepiej płatne posady, wypchnięto ją z polityki, oddała własne bastiony, wybrała seksowniejsze etykiety: profesjonalistów, klasy średniej. Czy państwo bez inteligencji może być inteligentne?

17.04.2023

Czyta się kilka minut

Westybul w Muzeum Archeologicznym w Neapolu. / FRANCESCO GUSTINCICH / ALAMY / BE&W
Westybul w Muzeum Archeologicznym w Neapolu. / FRANCESCO GUSTINCICH / ALAMY / BE&W

Nikt już nie pyta o inteligencję. Nie słychać nawet, żeby ktoś za nią tęsknił albo się z nią otwarcie identyfikował. Co się stało? Czy niepostrzeżenie zniknęła cała klasa ludzi? Jedno jest pewne: żyjemy już w innej, pointeligenckiej Polsce.

Nasze społeczeństwo ma słabe elity gospodarcze i administracyjne oraz słabe instytucje określające interes publiczny (w dodatku niezdolne do stania na jego straży). Sektor publiczny ulega degradacji, samorządy tracą finansowy grunt pod nogami. A agenda polityczna? Jest martwa, choć tak gorączkowo dyskutowana. Martwa – czyli bez znaczenia dla naszego życia.

Każdy element tego wyliczenia należał kiedyś do inteligenckich wyzwań, podejmowanych w imię postępu i nowoczesności. Trudno więc nie zapytać o to, kto dziś przejmuje rolę inteligencji.

Dwie energie

Inteligencja była w Polsce ważnym współtwórcą nowoczesności. Trochę dziedzicząc tę rolę po dawnych elitach, trochę przyjmując rolę państwa. I – co ważne – zawsze pozostając wobec tych elit, tego państwa i nawet samej siebie odrobinę krytyczna. Odrobinę, a nie bardzo – bo też inteligencja powielała liczne błędy każdej innej nieźle urządzonej grupy społecznej. Czasem była zbyt pewna siebie i egoistyczna, czasem uważała się za wyłącznego depozytariusza idei postępu, lekceważąc ducha demokracji. Innym jeszcze razem czuła się zaszczuta i marginalizowana przez populizm. Nagonki na inteligencję były bowiem skutecznym narzędziem jego społecznej legitymizacji.


KONIEC ELIT, JAKIE ZNAMY

Rafał MATYJA: Zegar elit został uregulowany przez doświadczenia epoki przełomu i transformacji, nie uległ zmianom nawet po wejściu do Unii. Cały czas wierzą one we względnie stabilny świat. Ale jego już nie ma >>>>


Teraz inteligencja schodzi ze sceny pod naporem toksycznej mieszanki kapitalizmu i populizmu na technologicznych sterydach. Zanikają nie tylko resztki jej etosu, ale i rozumienia kultury – zdolności do skupionego i wytrwałego przyglądania się światu, czytania i słuchania. A także respektu dla szkoły, w której przyjaznym cieniu rozwijały się przez ostatnie sto kilkadziesiąt lat europejskie społeczeństwa.

Śmierć polskiej inteligencji jest powolnym, prawie niedostrzegalnym odchodzeniem – długo będziemy się spierać o to, czy jeszcze daje jakieś oznaki życia. To błąkanie się między „jeszcze tak” a „już nie” zabija z czasem każdą ciekawą dyskusję. Dlatego ważniejsze jest to, czy inteligencja umrze bezpotomnie, czy też „zreprodukuje się” w jakiś istotny sposób. Optymistyczny scenariusz zakłada powstanie innej grupy zdolnej do krytycznego spojrzenia i racjonalizowania społecznych relacji. A także zdolnej do wychodzenia poza prostą logikę interakcji między dwiema miotającymi naszym światem energiami: kapitalistycznej akumulacji i populistycznie podkręconej demokracji.

Obie te energie często ze sobą współgrają. Podobnie wykorzystują ludzkie zachowania, wpływając na decyzje konsumenckie i wyborcze. Istnienie grupy, która nie jest ściśle poddana logice tych żywiołów, byłoby pożądane. Jednak musiałaby ona być impregnowana na presję kapitalizmu jako dostarczyciela sensów życia, często wchodzącego wręcz w rolę religii. Nie mogłaby też podlegać duchowi anarchicznie nastrojonego populizmu, który w istocie nie ufa już państwu i jego instytucjom, ale wykorzystuje publiczne pieniądze do budowania doraźnej przewagi w sondażach.

Na razie żyjemy w przeświadczeniu, że oba zagrożenia są przejściowe. W kapitalizmie chętnie dostrzegamy przemijającą właśnie neoliberalną przesadę, a w populizmie – zaledwie efekt parady potworów podobnych do Trumpa i równie jak on „przypadkowych”. Realiści widzą w tym jednak trwałe zjawiska, na które trzeba mieć lepszą odpowiedź niż tylko przeczekanie.

Ten podział wydaje się ważniejszy od wszystkich innych różnic. Pierwsza prognoza daje nadzieję na to, że w końcu zdarzy się coś, co przywróci dawne porządki. Druga – realistyczna, więc uznawana za pesymistyczną – mówi, iż trzeba poszukiwać nowych recept. Innego kształtu postępu.

Tylko gdzie?

Ćwiczenia z przystosowania

W XX w. inteligencja była czymś więcej niż tylko elementem klasowej układanki. Dawała także możliwość wypełniania istotnych dla całości społeczeństwa funkcji. W Polsce – państwie, które nie wpisało się w logikę funkcjonowania europejskiego centrum, nie miało silnych elit finansowych, administracyjnych i politycznych – inteligencja stanowiła nie tylko naturalną bazę rekrutacji obywateli na wysokie stanowiska publiczne. Formułowała też kulturowe i polityczne strategie.

To dlatego, jak opisują w „Inteligenckim totemie” Rafał Smoczyński i Tomasz Zarycki, tak chętnie przejęła dziedzictwo arystokracji jako elity państwowej dawnej Rzeczypospolitej, a zarazem elity kulturalnej pierwszych dekad porozbiorowych. Tyle tylko, że z roli tej w końcówce XX w. po prostu się wycofała, zajmując nowe pozycje w różnicującym się społeczeństwie.

Wielu już w latach 90. wolało etykietkę „profesjonalisty” od terminu „inteligent” – pretensjonalnego, brzmiącego nad wyraz staroświecko, wikłającego w nieprzyjemne rozterki i, co gorsza, sugerującego wspólnotę z gorzej płatnymi zawodami dawnej inteligencji. W rzeczy samej elita prawników, lekarzy czy ekspertów instytucji publicznych mało ma wspólnego ekonomicznie z nauczycielami czy młodszą kadrą akademicką. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że komercjalizacja lub biurokratyzacja zawodów inteligenckich zmieniły szersze reguły gry i eliminowały inteligencję z jej tradycyjnej roli. Działo się to także w sektorze publicznym, którego instytucje, owładnięte pasją cięcia kosztów, mierzenia efektywności i konkurencyjności, traciły swoją obywatelską specyfikę.

Szybko okazywało się zresztą, że ta konkurencyjność jest urojona. Chodziło tylko o wzmocnienie czysto formalistycznych kryteriów oceny i kontroli. W zamian dawano nadzieję na zarobki z tego sektora. Świetnie było to widać w nadziejach części środowiska akademickiego związanych z reformą Jarosława Gowina. Sam mechanizm parametryzacji działał motywująco. Nie trzeba było wiązać z nim konkretnych i wymiernych nagród. Fakt, że coś liczymy i zmuszamy do wykonania norm, podziałał na uczelniane administracje wystarczająco silnie.

I tak właśnie ostatnie dwie dekady stworzyły mechanizm osłabiania krytyki społecznej, wypchnęły ją na ideologiczne marginesy. Nie mieściła się ona ani w jałowym intelektualnie sporze między PO a PiS, ani w szerszych mechanizmach „refleksyjnego państwa” podpowiadanych nam przez logikę działania Unii Europejskiej. Mantra o tym, że Polska nie dorosła do standardów Brukseli, rozbijała się o dalekie od doskonałości realia funkcjonowania Unii. Ale w to miejsce nie powstała żadna nowa myśl „europejska”, lepiej określająca polską strategię i wychodząca poza logikę „przystosowania”.

To właśnie w biurokratyzacji rozumienia procesu integracji widać jak na dłoni skutki braku optyki inteligenckiej, zdolnej do wyjścia poza prosty pragmatyzm „absorpcji środków”. Dla części tradycyjnej inteligencji sam ten proces wiązał się zresztą z nowymi ofertami – zwykle profesjonalizacji w zamian za zaniechanie krytycznego spojrzenia. I to profesjonalizacji wyposażonej w zachęty finansowe (lepiej płatną pracę przy projektach unijnych), a także prestiżowe (wyższą pozycję od innych segmentów administracji). Dla części stanowił też szansę (lub tylko obietnicę) kariery w instytucjach unijnych w Brukseli.

Nie mówimy tu o jakimś „warszawskim zjawisku”. Pracy przy projektach europejskich było dużo w całym kraju. Przemysł szkoleniowy pochłaniał ogromne środki i energię tych, którzy w poprzedniej dekadzie kombinowali, jak dorobić do skromnych pensji w sektorze publicznym. Był też czynnikiem zmiany pokoleniowej, tworząc perspektywę karier równoległych do politycznych i naukowych. Ktoś w końcu napisał te kilometry strategii, wniosków, diagnoz, planów rewitalizacji, restrukturyzacji i czego tam jeszcze wymagała logika absorpcji unijnych środków. W tej aktywności tkwi zapewne tajemnica słabej reprezentacji dzisiejszych czterdziestolatków w życiu politycznym i intelektualnym.

Ruch w kierunku profesjonalizacji kadry urzędniczej i wzmocnienia jej poziomu merytorycznego, także przez mechanizmy selekcji do pracy przy projektach unijnych, mógł wytworzyć nową grupę zdolną do przejęcia części funkcji wypełnianych przez inteligencję. Jednak zamiast ją wzmocnić, dokonano po roku 2015 jej pacyfikacji, zarzucając, iż nie rozumie celów działania rządu, definiowanych przez elitę partyjną PiS.


POLSKA DO ZMIANY

Wojna przynosi złudne nadzieje, ale też uczy, że świata nie buduje się dla coraz większych przyjemności. Wojna przywraca społeczeństwom horyzont, jakim jest katastrofa. Będzie on nam potrzebny w zmaganiu z nadchodzącymi wyzwaniami >>>>


Jeżeli zatem mamy poważnie myśleć o jakiejś formie częściowego zachowania wartościowych funkcji i postaw dziedziczonych po inteligencji, trzeba określić zasadniczy ich sens. Byłaby nim zdolność do formułowania korekt mechanizmów kapitalistycznych i logiki dostosowującego się do ich realiów państwa oraz – częściowego ich wdrażania. Dotyczy to przede wszystkim reformy systemu edukacji, funkcjonowania samorządu lokalnego czy dostrzegania roli instytucji kultury wykraczającej poza prosty mecenat nad życiem artystycznym.

Twórczy niepokój

Najsilniejsze przejawy czegoś, co nawiązuje do specyficznie inteligenckiej koncepcji etosu życia publicznego, pojawiały się daleko od mainstreamu. Np. w politycznej inicjatywie tworzenia Partii Razem (co bardziej pałkarsko nastawieni przedstawiciele głównego nurtu chętnie etykietowali ją jako radykalną czy wręcz komunistyczną). Pojawiły się też w miejskim aktywizmie, który tak uroczo drażni niektórych pławiących się w komplementach otoczenia prezydentów. A także w obronie humanistyki czy uczelni regionalnych przed logiką reformy Gowina, stawiającą wszystkich wykładowców w blokach startowych urojonego wyścigu o światową rozpoznawalność.

Ani miejscy aktywiści, ani Partia Razem nie odniosły jednak większego sukcesu. Ruchy miejskie wymusiły korektę zachowań wielu mniej lub bardziej zachowawczo myślących prezydentów, podobnie jak lewica uprawomocniła w main­streamie hasło o prawie do mieszkania, równym traktowaniu kobiet i osób LGBT. Ale najmocniejszy punkt tej historii to protesty przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego z końca 2020 r., których środowiska dziedziczące role dawnej inteligencji nie potrafiły podjąć w żaden twórczy sposób. Antypaternalistyczny wydźwięk był dla nich zbyt ryzykowny i zagrażał wszystkim wewnętrznym hierarchiom. Podobnie zresztą jak feministyczny, bo czym innym jest respektować prawo kobiet do protestu, a czym innym uznać ich polityczną podmiotowość na poziomie realnie decydujących elit. Ta rewolucja nie zatrzymała się jednak nawet w pół drogi, ale została utopiona w słodkich zapewnieniach solidarności.

Sygnałem „śmierci inteligencji” nie są zatem pohukiwania propagandystów PiS, lecz brak solidarności z walczącymi o lepsze płace nauczycielami czy zlekceważenie antypaternalistycznej i feministycznej wymowy Strajku Kobiet, a także koncentrowanie się na aspektach antykościelnych i antyklerykalnych oraz kwestii aborcji.

Twórczy niepokój, jaki zasiały wspomniane tu grupy w zdominowanych przez status zadowolonej klasy średniej elitach życia publicznego, określa jedną z możliwych strategii. Klasą średnią i tak się stajemy, na tyle, na ile pozwalają realia kapitalizmu w naszym półperyferyjnym kraju i strategie podszytego anarchistyczną mentalnością państwa. Mentalnością, do której tak łatwo przyklejają się egoizmy partyjne, religijne, zawodowe. Ale przecież treść etosu owej klasy średniej podlega negocjacji i jest pochodną ścierania się postaw.

Klasa kreatywna

Najsilniejszymi negatywnymi skutkami ideowego akcesu inteligencji do klasy średniej była pogarda dla zwykłych i niekreatywnych zawodów oraz neoliberalne podejście do terytorium „poza metropoliami”. Było ono i jest traktowane jak ciężar, który ciągną za sobą „centra-lokomotywy”. Podejście to, wzmocnione przez większe poparcie dla PiS poza obszarem metropolii, tworzyło przekonanie o silniejszym związku wielkich miast z globalizującym się światem niż z własnym „interiorem”. Musimy to sobie uprzytomnić: tylko dzięki unijnym strategiom zrównoważonego rozwoju uniknęliśmy wynikającej z tego zaburzenia perspektywy katastrofy cywilizacyjnej.

Jeszcze bardziej spektakularny przejaw przemiany inteligencji w klasę średnią pojawił się podczas ­dyskusji wokół koncepcji „klasy kreatywnej” Richarda Floridy. ­Entuzjastycznej reakcji na perspektywę stania się klasą kreatywną towarzyszyło rozczarowanie, że Florida zaliczył do niej także nauczycieli. Dobrze wyglądająca kreatywność informatyków czy speców od reklamy została skontrastowana z wyobrażeniem o zawodzie traktowanym jak banalna repetycja sztampowych treści. Z pracą, której nie doceniają nawet ci, którym udało się dotrzeć na szczyt edukacyjnej hierarchii i zająć pozycje profesorów uniwersyteckich.

W polskiej narracji nauczyciele i szkoły nie odgrywają żadnej istotnej roli – cały rozwój intelektualny zawdzięczamy sobie, no czasami może jakimś wybitnym mistrzom, do których przyznanie się opromienia dodatkowym blaskiem naszą karierę. Praca, którą wykonali w tej mierze rodzice i tysiące anonimowych belfrów, jawi nam się co najwyżej jako asystowanie przy naturalnym rozwoju talentów.

Jednak tym, co wyklucza nauczycieli z gry o kreatywne społeczeństwo, nie jest stan szkoły, tylko logika nowego kapitalizmu, w tym kształcie, w jakim pojawił się on w Polsce w latach 90. Ów kapitalizm traktuje karierę dzieci jako przestrzeń szczególnej troski rodziców, silnie różnicując zresztą – jak pokazał w książce „Państwo, szkoła, klasy” Przemysław Sadura – zachowania klasy średniej i ludowej. Zarówno w ideologiach inspirowanych katolicyzmem (dziecko pod opieką rodziców, chroniących przed zepsuciem), jak i liberalizmem (dziecko jako utalentowany skarb, którego nikt nie ma prawa zepsuć) lekceważy się uspołecznienie jako zadanie szkoły i traktuje jej działalność skrajnie nieufnie. Jej wad się nie naprawia, ale raczej przyjmuje strategie ochrony własnego dziecka, jeżeli to możliwe – choćby przez posłanie go do szkoły płatnej lub dobrze płatnej.

Umacnia to (znane z retoryki „ochrony przedsiębiorców”) podejście do państwa, traktujące je jako zło konieczne, bo nie poddane i nie poddające się do końca regułom wolnego rynku. Łączy to zaniedbania intelektualne lat 90. z nawykami społeczeństwa ukształtowanego przez nawyki trwania poza państwem lub wbrew państwu. Nie przepracowaliśmy ani doświadczenia PRL, wad i zalet tamtego państwa i porządku społecznego, ani – symetrycznie – przewag Zachodu. Uznaliśmy, że odpowiadają za nie kapitalizm i wolny rynek, a nie dokonane przez państwa europejskie daleko idące korekty logiki kapitalistyczno-rynkowej, składające się na „państwo dobrobytu”.


Konfederacja złapała wiatr w żagle dzięki schowaniu starych i postawieniu na nowych liderów. Już za jedno pokolenie mogą wyprowadzić Polskę z Unii Europejskiej >>>>


Nic więc dziwnego, że etos wykonującej tradycyjne zawody inteligenckie klasy średniej też nie wyraża się w woli kontynuacji tego modelu. I to nawet wtedy, gdy stoi za nim – jak w świecie akademickim czy szerzej: edukacyjnym – własny interes grupowy. Być może skazuje to „stare” bastiony inteligencji na szybszy, niż się spodziewamy, rozpad. Widać to po zbyt chętnym porzuceniu priorytetu zadań dydaktycznych wyższych uczelni na rzecz formalno-naukowych (projekty, publikacje). Anarchokapitalizm ostatniej reformy nie był narzucony przemocą, ale współbrzmiał z oczekiwaniami znaczącej części emancypującej się z inteligenckiej tradycji „wspólnoty akademickiej”. Stało za nim marzenie o uczelni przekształconej w korporację, w której nie wykonuje się już tradycyjnych czynności nauczycielskich, ale wytwarza nowoczesne produkty składające się na „gospodarkę opartą na wiedzy”.

Ten ostatni przykład pokazuje zmianę, jaka zachodzi w instytucjach będących kiedyś bastionami inteligencji. Nie tylko tracą one pożyteczne dla społeczeństwa funkcje, ale formatują swoje kadry w iście antyinteligenckim duchu. Zniechęcają do społecznego zaangażowania, intelektualnego nonkonformizmu, otwartości na inne punkty widzenia. Obrona tego, co w tradycji inteligencji wartościowe, musi zatem być polemiczna wobec panujących porządków instytucjonalnych, krytyczna wobec trendów społecznych i gotowa do odrzucenia tego, co w etosie inteligenckim anachroniczne lub negatywne. Obecne porządki polityczne, ekonomiczne i społeczne będą dalej obumierać, jeśli będą pozbawione tej twórczej energii. I w tym, zapomnianym sensie należy rozumieć użyte w tytule słowo „postęp”. ©


Czytaj także:

Marcin Napiórkowski: Algorytm inteligencki - 10 instrukcji na czas przyszły


CO SIĘ ROBI W BIBLIOTECE

SĄ W POLSCE liczne miejsca, które niesłusznie wciąż kojarzą się z jakąś zaprzeszłą, przykurzoną inteligencką misją. Tymczasem kipi w nich zupełnie nowoczesne, niepokorne życie obywateli i wymiana społecznej energii. Polskie biblioteki publiczne to sieć, która z wypożyczalni książek zmieniła się w nowoczesne ośrodki kultury.

NAWET JEŚLI do najbliższego teatru jest kilkadziesiąt kilometrów, a miejscowa księgarnia sprzedaje głównie podręczniki, biblioteki są miejscem, w którym politycy mogliby się dowiedzieć, „jakie są problemy zwykłych ludzi”. I – dodajmy – ich aspiracje. Z ostatnich danych GUS (za rok 2021) wynika, że w Polsce działały 7693 biblioteki publiczne, z których 4,8 mln czytelników wypożyczyło ponad 89 mln książek, i w których odbyło się 134 tys. imprez stacjonarnych i 21 tys. online (gromadząc odpowiednio: 3,5 mln oraz 1,9 mln uczestników). A był to, pamiętajmy, rok pandemiczny – dwa lata wcześniej w 275 tysiącach bibliotecznych imprez wzięło udział blisko 7 mln Polaków. Raczej nienarzekających na śmierć inteligencji, o ile się z nią w ogóle identyfikują.

NA PEWNO – tu opinie bywalców są zgodne – wyjątkowa jest klasa osób (przeważnie kobiet), które prowadzą te nowoczesne instytucje. Ostatnio byłem w jednej z nich na szafingu, żona na spotkaniu i dyskusji z pisarzem, a dzieci spędzają tam wieczory grając w planszówki. ©℗ Michał Okoński

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Gdzie są ludzie od postępu