Samorządy w kleszczach partii

W wielu miastach walka o prezydenturę wyjdzie poza logikę wojny PO z PiS. Po wyborach centroprawicowa orientacja władz lokalnych i regionalnych nie będzie jednak zagrożona.

26.06.2018

Czyta się kilka minut

Prezydent Katowic Marcin Krupa przekazuje swój fotel  w ramach akcji dobroczynnej, wrzesień, 2016 r. / GRZEGORZ CELEJEWSKI / AGENCJA GAZETA
Prezydent Katowic Marcin Krupa przekazuje swój fotel w ramach akcji dobroczynnej, wrzesień, 2016 r. / GRZEGORZ CELEJEWSKI / AGENCJA GAZETA

Jesienne wybory samorządowe będą najsilniej z dotychczasowych poddane presji wywieranej przez politykę ogólnopolską. Konsekwencją będzie nie tylko większe upartyjnienie polityki lokalnej i regionalnej, ale także zahamowanie koniecznych zmian. Zbliża się bowiem faza, w której samorząd powinien uczyć się funkcjonowania bez zewnętrznego dopływu dużych środków na inwestycje; w której zamiast z kolejnymi wielkimi sukcesami trzeba liczyć się z koniecznością stawienia czoła możliwym kłopotom finansowym i konfliktom społecznym.

Pierwsza faza funkcjonowania władzy lokalnej to budowanie nowych instytucji, zakończone kadencją 1998–2002, w której samorząd gminny uzupełniono powiatowym i wojewódzkim, a największym miastom nadano status równy z powiatami. W tej fazie mieliśmy do czynienia z silnym upartyjnieniem samorządu miejskiego, za sprawą mechanizmu wyłaniania prezydenta przez rady i tworzenia – tak jak w Sejmie – większościowych koalicji rządzących. Partie były wówczas zdecentralizowane, a decyzje o zawarciu koalicji lokalnej podejmowano w większości przypadków samodzielnie, a nie na rozkaz centrali.

Druga faza to okres, w którym liczą się umiejętności menadżerskie i zdolność optymalnego (a czasami, niestety, tylko maksymalnego) wykorzystania środków unijnych. Ten etap związany jest z wprowadzeniem w 2002 r. zasady bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów. Następuje w nim silne zróżnicowanie między niezależnymi od układów partyjnych prezydentami i burmistrzami a upartyjnionym samorządem wojewódzkim, w którym dochodzi niekiedy do zmian ekip rządzących wskutek interwencji z Warszawy.

Trzeci etap – jeszcze przed nami – to przejście od rozwoju rozumianego jako maksymalne wykorzystanie środków europejskich do tego, który samorząd jest w stanie finansować się głównie z własnych środków. W niektórych miastach oznaczać to będzie także konieczność radzenia sobie z problemem zadłużenia. Co więcej: w części miast dotkliwy może stać się stopniowy, ale odczuwalny spadek liczby mieszkańców czynnych zawodowo. Dodajmy do tego realne konflikty społeczne, np. wiążące się z walką ze smogiem. Samorząd nie będzie w stanie wystąpić tu w roli dobrego wujka godzącego oczekiwanie poprawy jakości powietrza z zapewnieniem „świętego spokoju” tym, którzy używają szkodliwych dla środowiska instalacji opałowych. Podstawowym wyzwaniem będzie nie tyle lepsze lub gorsze zarządzanie „wzrostem”, ale rządzenie w warunkach gry o sumie zerowej.

W tej sytuacji nie wystarczy już sprawność biurokratycznych aparatów, biegłych w sztuce pisania projektów: konieczne będzie szukanie partnerów w koalicjach zdolnych rozwiązywać problemy poprzez mobilizację innych rodzajów kapitału społecznego, a czasami także finansowego. Nie każdy z obecnych polityków lokalnych udźwignie odejście od logiki „my, samorządowcy, zrobiliśmy dla was, mieszkańców, coś dobrego” i konieczność przyjęcia postawy „sami nie damy rady, liczymy na wasze współdziałanie”. Dla wielu zmiana stylu rządzenia, porzucenie wygodnej rutyny, może okazać się zbyt trudna. Wszystko jednak wskazuje, że ten aspekt w nadchodzących wyborach nie będzie miał większego znaczenia.

Poza układem

Mimo że do wyborów pozostało jeszcze kilka miesięcy, to już wiosną dowiedzieliśmy się, że ich format w wielu polskich miastach będzie odbiegał od tego, w ramach którego toczy się rywalizacja ogólnopolska.

Właściwie tylko w części miast – tak jak w Warszawie – kampanie będą przebiegać pod dyktando konfliktu PO-PiS. Wybory warszawskie mogą zresztą stanowić idealny model sporu między kandydatami potwierdzającymi nie tylko przekonania ich wyborców, ale w sposób przerysowany także stereotypy dotyczące ich partii. W Łodzi czy w Poznaniu te różnice nie będą już tak spektakularne, a kandydaci obozu centrowego wystąpią w roli broniących swego dorobku prezydentów. Równocześnie w Gdańsku, Szczecinie i Wrocławiu konflikt między PO a PiS może okazać się wręcz drugoplanowy. W kampanii będzie chodzić raczej o osobistą wiarygodność kandydatów, o ocenę ich zdolności politycznych.

Niezwykłym przykładem paradoksów powstających na styku polityki lokalnej i ogólnopolskiej będzie Kraków. Tu Prawo i Sprawiedliwość mogłoby – obserwując choćby wyniki wyborów parlamentarnych i prezydenckich – mieć spore nadzieje na wygraną samorządową. Obawa przed takim scenariuszem skłoniła przeciwników PiS do podtrzymania po raz kolejny kandydatury Jacka Majchrowskiego, mimo zastrzeżeń dotyczących nie tylko politycznych korzeni tego polityka, ale także stylu rządzenia miastem przez ostatnie cztery kadencje.

W Katowicach z kolei doszło do bardzo ciekawego sojuszu bezpartyjnego środowiska rządzącego tym miastem od lat z Prawem i Sprawiedliwością, które zdecydowało się na poparcie obecnego prezydenta miasta Marcina Krupy. Ten sojusz ma dla PiS ważny aspekt wizerunkowy. Partia, która nie mogła pochwalić się sukcesem wyborczym w żadnym z dużych miast, zyskuje szansę na przynajmniej jeden sukces na tym poziomie.

Wszystko jednak będzie zależało od tego, jaka będzie ostatecznie lista kandydatów ubiegających się o to stanowisko. W szczególności zaś, czy pojawi się – w Katowicach i każdym innym mieście – kandydat spoza układu PO-PiS. Tam, gdzie tak się stało, osie rywalizacji uległy szybkim korektom.

W wielu średnich miastach takie kandydatury pojawią się zapewne powszechnie. Tam bowiem łatwiej – jak pokazały cztery lata temu przykłady Roberta Biedronia w Słupsku czy Jacka Wójcickiego w Gorzowie Wielkopolskim – o polityczną niespodziankę i zarazem pewną samorządową innowację.

Lewicowej korekty nie będzie

Co więcej: to właśnie wyniki Biedronia i Wójcickiego, a do pewnego stopnia także Jacka Jaśkowiaka w Poznaniu, zapowiadały zmianę klimatu, odejście od nieco bizantyjskiego stylu rządzenia miastami, usprawiedliwianego tym, że jest ładniej, sprawniej i zamożniej. Wszystko wskazuje na to, że po przejęciu w 2014 r. przez niektórych kandydatów części postulatów ruchów miejskich zjawisko to jedynie się rozszerzy, ale nie pojawią się istotne nowe treści. Będzie zatem mowa o transporcie (publicznym, rowerowym, ale także z pewnością o parkowaniu), ekologii (głównie w kontekście smogu), partycypacji (budżety obywatelskie), nie dojdzie jednak do przełomu, jakim byłoby zakwestionowanie zasadniczo centroprawicowej orientacji wszystkich samorządów, także tych kierowanych przez ludzi o rodowodzie SLD-owskim.

Korekta na lewo nastąpiła – jak wspomniałem – za sprawą dość gładkiego, choć czasem powierzchownego przejęcia postulatów ruchów miejskich, co odebrało atut nowości, oryginalności czy nawet radykalizmu tam, gdzie ruchy te wystawiły własne listy. Odebrało też paliwo samorządowe inicjatywom takim jak Partia Razem.

Dziś wiadomo, że personalno-partyjna mapa głównych konfliktów o prezydenturę nie pozwoli na pojawienie się w skali kraju wyraźnej lewicowej alternatywy. Takiej, która postawiłaby pytanie o warunki życia gorzej uposażonych mieszkańców i o stan mieszkań komunalnych, która potraktowałaby transport publiczny jako rdzeń systemu komunikacyjnego miasta czy stworzyłaby warunki rzeczywistej dostępności służby publicznej, bez protekcji i układów. Dziś taka polityka jest bardzo trudna, szczególnie poza największymi ośrodkami. Zwłaszcza że klimat ogólnopolskiej rywalizacji premiuje raczej kontynuację centroprawicowej (a w debacie publicznej – także bezalternatywnej) optyki.

Jak obudzić metropolie

To, że dużym partiom nie opłacało się bardziej wyraziste podjęcie problematyki polityki miejskiej i samorządowej, jest zrozumiałe. Po pierwsze dlatego, że nie cieszy się ona żadnym zainteresowaniem mediów centralnych, ale również dlatego, że na pewnym poziomie generalizacji przestaje być też istotna dla wyborców. Jeżeli identyfikują oni jakieś postulaty jako „lewicowe”, to będą to raczej kwestie wynikające z różnic światopoglądowych, takich jak np. stosunek do in vitro czy postulaty środowisk LGBT.

Najsilniej upartyjniona będzie – z oczywistych racji – kampania sejmikowa. Tu komitety nieposiadające ogólnopolskiego szyldu mają niewielkie szanse. Tylko w kilku województwach przed czterema laty udało się im w ogóle wejść do regionalnego przedstawicielstwa, a w województwach śląskim, opolskim i dolnośląskim uczestniczyły też w tworzeniu koalicji wspierających zarządy. W pierwszym przypadku lista ta miała szyld Ruchu Autonomii Śląska, a w drugim – Mniejszości Niemieckiej. Tylko w trzecim była to lista Bezpartyjnych Samorządowców, tworzona przez to samo środowisko, które dziś próbuje zbudować podobną koalicję już w skali ogólnopolskiej.

Przeciwko tego typu inicjatywom działa fakt, że przeciętna wielkość okręgu sejmikowego jest niższa od okręgów sejmowych, co utrudnia mniejszym ugrupowaniom zdobycie mandatu. Dotyczy to nie tylko bezpartyjnych list regionalnych, ale także takich formacji jak Kukiz’15, SLD czy Razem.

Odmiennie rzecz się ma tylko z PSL: na jego korzyść działa fakt sporej koncentracji wyborców na terenach wiejskich, co sprawia, że ta partia zdobywa mandaty do sejmiku wszędzie tam, gdzie w okręgu nie ma dużego ośrodka miejskiego. Poparcie dla PSL jest zresztą jedną z kluczowych niewiadomych w równaniu, w którym pytamy o praktyczne wyniki wyborów sejmikowych. Praktyczne, czyli nie te, które wyrażają się w ogólnopolskich odsetkach poparcia dla poszczególnych partii, ale te, które wyrażają się w zdolności do utworzenia zwycięskich koalicji i wybrania zarządów.

Na korzyść centrowej opozycji mogłaby zadziałać także wyższa niż w poprzednich wyborach frekwencja w miastach, o ile uda się ją pobudzić. Jak wielokrotnie zwracał uwagę Jarosław Flis, wybory lokalne w większym stopniu mobilizują do uczestnictwa wieś, podczas gdy prezydenckie czy sejmowe – wielkie miasta. W Lublinie, Poznaniu, Szczecinie i Wrocławiu frekwencja w wyborach sejmikowych 2014 r. była o ponad 8 punktów procentowych niższa niż w skali województw, a w Łodzi różnica ta sięgnęła blisko 10 punktów.

Opozycja w najbliższej kampanii może zatem postarać się wzmocnić wielkomiejską motywację do uczestnictwa w wyborach samorządowych hasłem „zablokowania PiS”. Może to zmienić zachowania kilkunastu procent uprawnionych do głosowania mieszkańców metropolii. Aktorzy ogólnopolscy mają sporo narzędzi, by uzyskać taki właśnie efekt.

Koniec postu

Czy rzeczywiście wybory samorządowe mają skutki dla sceny ogólnopolskiej? Kiedy przyjrzymy się doświadczeniom ostatnich kilkunastu lat, widzimy sporo takich przypadków. Pierwszy z nich to wygrana w wyborach warszawskich 2002 r. Lecha Kaczyńskiego, która otworzyła mu drogę do prezydentury w roku 2005. Inny to sukces porozumienia PO-PSL w wyborach sejmikowych 2006 r., który był przygrywką do ustanowienia koalicji na poziomie ogólnopolskim rok później. Patrząc na następne wybory można zresztą powtórzyć, że umocnienie tej koalicji w wyborach sejmikowych 2010 r. (rządziła we wszystkich województwach!) było ważnym czynnikiem zwiększającym szanse PO i PSL w wyborach sejmowych 2011 r. i przyczyniło się do sukcesu pierwszego w historii dwukadencyjnego rządu.

Tym razem wysoka stawka polega też na tym, że wybory samorządowe kończą długi, trzyletni okres politycznego postu, w którym pozycja polityczna zwycięzców z jesieni 2015 r. nie została poddana jakiejkolwiek wyborczej weryfikacji. Nie wiemy, jak polityka PiS w ostatnich latach zmieniła geograficzny rozkład poparcia dla tej partii. Czy rzeczywiście stało się ugrupowaniem bardziej zakorzenionym na prowincji? Czy zbudowało poparcie w województwach zachodnich? Publikowane sondaże nie pozwalają na jasną odpowiedź. Zsumowane wyniki sejmikowe z tej jesieni będą kluczowym argumentem w konstruowaniu ofert politycznych na wybory europejskie i parlamentarne.

Taki będzie krótkotrwały, ogólnopolski efekt wyborów samorządowych. Długotrwały będzie zależał od tego, na ile zmieni się sposób rozumienia i uprawiania polityki samorządowej. Być może główni kandydaci wolą pominąć na razie tę kwestię i zająć się nią po wygranej. Jak zawsze w kampanii wyborczej, gdy wygodniej rozstrzygać emocjonujące publiczność, ale raczej drugorzędne kwestie, które nie wiążą rąk politykom. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2018