Radosne bimbanie

Justyna Dąbrowska, psycholog: Jeśli chcemy, żeby dziecko stało się dobrym, szczęśliwym człowiekiem, sami musimy się tacy stać. Ono uczy się, patrząc na nas. Chcemy, żeby sprzątało po sobie, to sami to róbmy. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

29.05.2009

Czyta się kilka minut

Magda Burdzyńska, Plac zabaw, akryl, 200 x 110 cm, 2006 /
Magda Burdzyńska, Plac zabaw, akryl, 200 x 110 cm, 2006 /

Katarzyna Kubisiowska: Czy istnieją grzeczne dzieci?

Justyna Dąbrowska: Kiedy wymagamy od dzieci grzeczności, to tak naprawdę chodzi o to, żeby były nam posłuszne i nie sprawiały kłopotu. Oczekiwanie grzeczności nie wspiera ich rozwoju; służy wyłącznie spokojowi dorosłego.

Czyli grzeczny znaczy stłumiony?

A także smutny, zahukany, podporządkowany, hamujący ciekawość.

A niegrzeczny to radosny, prawdziwy i otwarty. Jednak rodzice wolą mieć grzeczne dzieci.

Byłoby świetnie i dla nich, i dla ich dzieci, gdyby wyrzucili ze swojego słownika pojęcie "grzeczności". Wprowadza ono spory zamęt i zafałszowany obraz świata. A jeśli mam już operować tym pojęciem, to niegrzeczność postawiłabym bliżej zdrowszego dziecka.

Każdy przecież spotkał choć raz małego tyrana nieprzestrzegającego zasad i metodycznie wykańczającego najbliższe otoczenie. To jest niegrzeczne dziecko?

Gdy dziecko bywa agresywne - klnie lub bije kolegów - pojawia się problem.

Ale to zachowanie też należy uznać za wierzchołek góry lodowej, konsekwencję innego problemu, który dorosły powinien pomóc dziecku rozwiązać: porozmawiać z nim, dotrzeć do istoty sprawy. Bywa to trudne, trzeba jednak próbować, uważnie słuchać i obserwować. A jeśli maluch nie przestrzega zasad, to może ich po prostu jeszcze nie zna. Tak naprawdę jestem przeciwniczką posłuszeństwa. Są do niego zmuszane nawet te dzieci, które trzymają się zasad. Bezwzględne posłuszeństwo niesie złe skutki.

Jakie?

Rośnie człowiek mający kłopot z niezależnością, podatny na wpływy i naciski grupy. Najlepiej to widać, gdy staje się nastolatkiem. Robi wtedy masę głupich rzeczy - sięga po alkohol, narkotyki, zaczyna wcześnie uprawiać seks. Gdyby od małego nie był tresowany do bezrozumnego posłuszeństwa, znalazłby w sobie siłę do powiedzenia grupie "nie". Taka osoba będzie się zawsze podporządkowywać władzy. Nie zdobędzie się na samodzielne decyzje i krytyczne analizowanie sytuacji.

Podporządkowany - idealny typ człowieka dla korporacji. Globalny system jest nadrzędny w stosunku do dobra dziecka, urabia go na swoją modłę, co najlepiej widać w szkole.

Mimo to trzeba dziecko uczyć krytycznego myślenia, podawania w wątpliwość tego, co mówią autorytety. Powinno znajdować w sobie moc do przeciwstawienia się rodzicowi czy nauczycielowi, kiedy uważa, że tak powinno uczynić. Np. gdy komuś dzieje się niesprawiedliwość.

Jak się przeciwstawi, to poniesie niemiłe konsekwencje. 

Niekoniecznie. Istnieją przecież mądrzy dorośli nieobawiający się konfrontacji z dziećmi, niebazujący na ich stanach lękowych, niebudujący autorytetu na władzy absolutnej. I tak jest lepiej niż kiedyś. Ludzie w końcu dostrzegli, że dziecko to też człowiek.

Pod tym względem przełomowy był wiek XIX.

Ale jeszcze po ostatniej wojnie uważało się, że dziecko jest własnością dorosłego. Karta praw dziecka została ratyfikowana w Polsce w 1991 r., z tym, że dodano do tego dokumentu post scriptum: wszystkie prawa, które dziecko posiada - prawo do tajemnicy, samostanowienia, cielesnej intymności - obowiązują, ale tylko "z poszanowaniem władzy rodzicielskiej".

Bo rodzic to istota nietykalna. W Dekalogu nie ma przykazania mówiącego o szanowaniu dziecka, mowa natomiast o czci dla ojca i matki. 

To jest bardzo mocne, kulturowe przekonanie zezwalające rodzicom na wychowywanie w zakazach i nakazach. Dziecko ma wypełniać plan dorosłego. Jeszcze niedawno dzieci w żłobkach czy przedszkolach siusiały na komendę - cała grupa siadała na nocniku, bez względu na rzeczywistą potrzebę. Jak maluch nie załatwił się w wyznaczonym momencie, to później sikał w majtki, nikogo to specjalnie nie obchodziło.

Gdyby dorosły zdobył się na minimum empatii i postawił się w sytuacji dziecka, chciałby zmienić tę sytuację na lepszą. Problem w tym, że rzadko wczuwamy się w problemy małego człowieka.

Bo często własnych dzieci nie znamy, nie rozumiemy ich. A w jakiej walucie wypłaca się miłość? Właśnie w uwadze i czasie, które możemy dać drugiej osobie. Wielu z nas ma z tym problem. I nie starcza nam dla dzieci wyobraźni i empatii. One natomiast szybko się zmieniają - wiedza o dziecku dezaktualizuje się z miesiąca na miesiąc. Poza tym wychowujemy w pośpiechu.

Przyspieszył cały świat. Gdy dorosły za nim nie nadąży, może np. stracić pracę. Rodzice często czują się w potrzasku: chcą więcej przebywać z dziećmi, ale nie mogą. 

Można szukać kompromisów, wiedząc, jak nasz czas jest dziecku potrzebny. Nie zawsze się udaje, ale warto próbować. Znam wielu ludzi, którzy np. po pracy pędzą na budowę własnego domu, a dziecko widzą wieczorem. Fajnie mieć dom, ale czy nasze dzieci najbardziej potrzebują tego?

Swoją drogą, za chwilę wyfruną z gniazda, a rodzice zostają w tym swoim domu sami...

Czy istnieje coś takiego jak klaps wychowawczy?

Nie. Klaps rozładuje napięcie dorosłego, ale nikogo nie wychowa. Niestety, istnieje na niego społeczne przyzwolenie.

Propagowanie niebicia dzieci to świeża sprawa. Gdy w 1978 r. ­Astrid Lindgren odbierała Pokojową Nagrodę Niemieckiego Związku Bibliotekarzy, zwróciła w swojej mowie uwagę na kwestię "wychowawczej" przemocy, co wprawiło audytorium w osłupienie. Ale rok później w Szwecji wprowadzono zakaz bicia dzieci. W polskiej konstytucji jeszcze on nie istnieje.

Ale i tak sporo się zmienia na lepsze. Nareszcie mówimy o tym publicznie. Jest masa książek o tym, że bicie jest złem, są kampanie billboardowe, w których użyczają twarzy osoby publiczne. Istnieje też znakomita, całkiem współczesna literatura piękna dotycząca skutków fizycznej przemocy - "Gnój" Kuczoka, nagrodzony Nike czy "Pręgi" Piekorz, film nakręcony na podstawie tej książki, zdobywca Złotych Lwów na Festiwalu Filmowym w Gdyni.

Ale wciąż bywamy świadkami scen ulicznych, gdzie czerwony ze złości rodzic łoi skórę czerwonemu od płaczu maluchowi.

Wtedy interweniuję. Zawsze jednak mam dylemat, bo nie wiem, czy uwaga publicznie zwrócona dorosłemu, nie zaowocuje w nim nowym napięciem, które po powrocie do domu skończy się jeszcze większym laniem.

Czy jednak od bicia w furii nie gorsze - jeśli w ogóle natężenie przemocy można wartościować - są  tzw. "zimne egzekucje"? Rodzic trzyma się wtedy zasady: "nazbierało ci się, w takim razie wyciągam z szafy pasek".

Tych egzekucji już nie widzimy, odbywają się za zamkniętymi drzwiami. Ale to sprawa, którą powinno rozwiązywać społeczeństwo obywatelskie. Gdy słyszymy w sąsiednim mieszkaniu krzyk i płacz bitego dziecka, powinniśmy błyskawicznie reagować. A Polak myśli: nie będę się wychylał, to nie moja sprawa, w końcu to sąsiad. W Polsce kapitał społeczny jest bardzo niski, w skali Europy plasujemy się na jednym z ostatnich miejsc. Nie ufamy sobie, pilnujemy tylko własnego nosa, nie angażujemy się w dobro wspólne.

Co czuje bite dziecko?

Ból, lęk, przerażenie, poniżenie. I te stany wywołuje człowiek, od którego ono zależy i którego bardzo kocha. Dlatego dziecko zrobi wszystko, żeby uchronić noszony w sobie dobry obraz rodzica, bo dla niego mama i tata są całym światem. Więc bierze winę za to bicie na siebie. Uważa, że to ono jest nie w porządku, skoro ukochana osoba podnosi rękę. Sytuacja niezwykle głęboko okaleczająca. W takim człowieku na zawsze pozostaje przekonanie, że coś z nim jest nie tak.

Niejednokrotnie słyszałam od ludzi, którzy osiągnęli zawodowy sukces, że choć byli przez rodziców bici, to nie uważają tego za naganne. Mówią, choć pośrednio:  wyszedłem na ludzi, a regularne lanie nawet mi w tym pomogło.

Widzę to dobrze w trakcie terapii - ludzie długimi latami pracują nad tym, aby uznać odpowiedzialność rodzica. Niektórzy wiedzą, że ojciec czy matka byli katami, ale pozostają w zdecydowanej mniejszości.

Najlepszym modelem wychowawczym jest więc relacja partnerska dziecka i rodziców?

Nie ma partnerstwa między dzieckiem i rodzicami. Ten styl wychowania, popularnie nazywany "bezstresowym", jest pokłosiem hipisowskiej rewolty, której jednym z haseł było "zakazuje się zakazywać". Mówiło się wtedy o tym, że trzeba dziecku dać totalną swobodę. A przecież dzieci potrzebują ram, które mają wyznaczać właśnie dorośli. Te ramy czynią dziecięcy świat bezpiecznym. Maluch z tymi ramami będzie się nieustannie zderzać, będzie sprawdzać swoją moc poprzez ich przekraczanie. Jednak dwulatek wykrzykujący do mamy: "Idź na śmietnik!" będzie jednocześnie chciał, żeby mama była dla niego opoką. Dorosły ma być za dziecko odpowiedzialny, trzymać w ręku ster. Z dzieckiem można się zaprzyjaźniać, gdy ma 15-16 lat.  Kiedy pod względem wychowawczym nasza praca w jakimś sensie została zakończona. To wciąż nie jest jednak partnerstwo.

Czyli ma rację Superniania, przed którą drży pół Polski, w tym moje dzieci i ja, że w domu potrzebny jest pruski dryl?

Nie pruski dryl, lecz porządek poskramiający chaos. Jeśli dajemy małemu człowiekowi przyzwolenie na totalną swobodę, to czuje się on opuszczony, samotny, skołowany. Pewne rzeczy można z dzieckiem negocjować - np. styl ubierania się czy decyzję o przejściu na wegetarianizm. Ale istnieją zasady nienaruszalne, których negocjować nie należy - w przypadku mniejszego dziecka np. bicie innych, w przypadku starszego nie zgadzamy się na to, by wracało do domu po ustalonej godzinie itd., itp. To jest sztuka. Ciągle musimy sobie odpowiadać na pytanie: kiedy pozwolić, kiedy zabronić?

Model wychowania autorytatywnego, w  przeciwieństwie do autorytarnego, wymaga wysiłku i inwestycji, trzeba być w zwyczajny sposób ciekawym dziecka, a swoją pozycję budować przez ciężką pracę. Przez dialog.

Nie istnieje żadna sfera, w której dziecko i rodzic mogą być  partnerami?

Istnieje: to są emocje. Podobnie się cieszymy, płaczemy, wściekamy. Na tej płaszczyźnie wszyscy świetnie możemy się zrozumieć.

A jednak rzadko się rozumiemy. Np. nie dajemy prawa dziecku do wściekłości, kiedy sami często chodzimy wściekli. Próbujemy zmieniać dziecko, a sami stoimy w miejscu. Istnieje wschodnia przypowieść o matce, której syn niemiłosiernie objadał się cukrem, nic a nic nie robiąc sobie z tego, że to niezdrowe. Zdesperowana matka zwróciła się o pomoc do mędrca. Ten powiedział jej, żeby przyszła do niego z synem za dwa tygodnie. Gdy minął wyznaczony czas, syn spotkał się z mędrcem i po krótkiej z nim rozmowie, uradowany oznajmił matce, że już nigdy więcej nie weźmie do ust cukru. Zaciekawiona obrotem sprawy matka zapytała mędrca, dlaczego kazał czekać na to spotkanie aż dwa tygodnie. A mędrzec spuścił tylko oczy i odrzekł: "Wiesz, musiałem najpierw sam przestać jeść cukier".

Jeśli chcemy, żeby dziecko stało się dobrym, szczęśliwym człowiekiem, to my musimy się tacy stać. Ono uczy się, patrząc na nas - za bardzo nie słucha, ale za to pilnie obserwuje. Chcemy, żeby dziecko sprzątało po sobie, to sami to róbmy. Chcemy, żeby dotrzymywało słowa - sami dotrzymujmy. Jesteśmy dla niego wzorem.

Dziecko jako zwierciadło rodzica - czy jednak to założenie  nie jest zbyt idealistyczne? Czasami rodzice dają dobry wzór do naśladowania, a dzieci i tak robią swoje. Np. donoszą w szkole na kolegów.

Kablowanie jest efektem jakiejś szkolnej sytuacji. Zanim zaczniemy dziecku wpajać kodeks honorowy, musimy pojąć, co się z nim dzieje. Nie bez przyczyny woli ono trzymać stronę nauczyciela. Może nie czuje się w grupie wystarczająco silne i tę moc czerpie właśnie od dorosłego? Może jest po prostu jeszcze mało socjalizowane? Wtedy trzeba zastanowić się nad tym, jak je bardziej uspołecznić. Można zapisać na zajęcia sportowe, które podbudują jego wewnętrzną wartość i automatycznie wzrośnie jego wartość w oczach kolegów. To kablowanie jest dziecku do czegoś potrzebne. Nie wolno przykładać miary dorosłego do dziecięcej - te dwa światy rządzą się zupełnie innymi prawami.

Nagminnie tę miarę przykładamy. Gołym okiem widać to wobec problemu ADHD. W wielu dzieciach, ruchliwych i mających deficyty uwagi, co jest często etapem rozwoju, diagnozuje się właśnie syndrom nadpobudliwości psychoruchowej. To, co naturalne, uchodzi za zaburzenie.

W Polsce istnieje kilku naprawdę dobrych specjalistów, którzy potrafią stawiać trafne diagnozy. Zdarza się, że dzieci potrzebują tej pomocy. Inną kwestią jest to, w jakim stopniu  nasza cywilizacja generująca masę bodźców uderza w układ nerwowy dziecka, a ono sobie nie może z tym poradzić.

W Stanach Zjednoczonych dzieci z ADHD leczy się lekiem, którego składnikiem jest amfetamina poprawiająca koncentrację.

To cywilizacyjne pułapki, trzeba być bardzo ostrożnym. Bo często nieznośnie rozrabia dziecko żyjące właśnie bez rygorów. Komunikuje w ten sposób dorosłemu, że chce wyznaczonych przez niego granic, a dorosły myśli, że ono dotknięte jest ADHD.

Tylu rodziców chce dla swoich dzieci dobrze, a często  wychodzi zupełnie odwrotnie i zaczyna ich zżerać poczucie winy.

Poczucie winy nie prowadzi do niczego konstruktywnego. Każdy z nas popełnia błędy. Najlepiej, gdy pewne rzeczy zwyczajnie się odpuści. Pozwoli się sobie na nicnierobienie. We wspomnieniach wielu dorosłych powraca obraz, kiedy jeszcze jako dzieci, w niedzielny poranek, przewalali się na łóżku z własnymi rodzicami. To te sytuacje uznają za chwile szczęścia. Wspólne bycie razem, akceptacja, spokój, przytulenie. A nie jakiś sukces czy prawidłowo wykonane zadanie. Zamiast analizować swoje winy, przeznaczmy ten czas na radosne bimbanie.

To bycie razem dziecka i rodzica jest chyba w naszej rozmowie kluczowe.

W tej wspólnocie nie chodzi wyłącznie o rodziców, ale także o innych ludzi. Dziecko potrzebuje dużej rodziny, kiedy jest kochane i może tyle innych osób obdarować miłością. Ciekawe jest to, że najbardziej roześmiane dzieci widziałam w Afryce, w  Tanzanii, gdzie wielopokoleniowe i wielodzietne rodziny mieszkają pod jednym dachem. W naszym zachodnim świecie taki model rodziny już dawno przeminął. Ale można zbudować coś zastępczego: kiedy nasze dzieci przyjaźnią się z dziećmi naszych przyjaciół, wspólnie wyjeżdżają na wakacje, spotykają się, chodzą do kina. Takie bliskie dziecięce relacje ciągną się później przez całe dorosłe życie. Nieoceniony kapitał.

Kulturę społeczeństwa można zmierzyć jego stosunkiem do dzieci. Tymczasem każdy rodzic na pewno poczuł zimny wzrok przechodniów, kiedy jego dziecko w miejscu publicznym wyraża negatywne emocje.

Polska rzeczywiście źle wypada na tle np. Danii czy Holandii, gdzie dziecko jest w centrum zainteresowania, kiedy ludzie zagadują je na ulicy z autentyczną sympatią. W Polsce dziecko jest kłopotem. Takim przybyszem z innej planety, który ma być wyłącznie posłuszny.

JUSTYNA DĄBROWSKA jest psychologiem i psychoterapeutą. Redaktor naczelna miesięcznika "Dziecko", autorka książek "Bez stresu z dziećmi" i "Zrozumieć dziecko". Mama dwójki dorosłych dzieci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2009