Pod maską pragmatyzmu

Bezpartyjność samorządu skrywa zwykle umiarkowaną centroprawicę, budującą miasta dla klasy średniej, dbającą o dobre stosunki z Kościołem, ekosceptyczną i niechętną wobec radykalnych zmian.

23.08.2021

Czyta się kilka minut

Prezydent Krakowa Jacek Majchrowski (pierwszy z lewej), konsul generalny USA w Krakowie Patrick T. Slowinski (obok) oraz przedstawiciele Rady Miasta Krakowa otwierają rondo imienia Herberta Hoovera, Kraków, lipiec 2020 r. / / BEATA ZAWRZEL / REPORTER
Prezydent Krakowa Jacek Majchrowski (pierwszy z lewej), konsul generalny USA w Krakowie Patrick T. Slowinski (obok) oraz przedstawiciele Rady Miasta Krakowa otwierają rondo imienia Herberta Hoovera, Kraków, lipiec 2020 r. / / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

Wybitny prezydent Poznania z lat 90. Wojciech Szczęsny Kaczmarek był autorem sloganu mówiącego, że „rura jest apolityczna”. Streszczała się w tym pewna ideologia samorządowego pragmatyzmu, cechującego ówczesne elity miejskie. Był cenny, bo unikał tromtadracji i patosu właściwego polityce ogólnopolskiej. Ale zarazem tworzył wrażenie bezalternatywności, jedynie słusznego sposobu rozwiązywania problemów.

Nie ma jednego optymalnego scenariusza rozwoju kraju, wizje różnią się w zależności od przekonań ideowych, naszej sytuacji materialnej, wieku, stosunku do religii. Ale wątpimy w to, że podobne alternatywy funkcjonują na poziomie miasta czy regionu. Podobnie zresztą w innych szczegółowych sprawach. Nie wierzymy, że wizje rozwoju oświaty są zwykle uwarunkowane klasowo, że polityka zdrowotna jest polem ścierania się interesów. Zwykle myślimy o tych obszarach w kategoriach nieudolności rządzących lub roszczeń pracowników. Rzadko szukamy alternatyw o wyrazistej proweniencji ideowo-politycznej.

W przypadku polityki miejskiej sprawa poszła tak daleko, że retoryka jej twórców odżegnuje się od jakiejkolwiek polityczności. Jej autorzy nazywają siebie sami samorządowcami i dbają o to, by nikt nie przykleił im łatki „lokalnych polityków”.

Przez pierwsze trzy kadencje samorządu (1990–2002) wybierano tylko rady, a dopiero one powoływały i odwoływały prezydentów, burmistrzów i wójtów. Prezydentów, którzy nie byli samowładni, ale dzielili się odpowiedzialnością z kilkuosobowym zarządem miasta lub gminy wiejskiej. Wprowadzenie zasady bezpośrednich wyborów prezydenta, burmistrza i wójta i zniesienie kolegialności władz wykonawczych zmieniało wszystko.

Szeroką ławą

Blokowało też – paradoksalnie – formułowanie wyrazistych alternatyw. Blok prezydencki stawał się formacją „catch all”. Jeżeli prezydent miał rodowód lewicowy, najczęściej starał się złagodzić ten wizerunek, dbając o poprawne relacje z Kościołem, a często także z centroprawicowymi posłami czy władzami województwa. Jeżeli był prawicowy, unikał ostentacyjnych afiliacji partyjnych, w dużych miastach okazywał się wrażliwy na postulaty ruchów miejskich itp. Dominowali jednak prezydenci, których polityczny program był de facto centroprawicowo-technokratyczny.

Lewicowe akcenty pojawiały się w agendzie raczej jako efekt kierunkowego wsparcia ze środków Unii Europejskiej, uwzględniającego np. idee walki z wykluczeniem społecznym – ale wszystko w kostiumie pragmatycznego pozyskiwania funduszy. Prezydent miasta musiał być przede wszystkim menedżerem w wykorzystywaniu środków europejskich, budowaniu dobrych relacji z silnymi ekonomicznie i społecznie podmiotami: dużym biznesem – głównie deweloperskim, hierarchią kościelną, partiami dominującymi w sejmiku wojewódzkim i personalnie z członkami zarządu województwa.

Na to nakładała się polska wersja new public management, wyrosłego na gruncie thatcheryzmu nurtu zarządzania publicznego, uczącego oszczędzania na wydatkach socjalnych i sektorze publicznym, ekonomizowania usług lokalnych, w szczególności transportu publicznego. Uczącego, że prywatne jest lepsze i sprawniejsze, że najlepiej oszczędza się na pracownikach niższego szczebla, a menedżerom „najwyższej klasy”, świetnie przeprowadzającym takie oszczędności, należy się sowite wynagrodzenie. Akceptowano komercjalizację miejskich usług, nakazującą uważnie śledzić ich opłacalność. Ograniczano liczbę autobusów kursujących na mniej obciążonych liniach, przekonując, że i tak jeżdżą nimi tylko szkolna dziatwa i staruszki.

Dlatego sporo prywatyzowano. W pierwszej fazie absolutnie zasadnie – sklepy, zakłady usługowe i produkcyjne. Później także usługi komunalne, w jednym ze znanych mi miast – nawet zarządzanie cmentarzem. Upiększano na potęgę, często sensownie odnawiając elewacje, prostując krzywe chodnikowe płyty, wprowadzając miejską zieleń. Często też jednak – jak świetnie pokazuje książka Jana Mencwela – ujarzmiając wszystko betonem, kostką, tworząc miejskie pustynie, podporządkowane świętej potrzebie parkowania tak blisko, jak się da. Urządzanie miasta wedle potrzeb kierowców było niedyskutowanym szeroko dogmatem, szczęśliwie coraz częściej dziś podważanym.

Ten centroprawicowy pragmatyzm umocniony został jeszcze przez fakt, że po 2005 r. główny spór partyjny toczy się między dwoma ugrupowaniami o takim właśnie charakterze. W 2018 r. zdominował całkowicie wybory samorządowe. Wybory prezydentów i burmistrzów odbywały się w większości miast pod dyktando ogólnopolskiego sporu PiS z opozycją. W wielu miejscach nałożył się on na tradycyjny wybór między kontynuacją a zmianą. To dlatego w Rzeszowie głosowano „na Ferenca”, w Krakowie „na Majchrowskiego”, we wszystkich niemal wielkich miastach albo przeciwko PiS, albo przynajmniej nie na PiS.

Prawo i Sprawiedliwość nie ma żadnego odmiennego pomysłu na rządzenie miastami. Nie potrafiło nawet utrzymać władzy w miastach, w których sprawowali ją prezydenci z jego nadania – Radomiu czy Nowym Sączu. Nie umiało jej zdobyć tam, gdzie osiąga najlepsze wyniki w wyborach sejmowych. Bo też szyld ten w wymiarze polityki miejskiej nie oznacza niczego specyficznego.

W 2018 r. PiS jedyny znaczący sukces osiągnął, popierając kandydata na prezydenta Katowic, reprezentującego bardzo tradycyjną linię polityki samorządowej, w niczym nieróżniącą się od pozostałych. Natomiast konieczność zabiegania o elektorat tej partii skłaniała takich kandydatów jak Krzysztof Żuk czy Tadeusz Ferenc do mocniejszego wychylania się na prawo. Ten pierwszy uczynił to w Lublinie w sprawie parady równości, ten drugi w konflikcie wokół przedstawienia Teatru Maska, któremu stawiano zarzut „obrazy uczuć religijnych”. Finał kariery Ferenca i próba przekazania miasta w ręce polityka Solidarnej Polski nieco karykaturalnie pokazały treść owego „apolitycznego pragmatyzmu” w wykonaniu polityka wywodzącego się przecież z SLD.

Aktywistyczny lifting

Pod koniec minionej dekady pojawiło się widmo trudnych czasów. Politycy rozważający kandydowanie na urząd prezydenta miasta zastanawiali się, czy ich kadencja nie stanie się okresem nerwowego zarządzania długiem, szukania oszczędności i wojny pozycyjnej z centralizmem rządzącego PiS. Zanim do tego doszło, władze wielu miast stanęły wobec konieczności uwzględnienia postulatów ruchów miejskich.

Nie stanowiły one bynajmniej potężnej siły politycznej, dysponującej radnymi i strukturami. Rzecz w tym, że wielu wyborcom postulaty ruchów trafiały do przekonania i w walce o każdy głos warto było ich nie tracić. Postulaty te stały się też popularne w mediach, wielu dziennikarzy sympatyzowało z miejskimi aktywistami, dostrzegając w nich sojuszników w sprawach, które Ratusz chętnie zamiótłby pod dywan – wyciętych drzew, nieprzemyślanych lokalizacji deweloperskich, zaniedbanych osiedli, reprywatyzacji czy spraw lokatorskich.

Ruchom miejskim nie udało się stworzenie alternatywy w walce o władzę. Udało się za to stworzenie alternatywy merytorycznej, która szybko przeniknęła do programów i działań władz największych miast. Co więcej, łatwiejsze punkty – jak na przykład elementy polityki rowerowej – pojawiły się także w agendzie mniejszych gmin miejskich. Ten lewicowo-aktywistyczny lifting pomógł wielu liderom miejskim w walce o utrzymanie władzy, ale przy okazji przyniósł wiele dobrych skutków.

Co ciekawe, pojawienia się ruchów miejskich nie zauważyła w większości lewica spod znaku SLD. Istotna część prezydentów wywodzących się z tej formacji – jak Ferenc czy Majchrowski – była mentalnie po stronie twardej centroprawicy. Prezydenci mniejszych miast, jak Krzysztof Matyjaszczyk w Częstochowie, musieli się liczyć z realiami walki o utrzymanie władzy. Bo – oddajmy sprawiedliwość tym politykom – wyobrażenia wyborców o polityce miejskiej są również trwale centroprawicowe. Wynika to z dominacji klasy średniej i jej systemu wartości, ale także z braku zakorzenionych tradycji innego typu.

Lewica nie miała w Polsce tradycji „plebejskich”, jak choćby w Czechach. Poza kilkoma miastami – jak Będzin, Dąbrowa Górnicza czy Sosnowiec – w przedwojennych wyborach wypadała słabo. A potem została wpisana jako idea w program sowieckiego modelu ustrojowego. Jej szeregi zaludnili oportuniści i pragmatycy, lewicowość traktujący jako fasadę. Nie ma jak w innych krajach silnego nurtu związkowego, niewiele ją łączy z instytucjami sportowymi czy oświatowymi.

Jeżeli pojawiły się grupy społeczne, w których można upatrywać twórców struktur o innym niż centroprawicowy programie – to były to właśnie ruchy miejskie, radykalne często inicjatywy aktywistyczne, część – ale nie dominująca – organizacji pozarządowych. Trudno o gorszego partnera dla osób z długim doświadczeniem w strukturach PRL. Zalety tych środowisk dostrzegli natomiast prezydenci, których nie sposób określić lewicowcami. Często żegnali się ze swoją konserwatywną przeszłością, jak w przypadku Pawła Adamowicza czy Jacka Karnowskiego, często przesuwali jedynie akcenty, jak na przykład Rafał Dutkiewicz. Za sprawą późniejszych konfliktów politycznych mało kto pamięta fakt, że Dutkiewicz wygrał swoją pierwszą prezydenturę Wrocławia z poparciem PO i PiS.

Mordor? Nie widzę.

Alternatywa wobec przyjętego modelu rządzenia miastami jest dziś nie tylko trudna do pomyślenia politycznie, ale także społecznie. Strategia socjaldemokratyczna nie może bowiem oznaczać wzniecania wyrazistego konfliktu klasowego ani próby przeprowadzenia radykalnej zmiany zgodnej z postulatami ambitnych miejskich aktywistów. To pierwsze jest niemożliwe dlatego, że jeżeli klasa ludowa widzi w kimkolwiek obrońcę własnych interesów, to raczej w populistycznie przemawiających politykach PiS niż w aktywistach lewicy. To drugie jest niemożliwe przede wszystkim ze względu na słabą nośność miejskiego radykalizmu, nieprzebijającego się w szerzej dostępnych mediach elektronicznych.

Paradoksalnie, za tą alternatywą bardziej dziś przemawiają „racje” niż ludzie. Te racje to kilka wyzwań, przed którymi stają polskie miasta: od klimatycznych i ekologicznych aż po mieszkaniowe i związane z procesami demograficznymi i potrzebami starzejącego się społeczeństwa. W przypadku wielu miast to także kwestia pomysłu na przeciwdziałanie wyludnieniu i procesom marginalizacji poszczególnych ośrodków, obniżenia jakości życia.

Za alternatywą przemawia fakt, że skok urbanizacyjny dokonał się nie w warunkach gospodarki kapitalistycznej, ale planowej. W wielu miastach mieszkania zbudowane w okresie PRL to nadal ponad 2/3 zasobów. Co więcej, poziom zróżnicowania klasowego między poszczególnymi osiedlami jest nadal niewielki, choć zmiany raczej wzmacniają różnice, niż zmierzają w kierunku utrzymania miksu społecznego. Jest zatem kwestią świadomej decyzji miast to, czy chcemy powstrzymać procesy rozwarstwienia klasowego, czy prowadzić politykę umacniania różnic. Jedną z przyjętych strategii było bowiem udawanie, że nie widzi się zachodzących zmian lub – w wersji nieco lepszej – że uważa się, iż władze nie powinny na nie wpływać.

Zresztą „udawanie, że się nie widzi” jest jedną z ciekawszych strategii – prowadzącą w skrajnej wersji do niedostrzeżenia przez władze Warszawy skutków rozbudowy tzw. Mordoru – wielkiego skupiska biurowców, niewyposażonego w dobre rozwiązania komunikacyjne, nieosadzonego w jakimś planie rozwojowym stolicy. Nikt nie ośmielił się przeciwstawić siłom wolnego rynku. To niewidzenie dotyczy często zmian w oświacie i słabnącego sektora publicznego, lekceważenia związków pomiędzy nowymi inwestycjami mieszkaniowymi a infrastrukturą miejską i komunikacyjną. To samo dotyczyło przez lata smogu czy coraz poważniejszych skutków ulew w zabetonowanych miastach. Strategie miejskie nie brały pod uwagę czarnych scenariuszy, procesów wyludniania się, wykluczenia komunikacyjnego, słabnięcia oferty usług publicznych – np. zamykania oddziałów szpitalnych, słabnięcia mniejszych ośrodków akademickich.

Tego wszystkiego nie robiono wbrew mieszkańcom. Często właśnie zgodnie z oczekiwaniami sporej ich części. Duchem współczesnego polskiego miasta nie jest dziś egalitarna wspólnota, ale zróżnicowanie, poszukiwanie dystynkcji. Grodzone osiedla są tylko jednym z przykładów. Ludzie poszukujący mieszkania obawiają się „złych sąsiadów” i nigdy z nadzieją w głosie nie pytają o ożywione życie sąsiedzkie. Na tych, którzy mieszkają w lokalach komunalnych, patrzą z wyższością nie tylko ci uprzywilejowani z „dobrych osiedli”, ale także spora część ludzi z bloków. Władze nie mają zatem trudności w zaniedbywaniu zadań związanych z jakością własnych budynków mieszkaniowych.

Bardzo trudno przekonać mieszkańców do wymiany pieców czy ograniczenia liczby miejsc parkingowych na zatłoczonych ulicach śródmieścia. Istnieje przyzwolenie na gęstą zabudowę, betonowe place, redukowanie terenów zielonych. To dziś program większości. To się nie zmieni, dopóki w miastach nie pojawi się polityczna alternatywa. Zielono-czerwona, czyli socjaldemokratyczna ekonomicznie i społecznie, a ekologiczna, gdy chodzi o determinację w reakcji na wyzwania współczesności.

Ścieżka dla lewicy

W pierwszym ćwierćwieczu centroprawica rządziła wyobrażeniami o miejskiej polityce tak mocno, że nawet tam, gdzie wygrywał kandydat SLD, zwykle starał się udowodnić swoją „normalność”. Czasami – jak w przypadku Tadeusza Ferenca – nawet z pewną przesadą. Zresztą w polityce krajowej nie było inaczej – by wspomnieć choćby projekty podatku liniowego rozważane przez Leszka Millera.

Pojawienie się ruchów miejskich nie zaowocowało trwałymi strukturami miejskiej polityki. Jeżeli w roku 2023 ma się to zmienić, musi powstać znacząca politycznie i społecznie siła chcąca zmian w polityce miejskiej. W wymiarze partyjnym może ona powstać poza tradycyjnymi środowiskami centroprawicy – na lewicy bądź w okolicach Polski 2050 Szymona Hołowni. W wymiarze programowym oznaczać musi koncepcję socjaldemokratycznej i ekologicznej korekty polityki miejskiej. Korekty, a nie radykalnej zmiany. Na radykalizm nie pozwalają warunki społeczne i komunikacyjne, związane ze słabością miejskiej opinii publicznej. Jest ona często na rękę władzom miasta, które przedstawiają swoją wizję świata w ratuszowych gazetkach. Media lokalne są politycznie ostrożne, debaty są w najlepszym przypadku prostym odwzorowaniem ogólnopolskich podziałów partyjnych.

Bez miejskich mediów – nawet opartych na internecie – zmiana nie będzie możliwa. Nie pojawią się lokalne autorytety, niemożliwe będzie formowanie koalicji rzeczników poszczególnych spraw. I nie mówimy tylko o małych ośrodkach powiatowych, ale także o licznych miastach powyżej 100 tysięcy mieszkańców. Pustka w tym obszarze sprawia, że ten, kto pierwszy spróbuje, wygra dużo. Ale zarazem zniechęca wielu ludzi, którzy wierzą, że „gdyby był popyt, to takie media dawno by istniały”.

Historia to nie dzieje popytu i odpowiedzi na jego wyzwania. Bardzo często polega na tworzeniu rzeczy, które konsumentom nie przyszłyby do głowy. Tak samo jest w polityce. Czy znajdą się jednak środowiska, które spróbują budować szerszą alternatywę w polityce miejskiej? Lewica ma za sobą kilkanaście lat walki o tożsamość i pryncypia. Lat chudych w polityce, w których dawne wielkie SLD wydawało się zamkniętą przeszłością. Ścieżka samorządowa to szansa na odzyskanie doświadczenia nie tylko w byciu opozycją, ale także w rządzeniu.

Jeżeli dobrze czytać plan Donalda Tuska, to zrobi on wszystko, by lewicy w kolejnym rządzie nie było. Miasta są więc dla niej szansą na zupełnie inną podmiotowość, która nie wynika z sejmowej arytmetyki. A zarazem inwestycją z perspektywą kilku dekad.©

RAFAŁ MATYJA jest politologiem, publicystą, wykładowcą Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2021