Maria Broniewska, aktorka: Jak wszystko wkoło się pali, to wiesz, co jest ważne

MARIA (MAJKA) BRONIEWSKA: Pamiętam dobrze, jak mamę aresztowali. Wróciłam do domu, a jej już nie było. Zaczęłam sama pleść swoje dwa długie warkocze. Z dnia na dzień stałam się dorosła.

11.07.2022

Czyta się kilka minut

Maria Broniewska, kwiecień 2022 r. / MIKOŁAJ GRYNBERG /
Maria Broniewska, kwiecień 2022 r. / MIKOŁAJ GRYNBERG /

MARIA BRONIEWSKA: Dokończę tego pierniczka, zanim zaczniemy, bo świetny jest, dobrze?

JUSTYNA DĄBROWSKA: Oczywiście, kończ spokojnie. Cieszę się, że Ci smakuje.

No już. Zaczynaj.

Ile Ty, Majko, masz lat?

W październiku skończyłam 90. Sama w to nie wierzę. Najbardziej staro poczułam się, jak skończyłam 30 lat. Dramatycznie to przeżywałam. Całą noc nie spałam, wydawało mi się, że wpadam w głęboką starość. Pamiętam doskonale, bo mój mąż wtenczas mówił: „Chyba oszalałaś, wczoraj byłaś jeszcze młoda, a dzisiaj jesteś już stara?”. Stwierdziłam więc, że nie będę już obchodzić urodzin co roku, tylko co pięć lat. I trochę mi pomogło. Wiesz, nie wsłuchuję się w siebie, bo gdybym zaczęła, toby się okazało, że i to, i tamto mi dolega. Leków prawie nie biorę i jakoś tak istnieję.

Przedwojenny wyrób?

Zapewne, ale to wojna mnie uodporniła. Wyobrażasz sobie, że miałam niecałe osiem lat, jak się to wszystko zaczęło? Miałam iść do trzeciej klasy i już nie poszłam, skończyło się moje dzieciństwo. Ono nie było całkiem beztroskie, bo mój ojciec umarł, kiedy miałam dwa lata. Wychowywał mnie dziadek i ukochana niania Józia. Mama była aktorką, dużo pracowała, wyjeżdżała – nie miała stałej pracy w Warszawie. Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa: budzę się, moje łóżeczko jest zastawione parawanem, na parawanie siedzi małpka, taka zabawka. I słyszę z drugiego pokoju głos mamy. Pamiętam, że pomyślałam: „O, mama przyjechała!”, i zasnęłam. A w 1938 r. mama poznała Władka Broniewskiego i zaczęło się inne życie. Zamieszkaliśmy na Żoliborzu z mamą, Władkiem i Józią.

Co pamiętasz z tamtego czasu?

Byłam rozpieszczoną jedynaczką, podobno ładnym dzieckiem. Wszyscy nade mną cmokali, a niektóre koleżanki mamy wypożyczały mnie sobie na spacer. Zawsze czułam się kochana przez mamę. Nie miałam poczucia, że nie mam ojca. Myśmy zawsze po obiedzie szły na tapczan i tam pogaduchy były, przytulanie, pieszczoty.

Same dobre wspomnienia?

Opowiem ci jedną historię, bo to jest sprawa, która kładzie się na charakter mój na przyszłość. W 1937 r. latem mama grała jakieś przedstawienie w Krynicy. Mieszkałyśmy w teatrze, tam były gościnne pokoje. W Krynicy wtedy było wielu Żydów, jak się szło do parku, to się przechodziło koło bożnicy. Ja tam chodziłam z opiekunką i moim siedmio­letnim kolegą Wiktorem na spacery. Pamiętam, że szliśmy koło tej bożnicy i obok bawiła się jakaś dziewczynka, śliczna, z kędziorkami, w moim wieku. Miałam wtedy taki nadmuchiwany balon, który się na gumce boksowało. Ona do mnie podchodzi i pyta: „Dasz się pobawić tym balonem?”. Już jej chciałam go dać, a Wiktor mówi: „Ty jej w nochal daj, a nie balon”. I podał mi kamyk. I ja ją walnęłam tym kamykiem w nos, zalała się krwią. Był z nią dziadek, zaczął strasznie krzyczeć, zrobiła się okropna awantura. Wróciliśmy do domu. To było w sierpniu, zaraz miałam mieć imieniny. Wieczorem mama siada obok mnie na łóżku i mówi: „Zrobiłaś straszną rzecz, uderzyłaś dziewczynkę kamieniem, czy ty wiesz, że może być okaleczona na zawsze? Miałaś dostać lalkę, ale nie dostaniesz, jutro pójdziesz ze mną i tę lalkę dasz tej dziewczynce”. I poszłyśmy do tej dziewczynki. Bardzo niechętnie oddałam pudełko z lalką, ale już nikt nigdy ode mnie nie dostał, ani w nos, ani w nic. Nie dałam się podpuścić.

Tuż przed wojną mama poznała Władysława Broniewskiego.

„Spotkamy się z takim panem pod Łazienkami, przy bramie” – powiedziała. To było w lecie, na dawnej Podchorążych, było słońce, przyszedł, miał niebieską koszulę i jasne spodnie. A ja miałam zwyczaj skakania na jednej nodze – przywitał się ze mną elegancko, powiedział: „Nazywam się Władek”. A ja: „Jestem Marysia”. On na to: „Nie jesteś Marysia, tylko wróbel na nitce, który skacze”. A ja mu na to: „A ty jesteś stary niedźwiedź”. I tak się poznaliśmy. Przychodził, opowiadał mi bajki, np. jedną o żołnierzu, który wrócił z wojny – najpierw odkręcił sobie nogę i postawił, potem odkręcił rękę... jakiś koszmar, ale ja byłam zafascynowana. Poza tym przynosił pięknie wydane książki dla dzieci. Miał córkę Ankę, dwa lata ode mnie starszą, poznałyśmy się i jakoś zaistniałyśmy, że tak powiem.

Przypadłyście sobie do serca?

Czy myśmy sobie przypadły do serca z początku, to nie powiem, bo po pierwsze, ona miała piękną sukienkę, futerko z królików i boty popielate pod to futerko, piękne, prawie jak dorosłe panie. Ja miałam tylko zapinane na guziczek krótkie śniegowce. Bardzo byłam z tego niezadowolona. Potem trochę razem mieszkałyśmy, bo myśmy się wprowadzili do willi, gdzie już mieszkała poprzednia żona Władka, Janina z Anką właśnie.

Broniewscy się rozstali dużo wcześniej, ale okazało się, że moja mama i Janina bardzo sobie przypadły do gustu. Janina uważała, że Maria ma dobry wpływ na Władka.

Ty się w takiej nowoczesnej wielorodzinie wychowywałaś.

Nie zdążyłam, bo myśmy tam zamieszkały w styczniu 1939 r. To był duży dom na Czarnieckiego. Janina mieszkała na pierwszym piętrze, my na parterze. Mama szalała ze szczęścia, nareszcie urządzała coś swojego, bo przedtem mieszkałyśmy u dziadka. Miałam swój pokój z tapczanikiem, a nie łóżeczko za parawanem. Piękne zasłony w ptaszki.

Wszystko się zawaliło we wrześniu. Byłam już zapisana do szkoły, już z Anką się zaprzyjaźniłyśmy. Pamiętam ostatnie moje imieniny, 15 sierpnia, piękna pogoda, Władek ­wrócił właśnie ze spływu kajakowego z Zaleszczyk. Opalony, przywiózł ogromny kosz pełen dojrzałych moreli. Mama zaczęła je smażyć i te konfitury przetrwały kilka lat.

Promień zamknięty w słoiku.

Po łyżeczce je potem dostawałam. Przyszedł wrzesień, Władek wsiadł na rower i pojechał szukać swojego pułku. Mama miała mieć 4 września premierę w Teatrze Narodowym. Wsiadłyśmy w dorożkę i tylko zdążyłyśmy podjechać, dobiec do teatru, jak zawył alarm, i wtedy na moich oczach runęła bomba po drugiej stronie ulicy, tam gdzie przed chwilą stała dorożka.

Strasznie się bałam, szłam wczepiona w rękę mamy. Wbiegłyśmy do podziemi, tam już było mnóstwo ludzi. W centralnym miejscu, na tronie siedziała Stanisława Wysocka, znakomita aktorka przedwojenna, wszyscy jej się kłaniali, mama podeszła i powiedziała, że chciałaby swoją córeczkę przedstawić. Potem kazali nam przejść do wielkich sal redutowych na Kopernika. Tam do nas dołączyli Józia i dziadek i tam siedziałyśmy do końca oblężenia Warszawy. Pierwsze moje koszmarne wspomnienie wojenne to żołnierz ze spalonymi plecami, którego opatrywano na naszych oczach. Potem przez całe życie, przy każdym urazie mi się przypominały te plecy i wycie tego człowieka. Jak któryś z moich synów miał rozwalone kolano, to oczywiście je opatrywałam, ale cały czas miałam tamten widok w pamięci. Rozmawiałam ze znajomym psychiatrą, mówił, że to naturalne. Taka reakcja na pierwszy w moim życiu straszny szok. Potem do drugiej sali przywieźli ranne dzieci. Mama natychmiast się poderwała i pobiegła. Po jakimś czasie wróciła z chłopczykiem, który miał obandażowaną główkę. Przywarł do mamy i tylko powtarzał: „Ty mnie uratujesz, ty mnie uratujesz”. Miał cztery lata, Rysio na imię. Jego rodzice zginęli, jak bomba uderzyła w dom, gdzieś na Bródnie koło cmentarza. Akurat stał na balkonie i spadł z tym balkonem, stąd ta rana na głowie.

Nie przeszkadza Ci, że cofamy się do tych wspomnień?

Nie. Jest w porządku. Tak sobie myślałam, że gdyby nie wojna, to moje życie byłoby zupełnie inne. Wojna wszystko zmieniła. Ale opowiem ci, co było dalej. W końcu trzeba było wyjść z tego Kopernika, poszukać innego miejsca. Wyszliśmy ze schronu, dookoła się paliło, śmierdziało potwornie, wszędzie było szkło, szło się po tym szkle. Mama z Rysiem, ja trzymałam się spódnicy Józi. Idziemy na Mazowiecką, jakaś brama jest otwarta, wchodzimy, dołączyła do nas jeszcze kobieta ze świeżo urodzonym dzieckiem, maleńkim. Weszliśmy do piwnicy – to są sceny jak z Wajdy – a tam dywan rozłożony, fotel, koło fotela duży termos. A w fotelu starszy pan w szlafroku, mówi: „To jest prywatna piwnica, tu nie ma wstępu”. I moja mama, pchając przed sobą tę kobietę z noworodkiem mówi, że tu jest kobieta, która nie ma czym karmić dziecka. On na to, że dla takich to u św. Krzyża ksiądz daje szklankę mleka. Mama na to: „Mój mąż walczy na froncie, a pan się tu dekuje, ja po wojnie powiem, jak pan się zachował”. I kazała nam usiąść. Więcej się nie odzywał.

Rano wyszliśmy stamtąd, obok był jakiś lokal nocny, z podziemiami. Weszliśmy, a tam pełno ludzi, tłok niesamowity. I estrada. Na tej estradzie leżeli ranni żołnierze. I w tym ścisku nagle wbiega żołnierz i krzyczy: „Polacy, zwycięstwo! Koniec wojny!!!”. I znowu scena jak z Wajdy – wszyscy zaczynają śpiewać „Boże, coś Polskę” i jak dochodzi do „ojczyznę wolną pobłogosław Panie”, to podnosi się jakiś oficer i zaczyna zrywać epolety krzycząc: „To jest kapitulacja, to koniec, idźcie do domów”. Ciarki mam po plecach do tej pory. Wyszliśmy stamtąd z Rysiem. W końcu doszliśmy na Żoliborz. Okazało się, że nasz dom nie nadaje się do mieszkania. Jak w tym wierszu Władka: „siedem niemieckich granatów mój dom rozwaliło we wrześniu”.

Gdzie się podzialiście?

Mama znalazła mieszkanie w niedokończonej willi na Dziennikarskiej 8. Na górze mieszkała właścicielka, jej mąż wyszedł z mężczyznami z Warszawy, została z dwoma nastoletnimi synami. Potem mąż wrócił i któregoś dnia wszyscy trzej zostali rozstrzelani na ulicy. To był nowoczesny dom: kuchnia na elektryczność, w łazience bojler, ogrzewanie etażowe, tylko koksem najwyższej jakości można było palić. To się nam potem dało we znaki. Niemcy weszli do Warszawy, a Rysio ciągle u nas, już bez bandaża, ale nie opuszcza mamy ani na chwilę. Jak szła do łazienki, stał pod drzwiami i wołał: „Mamo!”. Przyszła wiadomość od znajomego ze Lwowa, że Władek tam dotarł i za wszelką cenę chce, żebyśmy do niego dołączyły. Już jest po 17 września, tam są bolszewicy, tu Niemcy. Mama przez zieloną granicę boi się iść, poza tym jest Rysio. Postanowiła poszukać jego rodziny. Z Żoliborza wyruszyłyśmy na piechotę na Bródno, Józia wzięła Rysia na barana. Idziemy, nagle on mówi, o, tu był mój domek, a babcia to tam. Okazało się, że babcia miała naprzeciwko cmentarza budę z kwiatami. Weszli, tam babcia, ciocia i wujek: „Rysiu, ty żyjesz!”. On się rozpłakał. Ale nie dlatego, że się z nami żegnał, tylko dlatego, że ja miałam takie zabawkowe drewniane gospodarstwo i on się ciągle tym bawił. Następnego dnia Józia znowu na piechotę poszła na Bródno i zaniosła Rysiowi tę zabawkę.

Widzisz? Wszystko to we mnie siedzi.

Dzisiaj znowu mamy wojnę.

Wszystko mi się przypomina... Jak patrzę na te kobiety, na te dzieci, od razu widzę tamto z powrotem. Te dzieci też będą wspominać swoje życie. Wiesz, że do tej pory, jak słyszę syrenę, od razu patrzę w niebo, czy nie lecą bomby. Przez wiele lat bałam się kroków na schodach, bo Niemcy wchodzili takim zdecydowanym krokiem.

Ale wracając do naszej historii – dojechałyśmy z mamą do Lwowa, Władek szalał ze szczęścia. Karetą nas woził, prawdziwą karetą. Zaczęło się układać. Był listopad 1939 r., jeszcze nie było wywózek. A w styczniu go aresztowali. Mama z Władkiem zostali zaproszeni do Klubu Inteligencji. Zapraszał przedwojenny przyjaciel Władka – Daszewski. Powiedział, że ma wino, żeby przyszli, żeby mama opowiedziała, jak jest w Warszawie, on ma tam żonę i chce ją sprowadzić. I wiesz, jak oni wychodzili na to spotkanie, to ja, która nigdy się nie bałam, zaczęłam chwytać mamę za nogi wrzeszcząc, żeby nie szła. Władek spojrzał, mówi: „Wiesz, Marysiu, ona jest histeryczka!”. I poszli. Dopiero po pięciu latach zobaczyłam Władka następnym razem. Ktoś mamę próbował ostrzec, coś ją tknęło, chciała go wyciągnąć, podeszła: „Władeczku, idziemy”. I w tym momencie ktoś komuś dał w mordę, stół poleciał, weszła milicja i zgarnęła wszystkich. Wyłowili, kogo chcieli. Wat też tam był. Następnego dnia w „Czerwonym Sztandarze” ukazał się wielki artykuł, że aresztowano polskiego nacjonalistę Broniewskiego, pijaka i chuligana.

Posadzili ich we Lwowie, potem wywieźli do Moskwy i to chyba im życie uratowało, bo straszna jatka była w tym lwowskim więzieniu. Myśmy zostały. Mama pracowała, a potem wróciłyśmy do Warszawy.

Jak dziś myślisz o Broniewskim?

Bardzo się starał być dobrym ojcem, ale w gruncie rzeczy myśmy się mało znali, bo przed wojną to było krótko i ja byłam małą dziewczynką. A po wojnie, jak on po pięciu latach wrócił po tym więzieniu, po armii Andersa i emigracji, to zastał panienkę, która miała lat piętnaście i była bardzo ­samodzielna. Zaczęły się między nami spięcia, zresztą to samo z Anką było. Chciał, żebyśmy były takie bardzo dobrze wychowane panienki. Żebyśmy „malowały na szkle i grały na pianinie”. Więc były awantury. Anka była jasną blondynką. Za namową mamy przyciemniła sobie brwi, rzęsy – pięknie wyszły jej niebieskie oczy. Jak wróciła do domu, Władek dostał szału. Kazał to natychmiast zmyć, co się nie dało zrobić. Mnie kazał głowę wsadzić pod kran, żeby loków nie było.

W gruncie rzeczy był obcym człowiekiem?

Tak. Podobno kiedyś powiedział do kogoś, że go nie traktuję jak ojca, tylko jak wujka. Potem nasze stosunki zrobiły się jeszcze gorsze. To się bardzo wiązało z mamy chorobą. Jak po wojnie wróciła z Oświęcimia, to się wydawało, że najgorsze za nami. A potem się okazało, że jest nieuleczalnie chora. To była choroba krwi, wtedy nieznana. Raz dostawała czterdzieści stopni gorączki, potem miała zapaści. Miała śledzionę wielkości bochenka chleba. Robili jej transfuzje krwi, miewała szoki z tego powodu. W końcu powiedzieli, że w Polsce tego nie wyleczą. Wysłali ją do Szwajcarii. I zostałam sama z Władkiem. On wtedy już bardzo pił. Pod koniec 1946 r. pojechałam z nim odwiedzić mamę do Szwajcarii. W drodze powrotnej miałam z nim podróż życia, można powiedzieć.

Opowiedz.

Wsiedliśmy w Zurychu do pociągu, wiadomo było, że w Strasburgu musimy się przesiąść na kolejny pociąg, do Pragi. Jak tylko ruszyliśmy, Władek wyciągnął ­piersióweczkę, wypił i zasnął. Jedziemy ileś godzin, widzę, że jest bardzo duża stacja, budzę go i mówię: „Wysiadamy, Strasburg”. ­Odwrócił się, śpi dalej. Jedziemy. Ciemna noc, zimno jak cholera, w końcu on się budzi, ja mówię, że był Strasburg, przejechaliśmy. On wpadł w popłoch i mówi: „Umyślnie mnie nie obudziłaś, panience zachciało się do Paryża jechać”. Ja zgłupiałam.

I nad ranem, w tym mrozie wysiadamy w Metzu. Pusto, ciemno, wchodzimy do poczekalni, tam jacyś mężczyźni, okazuje się, że polscy górnicy. On idzie dowiedzieć się, jak z naszym pociągiem, ja zostaję z nimi sama. Trzęsłam się z zimna i strachu. Po jakimś czasie wraca, okazało się, że za ileś godzin mamy pociąg z powrotem. Przyjechał elegancki pulman, wsiedliśmy. On wciąż na mnie obrażony, ja cała roztrzęsiona, oboje jesteśmy głodni i wściekli. Przyjeżdżamy do Strasburga. Nasz pociąg do Pragi dawno odjechał, kolejny będzie jutro. Trzeba się gdzieś przespać, a Władek ma niewymienione pieniądze. Jest niedziela, bank zamknięty. Władek mówi, że musimy iść do konsulatu. Już się uspokoił, już ma poczucie jakiejś odpowiedzialności. Idziemy, idziemy, w końcu jesteśmy przy konsulacie, a tam na bramie jest napisane Closed, bo to jest konsulat rządu londyńskiego.

Wracamy z niczym na dworzec. On idzie do kasy i pyta, co ma robić, a tam mu mówią, że przed dworcem polscy oficerowie handlują dolarami. W końcu mogliśmy zapłacić za hotel, przespać się. Zwiedziłam Strasburg, zobaczyłam katedrę. Po trzech dniach podróży przyjechaliśmy do Łodzi, bo tam po wojnie mieszkaliśmy. I co robi mój kochany tatuś? Musi się napić wody, strasznie mu się pić chce. Wypił szklankę, a ja nie podejrzewałam, że to woda procentowa. Upił się kompletnie, bo już był śmiertelnie zmęczony, głodny, zdenerwowany. ­Prawie mi wypadł z dorożki. Pod samymi drzwiami domu spojrzałam na niego, a on: „Patrzysz na mnie, jakbyś mnie chciała zabić”. A ja na to: „Bo bym chciała”. Pamiętał mi to długie lata.

Twoja mama zmarła w kolejnym roku. Miałaś w nim wtedy oparcie?

Nie bardzo. Bardzo rozpaczał, strasznie przeżywał, do przesady. Ja mu wtedy powiedziałam: „Wiesz, matkę ma się jedną, a żon można mieć kilka”. I wyprowadziłam się z domu, bo to było nie do wytrzymania. Miałam szesnaście lat, straci,łam matkę, a on był zajęty swoją rozpaczą. On z tej emigracji do niej przyjechał. Przysłał depeszę: „Kocham, wracam”.

Ona też go kochała?

Tak. Ale nie mogła znieść tego picia. Powiedziała, że jeżeli nie przestanie, to ona odejdzie. Troszkę się starał, ale już był ciężko chorym alkoholikiem. Miotał się po domu, kładł na dywanie i szlochał, nic dziwnego, że nie mogłam tego znieść.

Jak można sobie poradzić ze śmiercią mamy?

Nawet nie umiem tego odtworzyć. W jakiś sposób to skreśliłam. Pamiętam dobrze, jak mamę aresztowali. To było 12 kwietnia 1943 r. Wróciłam do domu i mamy już nie było. Dopiero po latach sobie uświadomiłam, że w ten czas nagle coś we mnie pękło. Zrobiłam się dorosła. Robiłam się dorosła już w tym schronie, we wrześniu. Wtedy zadałam mamie pytanie, czy będę mogła po wojnie pójść na film od osiemnastu lat. Mama się rozpłakała, nie rozumiałam dlaczego.

Jak mamę aresztowali, zaczęłam sama pleść swoje dwa długie warkocze. Zawsze mama to robiła. Dziadek miał wtedy prawie osiemdziesiąt lat, musiałam o niego zadbać. Dosłownie z dnia na dzień stałam się odpowiedzialna.

Jak to zrobiłaś?

Nie wiem. Pamiętam, że postanowiłam pojechać tramwajem do kuzyna mamy, o którym wiedziałam, że ma firmę budowlaną, w czasie okupacji dobrze prosperował. Chciałam mu powiedzieć, że mamę aresztowali. On zadziałał tak, że jej nie zabili, zamienili Pawiak na Oświęcim. Dał pewnie jakąś łapówkę. Z dnia na dzień z rozpieszczonej jedynaczki zrobiłam się dorosła.

Jak się widzi, że wszystko wkoło się pali, to wiesz, co jest ważne. Gdyby mi kazali teraz wyjść z domu...

...z jedną walizką?

Nawet nie wiem, czybym brała walizkę. Mam wazonik mamy, który ocalał z powstania. Może wzięłabym ze sobą parę fotografii.

To na czym Ci w życiu zależało?

Żeby w domu był obiad, żebyśmy się codziennie spotkali przy stole, żeby dzieci miały swój kąt. Andrzejowi też zależało na ciepłym domu, dobrze się tu dogadywaliśmy.

Ile lat byliście razem?

Dwadzieścia parę. Poznałam go na imieninach kolegi. Weszłam, tam była już gromada znajomych nastolatków. Siedział w kącie. I ja tak spojrzałam, i on spojrzał. Potem tańczyliśmy, on nie umiał zupełnie, chyba pierwszy raz w życiu tańczył. Potem mnie odprowadził, a mieszkałam na drugim końcu miasta. Szliśmy wiele godzin i tak to się zaczęło. To był ten los szczęśliwy. Traf.

Jego śmierć to też był straszny szok. Nagle poczuł ból w ramieniu, przyszedł doktor, zbadał Andrzeja, potem wyszedł za mną na schody i mówi: „To mi wygląda na raka płuc”. Zamarłam. A szłam właśnie na przedstawienie. Więc wyobraź sobie, taka wiadomość, ciebie ściska za gardło, łzy ci się zbierają, ale musisz to połknąć, nie ma. Mój zawód jest taki, że rzeczy osobiste zostawiasz w domu. Wchodzisz do garderoby, resztę zostawiasz za drzwiami.

Kiedy ostatnio pracowałaś w zawodzie?

W zeszłym roku. Grałam w serialu „Na sygnale”. Raz miałam propozycję, była bohaterka, co do trumny się kładła, powiedziałam: „O nie, dziękuję, jestem przesądna”. Wszyscy w filmie są dla mnie zawsze szalenie mili i mówią, że chcieliby, żebym coś więcej robiła, ale nie ma dla mnie ról.

Opowiedz o „Ulicy Granicznej”.

Tuż po wojnie spotkałam w Łodzi przypadkiem na ulicy Jana Fethkego, reżysera „Przez łzy do szczęścia”. Ucieszył się, wyściskał mnie, a potem mówi, że Aleksander Ford kręci film i żebym wzięła udział w próbnych zdjęciach. I ja ten, jak się dziś mówi, casting wygrałam. Zagrałam jedną z głównych ról – Jadzię, żydowską dziewczynkę. Wymowa scenariusza nie bardzo się podobała ówczesnej władzy, Ford musiał więc przenieść produkcję do Pragi. Film na początku był pokazywany poza Polską, a dopiero po tym, jak dostał Złoty Medal w Wenecji, wszedł do kin. Opowiadam ci o tym, bo potem byłam już zawsze Jadzią. Chciałam grać, ale po latach się okazało, że Ford się nie zgadzał, żeby mnie obsadzać w innych rolach. I tak się zakończyła moja „kariera filmowa”. Zostały po niej okładki ówczesnych magazynów.

Jesteś piękną kobietą.

Raczej byłam. Wiedziałam, że jestem ładna, stale mi to powtarzali. Nie zachwycałam się sobą, ale zawsze dbałam o cerę. Nie poszłam spać, żeby przedtem nie umyć twarzy. Do dzisiejszego dnia zawsze mam krem na noc i na dzień, całe życie. Mama po wojnie mi powiedziała: „Jesteś ładną dziewczyną, będziesz miała powodzenie, ale nie rozmieniaj się na drobne”.

Musiałaś przyciągać męskie spojrzenia

Tak. I dużo kretynów się kręciło.

Kiedy patrzysz w lustro, co widzisz?

Utyłam, nie jestem wysuszoną staruszką, o nie, może to lepiej, bo nie mam takich pomarszczonych policzków. Wiesz, czego się zawsze najbardziej bałam? Żeby nie ­oślepnąć. W tej chwili mam kłopoty ze słuchem, ale mam aparaty.

Używasz? W ogóle nie widać.

Nie widać, zobacz, to takie maleństwo. A wzrok mam dobry, nie używam okularów, widzę dobrze, czytam bez przerwy. Najbardziej lubię sagi, kryminały.

Potrafisz założyć zbroję, jak trzeba.

Im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonana, że naprawdę mało jest rzeczy, które są ważne. Teraz, jak oglądam Ukrainę, wraca do mnie, że wojna całkowicie zmienia życie. Pamiętam mnóstwo szczegółów do dzisiaj: powstanie w getcie, ten pożar, to wszystko. Oni też będą pamiętać... Bardziej pamiętam wojnę niż to, co później. A przecież wiem, że potem było mnóstwo chwil pięknych. Wojna niszczy ludziom życia. Do czego oni wrócą? Do gruzów? Dlaczego nie dać ludziom spokojnie żyć? ©

MARIA BRONIEWSKA (ur. 1931) jest aktorką filmową i teatralną. Debiutowała w filmie „Przez łzy do szczęścia” (1939). Popularność zdobyła dzięki roli w „Ulicy Granicznej” (1948). W 1956 r. ukończyła studia na Wydziale Aktorskim Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. W XXI w. występuje głównie w serialach telewizyjnych (m.in. „Klan”. „Plebania”, „Ojciec Mateusz”, „Barwy szczęścia”).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Żeby był obiad