Samorządowe wojny pozycyjne

Zbliżające się wybory mają podwójne znaczenie: oprócz ustalenia tego, kto znajdzie się we władzach lokalnych, stanowią próbę przed wyborami parlamentarnymi. Co nas czeka w listopadzie?

29.09.2014

Czyta się kilka minut

Burmistrz Rembertowa, jego zastępcy i szef rady dzielnicy, grudzień 2013 r. / Fot. Mariusz Grzelak / SE / EAST NEWS
Burmistrz Rembertowa, jego zastępcy i szef rady dzielnicy, grudzień 2013 r. / Fot. Mariusz Grzelak / SE / EAST NEWS

Najważniejsze partie rozpoczynają kampanię samorządową bez wyraźnego lidera sondaży. Z punktu widzenia SLD kluczowe jest pytanie, czy lewica będzie w stanie odzyskać siły: w wyborach europejskich pogrzebała wprawdzie konkurencję w postaci Janusza Palikota, ale jej wynik również był poniżej oczekiwań. Pozycja PSL po wyborach będzie w dużym stopniu uzależniona od układów koalicyjnych: nie wiadomo, jak sobie poradzi dotychczasowy partner (PO), a PiS może być zarówno potencjalnym koalicjantem, jak konkurentem, który odsuwa ludowców od władzy w ich matecznikach.

Dwoje na huśtawce

Obie główne partie, jeśli spojrzeć na wyniki wyborów z 2010 r., na pewno wypadną gorzej, niż przedstawia się to w sondażach czy w wyborach ogólnopolskich. Istotna część ich wyborców to osoby, których polityka lokalna po prostu nie interesuje i które nie pójdą głosować. Osłabienie PO w sondażach – nawet jeśli zatrzymane po awansie Donalda Tuska – oznacza tyle, że dzisiejsza pozycja tej partii jest o jedną trzecią słabsza niż przed czterema laty. Dodatkowo poprzednie wybory samorządowe były przeprowadzone tuż po wyborach prezydenckich, kiedy PO kontrolowała wszystkie ośrodki władzy centralnej. Wśród działaczy Platformy pojawiły się pycha i przekonanie, że „kto nie z nami, ten przeciwko nam”, prowadzące do licznych konfliktów z sympatyzującymi z PO prezydentami czy burmistrzami. Dziś nauczona bolesnym doświadczeniem partia zawiera porozumienie np. z popularnym prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem. Jej problemem są wewnętrzne podziały – i te znane z ogólnopolskich mediów, i te, które widać w skali lokalnej – podsycane obawą przed przyszłorocznymi wyborami, utratą władzy i mandatów w Sejmie.

PiS nie idzie jednak do wyborów jak po swoje, ponieważ z racji zainteresowań lidera i centralizacji partii jej stosunek do samorządów był zawsze daleki od entuzjazmu. Przejawia się to m.in. w tym, że nawet miejsca, w których PiS sprawuje władzę, nie są eksponowane w ogólnopolskim przekazie politycznym, nastawionym raczej na pokazywanie błędów przeciwników niż własnej siły. Długotrwałe pozostawanie w opozycji i kapitalizowanie niezadowolenia społecznego gryzie się z przekazem naturalnym dla sprawujących władzę – obywateli uszczęśliwianych ukończonymi inwestycjami. Stąd kłopot ze sformułowaniem komunikatu, w którym pokazuje się sukcesy samorządowe własnego środowiska.

Mimo wszystko jednak w PiS widać chęć wyjścia ze starych kolein. Te wybory stają się poligonem nowej strategii, której sygnałem było już zawarcie porozumienia z Solidarną Polską i Polską Razem. Oznacza ono wyjście poza dotychczasowe przekonanie o potrzebie budowania partii zwartej i wiernej, która jest w stanie przetrwać kryzysy związane z porażkami. Wyniki do PE pokazały, że taka partia nie radzi sobie z wygrywaniem.

Lokalne elity

PO i PiS mają te same słabości. Patologie wewnętrznych konfliktów, hermetyczność oraz brak pewności liderów lokalnych, którzy nieustająco muszą lawirować pomiędzy lokalną konkurencją a naciskami z centrali, utrudniają podjęcie sensownych działań i są pożywką dla antypartyjnego resentymentu. Resentymentu, który jest w Polsce bardzo silny i sprawia, że wszyscy, na czele z ogólnopolskimi mediami, ekscytują się bezpartyjnymi rzekomo samorządowcami (to pojęcie powiela ukształtowany już w czasach komuny stereotyp bezpartyjnego fachowca). Tak naprawdę jednak tworzenie ugrupowań lokalnych i dystansowanie się od ogólnopolskich podziałów politycznych nie jest w przypadku sprawujących władzę w samorządzie żadnym poświęceniem. To raczej skuteczna strategia marketingowa, która pozwala powiększyć przewagi wypływające ze sprawowania władzy dzięki sympatii społecznej, która wynika z ustawienia się w opozycji do niebudzących zaufania partii politycznych.

To właśnie sprawia, że tylko niewielka część urzędujących wójtów, burmistrzów i prezydentów zachowuje formalną więź z partiami, dzięki którym zdobyli stanowiska: tak jest w przypadku PiS w Radomiu oraz PO w Warszawie, Gdańsku, Łodzi czy Bydgoszczy. Większa część pozostałych liderów samorządowych startuje pod własnymi szyldami, choć warto zauważyć, że w zasadzie żaden nie wzbrania się przed poparciem ze strony partii ogólnopolskich – jednak najchętniej przyjmując je w myśl zasady „brać, ale nie kwitować”. W ten sposób włodarzowi ubywa rywali, a przybywa sojuszników, bez narażania się na niechęć elektoratu konkurencyjnych partii. Ma to decydujące znaczenie w drugiej turze wyborów, kiedy już trzeba się określić, czy jest się za, czy przeciw urzędującym prezydentom i burmistrzom.

Finansowy straszak

Słabość partii w relacjach z włodarzami miast bierze się też z tego, że nie mają im one niczego do zaoferowania – ani zaplecza eksperckiego, ani kompetentnych kadr, ani zaangażowanych aktywistów. Pozostaje im jeden atut: kiedy są partiami władzy i mają dostęp do funduszy europejskich, posiadają bardzo silne narzędzie nacisku.

Jeśli wybory bazują na konflikcie PO i PiS, unosi się nad nimi wizja gwałtownej zmiany status quo. Mówi się wtedy o potrzebie zachowania sprawdzonych ścieżek dystrybucji środków unijnych. Celem jest ściągnięcie na listy formalnie niezależnych samorządowców i budowa porozumień z ugrupowaniami lokalnymi. Takie sojusze dają rządzącym przewagę także dlatego, że wyposzczone długotrwałą opozycją PiS i SLD traktują wybory samorządowe, w szczególności sejmikowe, jako sposób na utrzymanie przy życiu swojego aparatu, który nie może liczyć na etaty w administracji rządowej czy spółkach Skarbu Państwa. Umieszczając na listach osoby niemające doświadczenia w sprawowaniu władzy ani wynikającej z tego pozycji publicznej, partie te osłabiają swoje szanse w zestawieniu z partiami władzy. Tym samym osłabiają demokrację – rządzący nie czują na plecach tak silnego oddechu konkurencji, jak by na to zasługiwali.

Z drugiej strony w obliczu tego, że partia władzy jest osłabiona, w wielu miejscach zrażeni nią lokalni politycy tworzą własne komitety w wyborach do sejmiku, idąc tropem wyznaczonym przed czterema laty przez Rafała Dutkiewicza – choć on sam zdążył już z tej ścieżki zawrócić, takie regionalne komitety powstają np. w Wielkopolsce czy w Lubuskiem.

Medialne wabiki

Dla mediów najciekawsze są jednak spersonalizowane pojedynki o największe miasta. Jak będą przebiegały?

Tam, gdzie prezydenci zachowali jednoznaczne związki z partiami, sytuacja jest najbardziej czytelna: w pierwszym rzędzie można się spodziewać pojedynku PO-PiS. W Warszawie i Gdańsku zdecydowanymi faworytami są Hanna Gronkiewicz-Waltz i Paweł Adamowicz, nawet jeśli w minionej kadencji mieli niekiedy wizerunkowe kłopoty. W Lublinie i Bydgoszczy byli posłowie Krzysztof Żuk i Rafał Bruski będą przechodzić dopiero pierwszą próbę reelekcji, lecz i ich porażka byłaby zaskoczeniem.

PiS, szukając sposobu na wyjście z impasu, szczególnie w wielkich miastach, gdzie ciągle przewagę ma PO, wyzyskuje wewnętrzne konflikty u konkurencji. Skłania to do poszukiwania tak niebanalnych rozwiązań jak wystawianie w Łodzi i Krakowie w wyborach na prezydenta osób, które jeszcze niedawno były radnymi PO. We Wrocławiu i Białymstoku Platforma wspiera swoich niegdysiejszych kandydatów – Rafała Dutkiewicza i Tadeusza Truskolaskiego – wybaczając im próby budowania konkurencyjnych inicjatyw. W Poznaniu i Szczecinie prezydenci Ryszard Grobelny i Piotr Krzystek rozstali się z PO na dobre. Tam, podobnie jak w Krakowie, PO będzie zadowolona, jeśli jej oficjalny kandydat wejdzie do drugiej tury, nie powinna się jednak spodziewać niczego więcej. Również PiS nie ma w największych miastach oczekiwań innych niż poprawa notowań i – być może – napędzenie strachu konkurentce. Naprawdę ciekawa sytuacja będzie tylko w Katowicach, gdzie murowany faworyt Piotr Uszok niespodziewanie wycofał się z wyborów. Do walki o sukcesję stanie liczne grono wyrównanych kandydatów – poza oficjalnym kandydatem PO o fotel będzie walczył też jej były poseł, a poza dotychczasowym zastępcą prezydenta także jego bratanek.

Dużo nie znaczy dobrze

W większości przypadków prezydenci i burmistrzowie walczą o reelekcję i nie brakuje im atutów. Pojawia się jednak konkurencja, która próbuje im wybić z ręki choć jeden z nich – także odwołując się do antypartyjnego resentymentu. Jeśli partie nie są w stanie stworzyć alternatywy dla dotychczas rządzących, a oni sami są zadowoleni ze swojej pozycji, to pojawia się ciśnienie ze strony obywateli, dla których dotychczasowe ścieżki są zablokowane. Stąd integrujące się ruchy miejskie i kandydaci odwołujący się do nowego mieszczaństwa. Odnotowując to zjawisko, należy jednak pamiętać, że nadmiar pretendentów jest wzmocnieniem rządzących: jak pokazuje przykład Krakowa, nawet osłabienie prezydenta nie musi oznaczać zmniejszenia jego szans, jeśli w tym czasie pretendenci słabną jeszcze bardziej. Żaden przywódca nie boi się tłumu konkurentów – boi się tego jednego, który będzie potrafił zamienić na polityczny kapitał wszystkie jego błędy i zaniechania.

Oczywiście są też miejsca, gdzie władze samorządowe potrafią się otworzyć na nowe inicjatywy. Pokazuje to przykład Gdyni, gdzie komitet prezydenta Wojciecha Szczurka już w poprzednich wyborach (także do rady miejskiej) znokautował konkurencję ogólnopolskich partii. Konkurencja nie jest bowiem wartością samą w sobie, choć jest pewną polisą ubezpieczeniową dla obywateli. Każda władza deprawuje, a władza, która ma poczucie, że nie musi się obawiać o swoją pozycję, jest poddana pokusom znacznie silniejszym niż taka, która wie, że jeden błąd może ją kosztować utratę stanowiska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2014