Sennik antropocenu

„Współczesność jest jak sen, więc sądzimy, że nie grożą nam żadne konsekwencje” – mówi Thom Yorke przy okazji kolejnej solowej płyty.

09.09.2019

Czyta się kilka minut

Thom Yorke usiłuje uciec ze stacji metra w filmie „Anima” / MATERIAŁY PRASOWE
Thom Yorke usiłuje uciec ze stacji metra w filmie „Anima” / MATERIAŁY PRASOWE

Latem w londyńskim metrze zawisły tajemnicze plakaty. Nieznana wcześniej nikomu firma Anima Technologies reklamowała produkt o nazwie Dream Camera. Z opisu wynikało, że jest niczym innym, jak tylko rejestratorem snów. „Masz problemy z zapamiętywaniem swoich snów? Tu w Anima znamy to uczucie aż za dobrze”, głosiło hasło, a link do strony internetowej i numer telefonu sugerowały rychły kontakt. Kiedy jednak wykręcało się podane na plakacie numery, w słuchawce rozbrzmiewał komunikat o likwidacji biznesu z uwagi na rażące i bezprawne działania.

Internauci nie mieli wątpliwości, że to przemyślana akcja marketingowa. Brzmiała jak reklama serialu, może nowego odcinka „Czarnego lustra”? I poniekąd tak właśnie było, bo publikacji „Animy”, nowej muzyki Thoma Yorke’a towarzyszyła premiera krótko­metrażowego filmu na Netfliksie pod takim samym tytułem.

Film trwa raptem kwadrans i właściwie można by uznać, że nie ma żadnej fabuły. Ot, przydługi teledysk, który zszywa trzy utwory z nowo wydanej płyty. Ale już choćby fakt, że wyreżyserował go Paul Thomas Anderson, którego filmy i występujący w nich aktorzy regularnie otrzymują nominacje do Oscarów, sugeruje, że dobrze przyjrzeć mu się dokładniej i potraktować jak coś więcej niż tylko efektowny obrazek do muzyki.

Wyższość fazy REM nad jawą

Sceneria jest mocno dystopijna. Tłum jednakowo ubranych ludzi, jednorodna masa, przemierza anonimową, pozbawioną detali przestrzeń. To niemalże pleń, pełzające skupisko tysięcy larw muchówki w poszyciu lasu. Pociąg i stacja metra, zanurzone w futurystycznej nocy ulice, wreszcie poranek w nieokreślonym środkowoeuropejskim mieście (zagrała je czeska Praga). Wszyscy tańczą, ale to bardzo dziwny taniec. Pełen niepokoju, jak nieustanna próba otrząśnięcia się z koszmaru.

Główny bohater goni w tym tłumie za króliczkiem – kobietą. Czasem pod prąd, czasem z prądem, czasem nawet wbrew grawitacji, a czasem bezwolnie włączając się w schematy, które zdają się rządzić ruchem całej reszty. W końcu stawia na swoim, w wąskiej brukowanej uliczce dopada ukochaną, ale tylko po to, by za chwilę się obudzić.

Przy okazji premiery „Animy” – płyty i krótkiego metrażu – Thom Yorke, wokalista Radiohead, ale też coraz częściej muzyk na własną rękę, dużo mówi o snach. O tym, że bez nich nasze umysły się przegrzewają, że wszystko, co najlepsze w nauce i sztuce, rodzi się w odpoczywającym mózgu. Aż chciałoby się dopisać do płyty rozwijający tematykę dzieła podtytuł: „O wyższości fazy REM nad jawą”.

Samotność, niepokój, zagubienie – taka jest właśnie „Anima”. Orwell, Lem, Dick. To płyta w całości elektroniczna, bo wciąż brany za rockmana Yorke bez ściemniania przyznaje, że jego studyjne instrumentarium już dawno składa się wyłącznie z komputerów (jednocześnie dodając, że w towarzystwie gitary i fortepianu coraz częściej czuje ulgę i spokój ducha). W tę samą stronę poszła zresztą twórczość jego macierzystego zespołu. Na wydanej w 2016 r. „A Moon Shaped Pool” syntezatory i automat perkusyjny są tak samo ważne jak gitara czy bas. Na „Animie” wokal, choć wciąż przynoszący rytm, częściej jest tylko wypełniaczem dziur pozostawionych przez dźwięki niż budulcem muzycznej struktury.

Filmowa „Anima” rozpoczyna się komunikatem „Oglądać głośno”. Płytę mogłaby otwierać podobna sugestia.

Odrażające dziwaki

Nie da się mówić o Yorke’u nie zaczynając od Radiohead. Wszyscy członkowie zespołu – Yorke, basista Colin Green­wood, jego brat Jonny, gitarzysta Ed O’Brien i perkusista Phil Selway – poznali się w szkole w angielskim hrabstwie Oxfordshire. W 1985 r. założyli zespół. Początkowo nazywał się On A ­Friday, bo czas na wspólne granie mieli tylko w piątki. Obecną nazwę przyjęli dopiero po podpisaniu kontraktu z wytwórnią EMI – Radiohead to cytat z piosenki grupy Talking Heads.

Kiedy na listy przebojów piął się utwór „Creep” („Chciałbym być wyjątkowy, ale jestem odrażający, jestem dziwakiem, co ja tu do cholery robię, wcale tu nie pasuję”) z debiutanckiej płyty „Pablo Honey” (1993), recenzenci dostrzegali w Radio­head brytyjską odpowiedź na Nir­vanę i wszystko to, co w podobnym czasie działo się po drugiej stronie Atlantyku. Dziś te porównania wydają się groteskowe. Tym bardziej że piosenkowe „Creep” nie było w żaden sposób reprezentatywne dla twórczości Radiohead. Dla stroniących od prostych rozwiązań Brytyjczyków stało się wręcz zmorą. „Creep” weszło do kanonu współczesnego rocka i jest być może najczęściej coverowaną piosenką letnich festiwali. Radiohead sięga po nie sporadycznie.

Prawdziwy komercyjny i artystyczny sukces przyniósł zespołowi trzeci w karierze album „OK Computer” z 1997 r. Krytycy piali z zachwytu, fani walili na koncerty, a i muzycy też wreszcie wydawali się zadowoleni. Na wciąż mocno rockowym albumie roiło się bowiem od zapowiedzi tego, co ma nadejść. Tym czymś był kolejny krążek, „Kid A” (2000), wyznaczający nowe szlaki, które doprowadziły Radiohead do miejsca, w którym jest dziś. Miejsca zupełnie osobnego, stroniącego od etykiet, w którym muzyk bywa tak samo zaskoczony jak słuchacz.

Yorke wyznał kiedyś, że jego komponowanie jest jak budowanie z klocków Lego. Ale nie konkretnego zestawu krok po kroku za instrukcją. Chodzi o wybieranie losowych, pozornie niepasujących do siebie elementów i układanie ich w coś, co ma ręce i nogi. Każde dziecko i rodzic wiedzą, że właśnie po to wymyślono te klocki. Do zabawy improwizowanej, ograniczonej tylko wyobraźnią, bez oglądania się na kolory i realizm.

Poznańska plama

Ta odrębność wprowadziła Radiohead i poszczególnych jego członków na muzyczny Olimp. Mogli od tej pory robić, co chcą, a ich próby za każdym razem spotykały się z należytą uwagą krytyki i fanów. Kiedy więc Jonny Greenwood nagrywał z Krzysztofem Pendereckim, pozostali muzycy zaczęli dawać upust swoim snom. W 2006 r. Yorke wypuścił solowy debiut „The Eraser”, a potem, aby wykonywać go na żywo, powołał do życia supergrupę Atoms for Peace. W jej skład weszli m.in. basista Red Hot Chili Peppers i perkusista R.E.M. W 2013 r. Atoms for Peace przyjechali do Poznania (Radiohead występowało w Polsce trzykrotnie, m.in. w 2017 r. na Open’erze), ale koncert został w ostatniej chwili odwołany. Yorke odmówił występu z uwagi na niedbałość organizatorów w kwestii bezpieczeństwa.

Swoboda twórcza przełożyła się też na pionierski charakter tego, co robili już po nagraniu nowej muzyki. Jesienią 2007 r. do internetu trafił siódmy studyjny album Radiohead zatytułowany „In Rainbows”. Każdy mógł za niego zapłacić tyle, ile uważał za stosowne – nawet jednego pensa lub nic. Ruch, który 12 lat temu był dla branży muzycznej szokiem, to dziś standard. Nowe płyty większości wykonawców trafiają najpierw na platformy streamingowe (z których korzysta się za darmo lub płacąc abonament), a dopiero potem stają się materialnym bytem: CD lub winylem.

Podobnie nowatorskich zabiegów promocyjnych Radiohead ma na koncie więcej. Wydaniu „The King of Limbs” w 2011 r. towarzyszyła publikacja jednorazowej gazety. Z kolei kiedy kilka miesięcy temu ktoś ukradł kolekcję minidisków z prywatnego archiwum Yorke’a – było na nich 18 godzin nagrań z sesji do „OK Computer” – zamiast płacić 150 tys. funtów okupu muzycy opublikowali cały materiał w internecie. Kosztował funtów kilkanaście, a zysk trafił na cele charytatywne.

Za tą momentami zawadiacką pewnością siebie kryją się oczywiście rozterki, dylematy, blokady i twórcze kryzysy. Oraz brak zrozumienia – po publikacji „Kid A” pisarz Nick Hornby porównywał go w „New Yorkerze” do „Metal Machine Music” Lou Reeda, sugerując, że w sprawiedliwym świecie za takie albumy płaciłoby się mandaty. Trudno się dziś nie śmiać z uznanego przecież autora. To raczej najstarsze płyty Radiohead brzmią teraz nierealnie, jak muzyka z innej planety lub chociaż innych czasów. Czasów – to perspektywa dziecka lat 80. i 90. – za którymi się tęskni w pełnej świadomości i akceptacji, że już nie wrócą. Po czasie każdy jest mądry, sztuką jest być mądrym przed czasem.

Zęby Borisa Johnsona

„Za sprawą naszych urządzeń, telefonów i internetu coraz częściej żyjemy jak we śnie. Wysyłamy w świat nasze awatary i wydaje nam się, że nie musimy przejmować się konsekwencjami ich działań. Słuchamy kłamstw ulatujących spomiędzy zębów Borisa Johnsona, śmiejemy się z jego fryzury, bo to wszystko jest jak sen” – mówił Yorke po publikacji „Animy” w wywiadzie udzielonym dziennikarzowi i DJ-owi Zane’owi Lowe’owi. To oczywiście dość płytka analiza płynąca z ust domorosłego socjologa, ale artystom pozwala się zwykle na więcej niż innym. Poza tym w tym kontekście jest zrozumiałe, że ostatni akord „Animy” – utwór „Runwayaway” – brzmi jak dzwonek budzika. Głośny, zdecydowany i cholernie uparty, by postawić na nogi. Na dodatek ostemplowany tekstem: „This is when you know who your real friends are”, teraz już wiesz, komu możesz ufać.

„Yorke to bard na niepewne czasy, w których żyjemy” – zawyrokowała recenzentka „Guardiana”, bo wsparta taką puentą płyta stała się marzeniem każdego lewicującego dziennikarza. Tym bardziej że za warstwą liryczną kryje się masa publicystyki. Utyskiwania na populizmy, technologię, atomizację jednostki i wszystkie te koszmary antropocenu, symptomy jutra, którymi karmi się dzisiejsza popkultura.

W takim kontekście łatwo drwić z Yorke’a jak z jeszcze jednego współczesnego myśliciela, na którego opinie z zapartym tchem czekają internetowe portale, by potem przeliczyć je na kliki. Tylko że po drodze zgubi się muzyka, którego odważne wybory artystyczne dokonują się jak najbardziej na jawie. I rodzą poważne konsekwencje dla całej gałęzi sztuki. Te wybory pozwalają mu prawie 30 lat po debiucie tworzyć albumy intrygujące i wymuszające na kilkadziesiąt minut pełnię uwagi. Może to kolejne wyjście przed szereg? Nagranie płyty, której należy słuchać od rytmicznego „Traffic”, przez przejmujące „Dawn Chorus”, aż po to nieznośne „Runwayaway”, bo jest zamkniętą całością, a nie tylko zbiorem utworów do żonglowania na playlistach?

W recenzji sprzed lat Hornby pisał o Radiohead jako zespole, którego „trzeba słuchać w domu, noc za nocą, oddawać się paranoicznej atmosferze przełomu wieków, równocześnie próbując rozszyfrować enigmatyczne fragmenty tekstów i takie same tytuły” (zaraz potem dodawał, że w takim razie to zespół dla szesnastolatków, bo nikt poważny nie ma na to czasu). Być może miał jednak trochę racji? A może i tę recenzję, tak samo jak i tamtą, za 20 lat ktoś po prostu wyśmieje?

Ale ze snami tak już jest – dają do myślenia, ale nie wiadomo, co z nimi począć. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2019