Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Najważniejsze partie rozpoczynają kampanię samorządową bez wyraźnego lidera sondaży. Z punktu widzenia SLD kluczowe jest pytanie, czy lewica będzie w stanie odzyskać siły: w wyborach europejskich pogrzebała wprawdzie konkurencję w postaci Janusza Palikota, ale jej wynik również był poniżej oczekiwań. Pozycja PSL po wyborach będzie w dużym stopniu uzależniona od układów koalicyjnych: nie wiadomo, jak sobie poradzi dotychczasowy partner (PO), a PiS może być zarówno potencjalnym koalicjantem, jak konkurentem, który odsuwa ludowców od władzy w ich matecznikach.
Dwoje na huśtawce
Obie główne partie, jeśli spojrzeć na wyniki wyborów z 2010 r., na pewno wypadną gorzej, niż przedstawia się to w sondażach czy w wyborach ogólnopolskich. Istotna część ich wyborców to osoby, których polityka lokalna po prostu nie interesuje i które nie pójdą głosować. Osłabienie PO w sondażach – nawet jeśli zatrzymane po awansie Donalda Tuska – oznacza tyle, że dzisiejsza pozycja tej partii jest o jedną trzecią słabsza niż przed czterema laty. Dodatkowo poprzednie wybory samorządowe były przeprowadzone tuż po wyborach prezydenckich, kiedy PO kontrolowała wszystkie ośrodki władzy centralnej. Wśród działaczy Platformy pojawiły się pycha i przekonanie, że „kto nie z nami, ten przeciwko nam”, prowadzące do licznych konfliktów z sympatyzującymi z PO prezydentami czy burmistrzami. Dziś nauczona bolesnym doświadczeniem partia zawiera porozumienie np. z popularnym prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem. Jej problemem są wewnętrzne podziały – i te znane z ogólnopolskich mediów, i te, które widać w skali lokalnej – podsycane obawą przed przyszłorocznymi wyborami, utratą władzy i mandatów w Sejmie.
PiS nie idzie jednak do wyborów jak po swoje, ponieważ z racji zainteresowań lidera i centralizacji partii jej stosunek do samorządów był zawsze daleki od entuzjazmu. Przejawia się to m.in. w tym, że nawet miejsca, w których PiS sprawuje władzę, nie są eksponowane w ogólnopolskim przekazie politycznym, nastawionym raczej na pokazywanie błędów przeciwników niż własnej siły. Długotrwałe pozostawanie w opozycji i kapitalizowanie niezadowolenia społecznego gryzie się z przekazem naturalnym dla sprawujących władzę – obywateli uszczęśliwianych ukończonymi inwestycjami. Stąd kłopot ze sformułowaniem komunikatu, w którym pokazuje się sukcesy samorządowe własnego środowiska.
Mimo wszystko jednak w PiS widać chęć wyjścia ze starych kolein. Te wybory stają się poligonem nowej strategii, której sygnałem było już zawarcie porozumienia z Solidarną Polską i Polską Razem. Oznacza ono wyjście poza dotychczasowe przekonanie o potrzebie budowania partii zwartej i wiernej, która jest w stanie przetrwać kryzysy związane z porażkami. Wyniki do PE pokazały, że taka partia nie radzi sobie z wygrywaniem.
Lokalne elity
PO i PiS mają te same słabości. Patologie wewnętrznych konfliktów, hermetyczność oraz brak pewności liderów lokalnych, którzy nieustająco muszą lawirować pomiędzy lokalną konkurencją a naciskami z centrali, utrudniają podjęcie sensownych działań i są pożywką dla antypartyjnego resentymentu. Resentymentu, który jest w Polsce bardzo silny i sprawia, że wszyscy, na czele z ogólnopolskimi mediami, ekscytują się bezpartyjnymi rzekomo samorządowcami (to pojęcie powiela ukształtowany już w czasach komuny stereotyp bezpartyjnego fachowca). Tak naprawdę jednak tworzenie ugrupowań lokalnych i dystansowanie się od ogólnopolskich podziałów politycznych nie jest w przypadku sprawujących władzę w samorządzie żadnym poświęceniem. To raczej skuteczna strategia marketingowa, która pozwala powiększyć przewagi wypływające ze sprawowania władzy dzięki sympatii społecznej, która wynika z ustawienia się w opozycji do niebudzących zaufania partii politycznych.
To właśnie sprawia, że tylko niewielka część urzędujących wójtów, burmistrzów i prezydentów zachowuje formalną więź z partiami, dzięki którym zdobyli stanowiska: tak jest w przypadku PiS w Radomiu oraz PO w Warszawie, Gdańsku, Łodzi czy Bydgoszczy. Większa część pozostałych liderów samorządowych startuje pod własnymi szyldami, choć warto zauważyć, że w zasadzie żaden nie wzbrania się przed poparciem ze strony partii ogólnopolskich – jednak najchętniej przyjmując je w myśl zasady „brać, ale nie kwitować”. W ten sposób włodarzowi ubywa rywali, a przybywa sojuszników, bez narażania się na niechęć elektoratu konkurencyjnych partii. Ma to decydujące znaczenie w drugiej turze wyborów, kiedy już trzeba się określić, czy jest się za, czy przeciw urzędującym prezydentom i burmistrzom.
Finansowy straszak
Słabość partii w relacjach z włodarzami miast bierze się też z tego, że nie mają im one niczego do zaoferowania – ani zaplecza eksperckiego, ani kompetentnych kadr, ani zaangażowanych aktywistów. Pozostaje im jeden atut: kiedy są partiami władzy i mają dostęp do funduszy europejskich, posiadają bardzo silne narzędzie nacisku.
Jeśli wybory bazują na konflikcie PO i PiS, unosi się nad nimi wizja gwałtownej zmiany status quo. Mówi się wtedy o potrzebie zachowania sprawdzonych ścieżek dystrybucji środków unijnych. Celem jest ściągnięcie na listy formalnie niezależnych samorządowców i budowa porozumień z ugrupowaniami lokalnymi. Takie sojusze dają rządzącym przewagę także dlatego, że wyposzczone długotrwałą opozycją PiS i SLD traktują wybory samorządowe, w szczególności sejmikowe, jako sposób na utrzymanie przy życiu swojego aparatu, który nie może liczyć na etaty w administracji rządowej czy spółkach Skarbu Państwa. Umieszczając na listach osoby niemające doświadczenia w sprawowaniu władzy ani wynikającej z tego pozycji publicznej, partie te osłabiają swoje szanse w zestawieniu z partiami władzy. Tym samym osłabiają demokrację – rządzący nie czują na plecach tak silnego oddechu konkurencji, jak by na to zasługiwali.
Z drugiej strony w obliczu tego, że partia władzy jest osłabiona, w wielu miejscach zrażeni nią lokalni politycy tworzą własne komitety w wyborach do sejmiku, idąc tropem wyznaczonym przed czterema laty przez Rafała Dutkiewicza – choć on sam zdążył już z tej ścieżki zawrócić, takie regionalne komitety powstają np. w Wielkopolsce czy w Lubuskiem.
Medialne wabiki
Dla mediów najciekawsze są jednak spersonalizowane pojedynki o największe miasta. Jak będą przebiegały?
Tam, gdzie prezydenci zachowali jednoznaczne związki z partiami, sytuacja jest najbardziej czytelna: w pierwszym rzędzie można się spodziewać pojedynku PO-PiS. W Warszawie i Gdańsku zdecydowanymi faworytami są Hanna Gronkiewicz-Waltz i Paweł Adamowicz, nawet jeśli w minionej kadencji mieli niekiedy wizerunkowe kłopoty. W Lublinie i Bydgoszczy byli posłowie Krzysztof Żuk i Rafał Bruski będą przechodzić dopiero pierwszą próbę reelekcji, lecz i ich porażka byłaby zaskoczeniem.
PiS, szukając sposobu na wyjście z impasu, szczególnie w wielkich miastach, gdzie ciągle przewagę ma PO, wyzyskuje wewnętrzne konflikty u konkurencji. Skłania to do poszukiwania tak niebanalnych rozwiązań jak wystawianie w Łodzi i Krakowie w wyborach na prezydenta osób, które jeszcze niedawno były radnymi PO. We Wrocławiu i Białymstoku Platforma wspiera swoich niegdysiejszych kandydatów – Rafała Dutkiewicza i Tadeusza Truskolaskiego – wybaczając im próby budowania konkurencyjnych inicjatyw. W Poznaniu i Szczecinie prezydenci Ryszard Grobelny i Piotr Krzystek rozstali się z PO na dobre. Tam, podobnie jak w Krakowie, PO będzie zadowolona, jeśli jej oficjalny kandydat wejdzie do drugiej tury, nie powinna się jednak spodziewać niczego więcej. Również PiS nie ma w największych miastach oczekiwań innych niż poprawa notowań i – być może – napędzenie strachu konkurentce. Naprawdę ciekawa sytuacja będzie tylko w Katowicach, gdzie murowany faworyt Piotr Uszok niespodziewanie wycofał się z wyborów. Do walki o sukcesję stanie liczne grono wyrównanych kandydatów – poza oficjalnym kandydatem PO o fotel będzie walczył też jej były poseł, a poza dotychczasowym zastępcą prezydenta także jego bratanek.
Dużo nie znaczy dobrze
W większości przypadków prezydenci i burmistrzowie walczą o reelekcję i nie brakuje im atutów. Pojawia się jednak konkurencja, która próbuje im wybić z ręki choć jeden z nich – także odwołując się do antypartyjnego resentymentu. Jeśli partie nie są w stanie stworzyć alternatywy dla dotychczas rządzących, a oni sami są zadowoleni ze swojej pozycji, to pojawia się ciśnienie ze strony obywateli, dla których dotychczasowe ścieżki są zablokowane. Stąd integrujące się ruchy miejskie i kandydaci odwołujący się do nowego mieszczaństwa. Odnotowując to zjawisko, należy jednak pamiętać, że nadmiar pretendentów jest wzmocnieniem rządzących: jak pokazuje przykład Krakowa, nawet osłabienie prezydenta nie musi oznaczać zmniejszenia jego szans, jeśli w tym czasie pretendenci słabną jeszcze bardziej. Żaden przywódca nie boi się tłumu konkurentów – boi się tego jednego, który będzie potrafił zamienić na polityczny kapitał wszystkie jego błędy i zaniechania.
Oczywiście są też miejsca, gdzie władze samorządowe potrafią się otworzyć na nowe inicjatywy. Pokazuje to przykład Gdyni, gdzie komitet prezydenta Wojciecha Szczurka już w poprzednich wyborach (także do rady miejskiej) znokautował konkurencję ogólnopolskich partii. Konkurencja nie jest bowiem wartością samą w sobie, choć jest pewną polisą ubezpieczeniową dla obywateli. Każda władza deprawuje, a władza, która ma poczucie, że nie musi się obawiać o swoją pozycję, jest poddana pokusom znacznie silniejszym niż taka, która wie, że jeden błąd może ją kosztować utratę stanowiska.