Rosyjskie gry z atomem. Czy grozi nam drugi Czarnobyl?

Prawdopodobieństwo, że na południu Ukrainy nastąpi powtórka z 1986 roku, jest niewielkie. Co nie znaczy, że nie ma niebezpieczeństwa.

26.08.2022

Czyta się kilka minut

Ćwiczenia ukraińskiej Państwowej Służby ds. Sytuacji Nadzwyczajnych w Zaporożu na wypadek ewentualnego incydentu w Zaporoskiej Elektrowni Atomowej. Miasto to leży po ukraińskiej stronie frontu w pobliżu siłowni. 17.08.2022 r. / / FOT. DIMITAR DILKOFF/AFP/EAST
Ćwiczenia ukraińskiej Państwowej Służby ds. Sytuacji Nadzwyczajnych w Zaporożu na wypadek ewentualnego incydentu w Zaporoskiej Elektrowni Atomowej. Miasto to leży po ukraińskiej stronie frontu w pobliżu siłowni. 17.08.2022 r. / / FOT. DIMITAR DILKOFF/AFP/EAST

To nie jest fabryka kiełbasy, to obiekt atomowy. To, co rosyjska armia tu wyrabia, to jest jądrowy terroryzm” – mówił w wywiadzie dla BBC Ukraina proszący o anonimowość pracownik Zaporoskiej Elektrowni Atomowej (ZEA).

Od początku sierpnia sytuacja w tej elektrowni, położonej w strefie walk, staje się jednym z najgorętszych tematów nie tylko w Ukrainie. Koncern Enerhoatom – operator ukraińskich elektrowni jądrowych – alarmuje, że w ZEA istnieje ryzyko poważnej awarii. Wtórują mu władze państwowe: działania Rosji nazywają szantażem atomowym i wzywają ją do demilitaryzacji obszaru elektrowni bez warunków wstępnych. Niepokoi się też świat – ostrzały elektrowni przez wojska rosyjskie sprawiają, że powracają widma Czarnobyla i Fukuszimy.

Grady obok reaktorów

Zaporoska Elektrownia Atomowa to składający się z sześciu bloków kolos o mocy 6 megawatów – największy taki w Europie. Jest on położony w specjalnie wzniesionym dla jego obsługi monomieście o optymistycznej nazwie Enerhodar, na brzegu Zbiornika Kachowskiego. To kolejna gigantyczna konstrukcja czasów sowieckich, zbudowana na Dnieprze w latach 50. XX stulecia, o obwodzie prawie tysiąca kilometrów, długości 230 km i powierzchni ponad 2 tys. km kwadratowych.

Siłownia została zajęta przez wojska rosyjskie jeszcze w pierwszych dniach marca, wkrótce po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę. Podobnie jak w nieczynnej Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej nieopodal Kijowa, w której okupant rozmieścił wówczas swoich żołnierzy, sprzęt i punkt dowodzenia (Rosjanie zamierzali stamtąd kierować operacją wzięcia stolicy Ukrainy) – także na terenie ZEA rozlokowano wojsko.

Jego liczebność szacuje się na ok. 500 żołnierzy, wyposażonych w wieloprowadnicowe wyrzutnie rakiet Grad, bojowe wozy piechoty i inne uzbrojenie. Z tych Gradów okupanci ostrzeliwują m.in. kontrolowany przez Ukraińców Nikopol, położony na przeciwległym brzegu zbiornika – licząc, że atakowani nie będą odpowiadać ogniem w kierunku elektrowni.

Ponadto część budynków oraz drogi dojazdowe miały zostać zaminowane, do ZEA skierowano także grupę rosyjskich inżynierów z koncernu Rosatom, pod nadzorem których pracuje teraz ukraiński personel siłowni.

Pracuje – to łatwo powiedzieć. Według relacji anonimowych pracowników ZEA ich poziom stresu jest ogromny, a dodatkowo podwyższają go wyrywkowe aresztowania pod zarzutem współpracy z ukraińską armią. Z tego powodu część kadry zrezygnowała z pracy lub uciekła na tereny kontrolowane przez wojsko ukraińskie, tworząc tym samym poważne luki w obsadzie. Pomimo okupacji obiektu, jeszcze do 25 sierpnia dwa bloki wciąż działały na potrzeby ukraińskiej sieci elektroenergetycznej, oddając energię ostatnią działającą linią wysokich napięć 750 kV.

Jednak tego właśnie dnia i ona – kluczowa dla zapewnienia stabilnych dostaw prądu do elektrowni – dwukrotnie się wyłączała. Powodem miały być pożary na hałdach z odpadami paleniskowymi, spowodowane rosyjskimi ostrzałami. W rezultacie oba bloki – po raz pierwszy w historii – także się wyłączyły. I choć niedziałające reaktory rodzą mniejsze ryzyko poważnej awarii niż działające, problemem pozostaje zapewnienie stabilnych dostaw prądu na potrzeby własne ZEA, przede wszystkim do pracy systemów chłodzenia.


ATAK NA UKRAINĘ: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Według stanu na godzinę ósmą rano w piątek 26 sierpnia oba bloki wciąż były wyłączone, w nocy wyremontowano też linię 750 kV, energię zaś skierowano do elektrowni inną linią o mniejszym napięciu. Sytuacja się ustabilizowała (na jak długo?), ale wielki problem pozostał.

Toporny schemat

Od początku sierpnia Rosjanie zintensyfikowali ostrzał ZEA. Zniszczone miały zostać m.in. instalacje mierzące poziom radiacji, budynki na terenie elektrowni, a także linie wysokiego napięcia 330 kV i 150 kV, które łączą siłownię z Zaporoską Elektrownią Cieplną – jest ona ważnym źródłem mocy na potrzeby działalności ZEA. Pociski miały przelatywać nad reaktorami, a także spadać w okolicach zbiorników chroniących zużyte paliwo jądrowe.

Choć obie strony oskarżają się o bezmyślny i ryzykowny ostrzał siłowni, po stronie rosyjskiej da się zauważyć pewną prawidłowość. Przykładowo 22 sierpnia ostrzały zbiegły się w czasie z obecnością na miejscu rosyjskiej ekipy telewizyjnej, a następnie z wnioskiem Moskwy o zwołanie specjalnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ na temat sytuacji w elektrowni.

Ten toporny schemat ma na celu obarczenie winą Kijowa i uświadomienie światu, że rzekomo to wojska rosyjskie są gwarantem bezpieczeństwa siłowni. Twierdzenia te są absurdalne – ukraińscy pracownicy informują o strzałach z jednego miejsca na terenie elektrowni w drugie, a nakierowywać je ma rosyjski personel w taki sposób, aby z jednej strony nie wywołały poważnych uszkodzeń, a z drugiej stanowiły wystarczająco wiarygodny „dowód” dla rosyjskiej propagandy.

Dla zwiększenia „atrakcyjności” przekazu oddziały okupanta miały wykorzystywać także zdobyczne ukraińskie uzbrojenie, aby pozorować sprawstwo Kijowa.

Scenariusz mało realny

Uderzenie rakietą w elektrownię, powodujące wybuch reaktora i wydostanie się na zewnątrz śmiertelnych substancji, które następnie zostaną rozniesione przez zachodnie wiatry do Europy, to na szczęście tyleż spektakularny, co skrajnie mało prawdopodobny scenariusz rozwoju wypadków.

W Zaporoskiej Elektrowni Atomowej reaktor sowieckiej konstrukcji WWER-1000 zlokalizowany jest bowiem pod ziemią i dodatkowo – prócz grubościennego zbiornika ciśnieniowego – chroniony jest przez specjalną obudowę bezpieczeństwa w kształcie kopuły wznoszącej się ponad murami bloku. Aby rakieta dosięgnęła reaktora, ostrzał musiałby być więc precyzyjny, zapewne wielokrotny i do tego pociskami kierowanymi o dużej sile rażenia – słowem, ktoś musiałby być bardzo zdeterminowany i wielce się postarać, aby w ten sposób zniszczyć reaktor i wywołać katastrofę.


WOJNA PO NASZEMU. ANNA ŁABUSZEWSKA SPRAWDZA, CO SERWUJE ROSYJSKA TELEWIZJA >>>


Zależy też, który blok miałby zostać ostrzelany: działający czy wyłączony. Drugi wariant rodziłby znacznie mniejsze ryzyko, gdyż paliwo jądrowe zostało już wystarczająco schłodzone, a krótko żyjące cząstki radioaktywne zdążyły się w większości rozpaść.

Ryzyko także dla Rosji

Niskie prawdopodobieństwo scenariusza spektakularnego nie wyklucza jednak innych – mniej widowiskowych, ale także niebezpiecznych.

Kluczowe dla bezpieczeństwa chłodzenie reaktorów i kontenerów zawierających paliwo już zużyte, choć wciąż zawierające cząstki aktywne (składowane zarówno wewnątrz kopuły w specjalnych basenach, jak i poza nią), jest możliwe dzięki dostawom prądu spoza elektrowni. Trwałe przerwanie pozostałych linii przesyłowych – dwie linie z Zaporoskiej Elektrowni Cieplnej były już niejednokrotnie niszczone, a następnie remontowane – i tym samym przerwanie chłodzenia zwiększa ryzyko stopienia się rdzenia.

Taka sytuacja wytworzyłaby warunki podobne do tych, które wystąpiły w Fukuszimie w 2011 r., gdy wybuch wodoru rozszczelnił kopułę i umożliwił przedostanie się do atmosfery cząstek radioaktywnych, co spowodowało katastrofę. Choć w odwodzie pozostają jeszcze dieslowskie agregaty prądotwórcze zasilające pompy, to ich czas działania jest ograniczony. Trudno też ocenić, czy rosyjskie wojsko nie rozkradło ropy do agregatów albo czy nie zostaną one zniszczone.

W połowie sierpnia naukowcy z ukraińskiej Akademii Nauk przeprowadzili symulację skutków uszkodzenia rdzenia jednego reaktora. Wynikało z niej, że chmura radioaktywna dotarłaby do Polski, Węgier i Słowacji oraz do krajów bałtyckich. Wiele jednak zależałoby od skali awarii i od warunków atmosferycznych, w tym od siły i kierunku wiatru. Powoduje to niemałe ryzyko dla samej Rosji – wszak tego dnia równie dobrze może wiać silny północno-wschodni wiatr.

Drugiego Czarnobyla nie będzie

Inny rodzaj ryzyka, skutkującego jednak mniejszymi rozmiarami katastrofy, wiązałby się ze zniszczeniem zużytego paliwa, które znajduje się na otwartej przestrzeni. Wprawdzie kontenery, w których jest ono składowane, mają zabezpieczenia, lecz nie były testowane na okoliczność ostrzału np. z granatnika.

Tak czy inaczej, często pojawiające się w mediach skojarzenie kryzysu w Zaporoskiej Elektrowni Atomowej z „drugim Czarnobylem” wydaje się nadużyciem. Jest bowiem kilka znaczących różnic: w Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej zainstalowany był inny typ reaktora – nie WWER (wodorowo-wodny), lecz RBMK, czyli reaktor kanałowy dużej mocy, mieszczący cząstki grafitowe. Wtedy, w kwietniu 1986 r., wybuch w Czarnobylu nastąpił właśnie w tej części reaktora, a radioaktywne cząstki grafitu dostały się do powietrza.

Poza tym reaktor w Czarnobylu nie był chroniony wspomnianą już wyżej obudową bezpieczeństwa w kształcie kopuły, której celem jest zatrzymanie – w razie awarii – większości cząstek radioaktywnych.

Operacja synchronizacja

Potencjalne niebezpieczeństwo wiąże się też z planami Rosji, aby odłączyć Zaporoską Elektrownię Atomową od sieci ukraińskiej i przyłączyć do sieci rosyjskiej, o czym informowało kierownictwo Enerhoatomu.

Według rosyjskich planów wyprodukowana energia miałaby być wtedy doprowadzona na Krym, a być może także dalej aż do rosyjskiego Kraju Krasnodarskiego. Od 2015 r., kiedy to najprawdopodobniej Tatarzy Krymscy w ramach blokady półwyspu zniszczyli sieci wysokiego napięcia prowadzące z kontynentalnej Ukrainy na Krym, cierpi on na deficyt taniego prądu.

Wprawdzie w latach 2018 i 2019 Rosjanie uruchomili dwie elektrownie o łącznej mocy prawie jednego megawata, pokrywające lokalne zapotrzebowanie na prąd, jednak w czerwcu tego roku ukraińska armia zniszczyła platformy wydobywcze gazu na Morzu Czarnym – podczas gdy to pozyskiwany z nich surowiec służył jako paliwo do tych siłowni. W efekcie niedobory powróciły. Aby im zapobiec, szczególnie w zbliżającym się sezonie grzewczym, okupacyjne władze południa Ukrainy miały w lipcu wyremontować linię wysokiego napięcia prowadzącą na Krym, aby choćby częściowo umożliwić w ten sposób przesyłanie tam energii z kontynentalnej Ukrainy, czyli z ZEA.


MIJA PÓŁ ROKU OD ROSYJSKIEJ NAPAŚCI NA UKRAINĘ. ANALIZA WOJCIECHA KONOŃCZUKA: Po pół roku wojny coraz bardziej widać, że wygra ją ta strona, która okaże się bardziej konsekwentna. Ukraińcy są na dobrej drodze ku temu i miejmy nadzieję, że to nie Zachód okaże się słabym ogniwem >>>


Operacja jej przyłączenia do sieci rosyjskiej wymagałaby pracy elektrowni w trybie izolowanym. Czyli znów – wiązałaby się z odłączeniem zewnętrznego zasilania na krótki okres między odłączeniem od jednego systemu a podłączeniem do drugiego. Jest to operacja wykonalna, ale w warunkach wojny wysoce ryzykowna.

Nie wiadomo, czy dojdzie ona do skutku: po sierpniowych ukraińskich atakach na cele na Krymie pojawiły się doniesienia, że zniszczona została także rozdzielnia w miejscowości Dżankoj, kluczowa dla tego procesu. Nie można wykluczyć, że jednym z celów precyzyjnej akcji Kijowa było właśnie niedopuszczenie do przyłączenia ZEA do rosyjskiej sieci.

Plany eksportu do Europy

Część ukraińskich środowisk eksperckich, będących w opozycji do prezydenta Zełenskiego i jego ekipy, zarzuca kierownictwu Enerhoatomu nieodpowiedzialne działania, mające zwiększać ryzyko awarii. Argumentują oni, że już w pierwszych dniach po zajęciu siłowni przez Rosjan, albo nawet wcześniej, ukraiński operator powinien był wyłączyć wszystkie reaktory, wprowadzając je w stan tzw. zimnego wyłączenia (cold shutdown). Taka operacja obniżyłaby temperaturę paliwa, a tym samym ryzyko poważnej awarii reaktora.

Niechęci do podjęcia takiego działania krytycy upatrują w rzekomym priorytecie władz Ukrainy, jakim ma być nie tyle zasilanie w prąd ukraińskiego systemu w sezonie grzewczym, co sprzedaż energii za granicę.

Jest tu coś na rzeczy. Po synchronizacji systemu energetycznego Ukrainy z systemem Unii Europejskiej – co nastąpiło w marcu – Kijów zaczął snuć szeroko zakrojone plany związane ze znaczącym zwiększeniem eksportu prądu do Europy. Tym bardziej że popyt krajowy na prąd – za sprawą zniszczeń infrastruktury przesyłowej, przemysłowej i komunalnej, a także kryzysu gospodarczego – spadł o 40 proc. Tymczasem na tle deficytów i rosnących cen nośników energii, tańszy ukraiński prąd wydaje się produktem wysoce pożądanym w Europie.

Pierwsze przesyły liniami do Słowacji i Rumunii, które miały miejsce w lipcu, zakończyły się sukcesem, a w kolejnych miesiącach przepustowość z Ukrainy ma być zwiększana. W przyszłym roku być może ponownie, po 30 latach przerwy, uruchomiona zostanie linia prowadząca z Chmielnickiej Elektrowni Jądrowej do Rzeszowa – prace remontowe, zakładające przesył prądu o napięciu 440 kV, już się rozpoczęły.

Wraz z rewitalizacją tego połączenia Kijów ma nadzieję, że eksport prądu w najbliższych latach stanie się żyłą złota podobną do tej, którą w przeszłości był tranzyt rosyjskiego gazu. Rząd szacuje, że dochód może wynieść nawet 2 mld dolarów rocznie. W warunkach wojny, gdy ukraiński budżet trzeszczy w szwach i jest zdany na zachodnie wsparcie finansowe, jest to suma nie do pogardzenia.

Szantaż wobec Zachodu

Zwłaszcza w ostatnich dniach sytuacja wokół Zaporoskiej Elektrowni Atomowej wywołuje poruszenie i w świecie, i Ukrainie. Pamięć o katastrofie w Czarnobylu i trauma po niej mocno rezonują w ukraińskim społeczeństwie – aby uspokoić nastroje, mer Enerhodaru informował o dostawie do miasta 25 tys. tabletek jodku potasu, leku mającego chronić tarczycę.

Działania Rosji spotkały się z potępieniem wspólnoty międzynarodowej. Specjalne oświadczenie w tej sprawie wystosowały 42 kraje, dwukrotnie krytyka na Kreml spadała ostatnio także na posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa ONZ. Rosja sama je zresztą zwoływała – w celu szerzenia dezinformacji. Nikt rozsądny nie wierzy jednak w rosyjską wersję, zgodnie z którą to Ukraińcy bezmyślnie ostrzeliwują elektrownię, aby ją odbić. Celem Rosji jest tu zresztą nie tyle skompromitowanie Ukrainy, co przede wszystkim zaszantażowanie Zachodu: jak nie wycofacie wsparcia militarnego i finansowego dla Kijowa, to urządzimy nuklearne piekło. Okresowe odwoływanie ukraińskiego personelu czy groźby wyłączenia elektrowni mają tu na celu podkręcanie napięcia.

Kijów także nie przebiera w słowach, nazywając działania Rosji jądrowym terroryzmem. Prezydent Zełenski żąda natychmiastowego opuszczenia elektrowni przez okupanta. Padają też postulaty nałożenia sankcji na rosyjski sektor jądrowy.

Czekając na MAEA

W tle potyczek słownych toczą się rozmowy na temat dopuszczenia na teren ZEA specjalnej, a nawet stałej misji Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA). Ukraina apeluje o takie rozwiązanie, Agencja je zapowiada – uznając sytuację za ekstremalnie poważną i niebezpieczną – a Rosja niby nie jest przeciwko.

Na przeszkodzie stoi jednak polityka. Moskwa zabiega bowiem o to, aby eksperci wjechali na teren ZEA od strony okupowanego południa. Kijów taką opcję wyklucza. Ukraina obawia się także o wiarygodność oceny – wszak członkiem MAEA jest też Rosja, pracują w niej eksperci ze wspierających ją państw, a zastępcą dyrektora generalnego Agencji, odpowiedzialnym za energię jądrową, jest Michaił Czudakow, były wiceszef Rosenergoatomu (operatora rosyjskich siłowni jądrowych). Wolno się obawiać, że będzie mieć on wpływ na raport końcowy Agencji.

Na razie świat czeka więc na misję MAEA – ma przyjechać na przełomie sierpnia i września, a Enerhoatom codziennie niestrudzenie przypomina o naruszaniu norm bezpieczeństwa radiacyjnego i pożarowego w Zaporoskiej Elektrowni Atomowej.

Autor jest kierownikiem zespołu Ukrainy, Białorusi i Mołdawii w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia.

Tekst został ukończony 26 sierpnia rano.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Rosyjskie gry z atomem