Promile we mgle

Powiedzenie, że w życiu pewne są tylko śmierć i podatki, zyskało nowe znaczenie. Od podatków – pewnie coraz wyższych – nie ma ucieczki. Jeden po drugim umierają za to inne reguły polityki ekonomicznej, które jeszcze niedawno uchodziły za dogmaty.

06.05.2019

Czyta się kilka minut

Dni Narodowego Banku Polskiego w Krakowie, czerwiec 2017 r. / M. LASYK / REPORTER
Dni Narodowego Banku Polskiego w Krakowie, czerwiec 2017 r. / M. LASYK / REPORTER

Zdjęcie z okładki pokazuje z lotu ptaka centrum jakiejś amerykańskiej metropolii. Siatka prostych ulic biegnie ku horyzontowi, na którym majaczą sylwetki drapaczy chmur. Fotografia tonie w błękitach, niemal tak intensywnych, jak barwa koszuli i soczewek kontaktowych, które za cztery lata pomogą Aleksandrowi Kwaśniewskiemu wygrać wybory prezydenckie. Na razie jednak jest rok 1991. Jan Krzysztof Bielecki z Kongresu Liberalno-Demokratycznego zastąpił Tadeusza Mazowieckiego na stanowisku premiera, a wydawnictwo Fundacji Gospodarczej NSZZ „Solidarność” opublikowało pierwsze polskie tłumaczenie podręcznika do ekonomii pióra Davida R. Kamerschena, Richarda B. McKenziego i Clarka Nardinellego. Książka wyszła w USA zaledwie dwa lata wcześniej, wydaje się więc aktualnym kompendium wiedzy o regułach wolnego rynku, na którym Amerykanie zjedli przecież zęby, a który właśnie rodzi się w bólach nad Wisłą.

Problem w tym, że – jak przyznaje dziś prof. Dariusz Filar, późniejszy członek Rady Polityki Pieniężnej, a wówczas współautor tłumaczenia książki – kapitalizm opisywany przez Kamerschena i kolegów właśnie wchodził w fazę głębokich przeobrażeń. 17 lat później miały one doprowadzić najpierw do upadku banku Lehman Brothers, a potem także do wielkiego kryzysu finansowego, spowolnienia globalnej gospodarki i utraty zaufania obywateli do autorytetów ekonomicznych, które – jak się okazało – nie chciały lub nie umiały dostrzec zagrożenia.

– Ekonomia, jak każda nauka społeczna, dostosowuje teorię do rzeczywistości z opóźnieniem – tłumaczy dziś prof. Filar. – Podręczniki z przełomu lat 80. i 90. opisywały więc kapitalizm, który w świecie zachodnim de facto już nie istniał. Produkcja, handel i usługi traciły dominującą pozycję na rzecz czysto spekulacyjnej gry finansowej.

Steryd kredytowy

Gospodarka wolnorynkowa, w której dziś funkcjonujemy, ma faktycznie coraz mniej wspólnego ze swoją klasyczną definicją. We wspomnianym podręczniku z 1991 r. kapitalizm opisywano jako interakcję „rynkowej podaży i rynkowego popytu” – czyli tego, co oferują sprzedający, i tego, czego mogą potrzebować kupujący. W teorii nadal wszystko się zgadza. W praktyce rynkową podaż zastąpiła gigantyczna nadpodaż, a miejsce popytu, kiedyś uzależnionego od siły nabywczej, w coraz większym stopniu zajmuje kredyt. Światowa gospodarka, która dzięki postępowi technologicznemu może produkować coraz więcej i coraz taniej, ocierając się wręcz o zerowe jednostkowe koszty wytworzenia, weszła w stan permanentnego nadmiaru. Przykład pierwszy z brzegu: w 2018 r. firmy odzieżowe z całego świata wyprodukowały dla 7 mld mieszkańców Ziemi łącznie blisko 100 mld sztuk rozmaitej odzieży. Dla każdego – począwszy od zelotów mody, odliczających dni do pokazu nowej kolekcji ulubionego projektanta, a kończąc na członkach plemion w amazońskiej głuszy – branża odzieżowa przygotowała zatem statystycznie ok. 14 sztuk ubrań i butów. Nad wzbudzeniem popytu na nie czuwają sztaby stylistów, influencerów i speców od prognozowania trendów. Już przekonani, ale chwilowo bez grosza przy duszy, nie musimy odchodzić ze smutkiem od witryny sklepowej. Drogę od konsumpcyjnego marzenia do jego realizacji pomoże pokonać na skróty bank.

Thomas Palley, ekonomista związany obecnie z Yale University, szacuje, że w latach 1948–2013 skumulowany wzrost wydajności pracy na stanowiskach pozakierowniczych w USA (mowa o ok. 80 proc. zatrudnionych) wyniósł aż 240 proc. Wynagrodzenia wzrosły w tym czasie tylko o 108 proc. W statystykach Palleya widać wyraźnie moment, w którym wysokość zarobków przestała nadążać za efektywnością pracy. Nastąpiło to pod koniec lat 70. XX w. Wtedy też – co ekonomista łączy w logiczną całość – gwałtownie zaczął rosnąć poziom całkowitego zadłużenia gospodarki w relacji do PKB, które od końca lat 70. skoczyło z ok. 150 do 350 proc. amerykańskiego PKB.

W ten oto sposób, konkluduje Palley, największa gospodarka świata odstawiła witaminę, jaką był wzrost produkcji, i uzależniła się od kredytowego sterydu. Popyt na nowe produkty i usługi nie rośnie już dlatego, że konsumenci bogacą się dzięki swojej pracy i mogą wydawać więcej. Pracy jest coraz mniej. Część etatów trafiła na Daleki Wschód, a inne nadgryza właśnie robotyzacja. Gospodarka rozwija się już tylko dzięki temu, że klienci kupują na kredyt.

Z dorocznego Raportu Gospodarczego Prezydenta USA wynika, że w ciągu zaledwie półwiecza wywróceniu uległa struktura pochodzenia zysków wypracowywanych przez ten kraj. Jeszcze w 1967 r. firmy sektora finansowego wytwarzały tu tylko 13 proc. zysków, a przemysł – 49,2 proc. W 2016 r. banki, fundusze inwestycyjne i inni spece od pomnażania finansów zarobili dla amerykańskiej gospodarki 23,2 z każdych 100 dolarów. Udział przemysłu spadł tymczasem do 18,2 proc. Drastycznie, bo z 70 w pobliże 30 proc., spadł także udział akcji będących własnością osób fizycznych. W akcjonariacie przeciętnej amerykańskiej firmy decydujący głos mają dziś przedstawiciele banków, funduszy inwestycyjnych czy towarzystw powierniczych, którzy na posiedzenia rady nadzorczej przychodzą wyposażeni w instrukcje od swoich pryncypałów.

W tych warunkach wolny rynek może nim być jedynie z nazwy, a równowaga, do której w teorii rzekomo dąży, staje się grą do jednej bramki.

Gospodarka kasyna

Na świecie jest po prostu za dużo pieniędzy; nie gotówki, które mogą emitować jedynie banki centralne, ale wirtualnych zapisów na kontach bankowych czy jednostkach uczestnictwa w funduszach inwestycyjnych.

Gospodarki wszystkich krajów świata wytworzą w tym roku produkty i usługi o łącznej wartości ok. 88 bilionów dolarów. Skumulowana wartość pieniądza w obiegu globalnej gospodarki będzie kilkunastokrotnie wyższa. Uwolniony od parytetu złota (na początku lat 70. amerykańska rezerwa federalna postanowiła, że dolar, filar powojennego ładu monetarnego ustalonego w Bretton Woods, zerwie się z kruszcowych więzów) pieniądz może bowiem krążyć po świecie szybciej. Na światowych giełdach handluje się dziś dosłownie wszystkim: od ropy i kruszców, przez papiery wartościowe i żywność, na długach kończąc, a komputery wyposażone w algorytmy do HFT (high frequency trading), realizują setki tysięcy transakcji w odstępach milisekund, ciułając zysk z różnic kursowych. Z danych samej amerykańskiej giełdy wynika, że HFT odpowiada dziś za blisko połowę wszystkich transakcji Wall Street.


Czytaj także: Marcin Piątkowski: Nie możemy być fiskalnym Talibanem


Inne rynki robią to samo. Efekt? Zarobek na operacjach czysto finansowych jest o wiele wyższy i do tego obarczony mniejszym ryzykiem od profitów z inwestycji w realną gospodarkę, chociażby produkcję.

Teoretycznie zysk z operacji finansowych powinien przynieść korzyści podatkowe także państwu, tak jak dochody z produkcji czy z samej pracy. Sęk w tym, że baza do opodatkowania topnieje za sprawą legalnych sztuczek księgowych, zwanych optymalizacją podatkową, a czasem wręcz zapada się pod ziemię gdzieś w rajach podatkowych (Bank Światowy szacuje, że trafiło do nich ok. 32 bilionów dolarów). W poszukiwaniu dochodów budżetowych państwa windują więc podatki tym, których na optymalizację podatkową nie stać, i tam, gdzie nie da się od nich uciec, np. przy konsumpcji. Polski system podatkowy – jak mówiła niedawno prof. Hanna Kuzińska z SGH dla portalu Gazeta.pl – najbardziej obciąża tych, którzy zarabiają miesięcznie od 2 do 5 tys. zł brutto. Powyżej 10 tys. zł obciążenie podatkami wyraźnie spada.

Zbity termometr

Jak do tego doszło? Wskutek pewnej umowy. Państwo miało nie przeszkadzać b0gatszym, a gdzie się da – wręcz wspierać ich ulgami podatkowymi. Stawką w tej grze miał być produkt krajowy brutto, najlepszy miernik zmian poziomu zamożności obywateli i państw.

Po upadku banku Lehman Brothers stało się jednak jasne, że PKB czasami staje wręcz tym zbitym termometrem, który zastępuje lek na gorączkę. Tamten kryzys okazał się bardziej załamaniem modelu redystrybucji niż samej produkcji, którą dość dokładnie mierzy PKB. Gdyby spojrzeć na problem z tak lubianej przez ekonomistów perspektywy globalnych danych statystycznych, trudno dojrzeć wręcz objawy schorzenia światowej gospodarki. Owszem, w porównaniu z rewelacyjną trzylatką 2005- -07, kiedy produkt globu wzrósł łącznie aż o 15,5 proc. – średnio o ponad 4,9 proc. rocznie – w okresie 2008-10 mieliśmy do czynienia z ruchem PKB w górę już tylko o 4,9 proc., czyli o 1,6 proc. w skali roku. Świat po prostu bogacił się wolniej.

Rzecz skomplikuje się jeszcze z chwilą, kiedy ów globalny, uśredniony PKB podzielimy na rejony świata, które rozwijają się z odmienną dynamiką i dzięki różnym gospodarczym paliwom. Wtedy da się zauważyć, że „kryzys” oznaczał co innego w krajach rozwiniętych, gdzie w latach 2008-10 produkcja przemysłowa zwolniła z 2,8 do 0,5 proc., a co innego dla 5,8 mld mieszkańców krajów rozwijających się, w których ten sam wskaźnik spadł do 4,3 proc. z 7,7 proc. notowanych przed załamaniem. Inaczej – a raczej wcale – odczuli go przedstawiciele elit finansowych w USA, którzy stosunkowo szybko wrócili do spekulacyjnego business as usual, inaczej pracownicy sektora finansowego, w którym kryzys zainicjował falę fuzji niosących ze sobą zwolnienia grupowe, a jeszcze inaczej przedstawiciele administracji czy handlowcy, z którymi spowolnienie obeszło się w miarę delikatnie.

Nic dziwnego, że w gospodarce oglądanej przez okulary PKB długo nie było widać także problemu odmienianego dziś przez wszystkie przypadki w debatach o polityce społeczno-gospodarczej: nierówności majątkowych i dochodowych. W Polsce politycy i część ekonomistów chętnie posługiwali się dla zobrazowania problemu wskaźnikiem Giniego, który plasował nas pod względem poziomu nierówności gdzieś pośrodku europejskiej stawki. Uwagi statystyków, którzy podkreślali, że w ankietowych badaniach poziomu zamożności najbogatsi nie zawsze mówią prawdę, a zazwyczaj odmawiają udziału, zbywano milczeniem. Dopiero po ostatniej publikacji badań ekonomistów z World Inequality Lab Thomasa Piketty’ego, z których wynikało, że poziom nierówności majątkowych w Polsce jest najwyższy w Europie, część ekonomistów i socjologów doszła do wniosku, że skala nierówności może być nad Wisłą niedoszacowana.

Sędzia wstaje z desek

Pytanie, kto w tym sporze ma rację, nie sprowadza się tylko do niuansów metodologicznych. Odpowiedź wydaje się wręcz kluczowa dla kształtu polityki gospodarczo-społecznej. Państwa, które w 2008 i 2009 r. uratowały skórę bankierom, nacjonalizując nierentowne banki, a potem próbowały utrzymać gospodarki na powierzchni, pompując w nie kilkaset miliardów dolarów, kolejny raz zostały ograne. Bankierzy z publicznych pieniędzy wypłacili sobie kolejne premie. Miliardy, przekazane na rozruszanie akcji kredytowej dla firm, zasiliły w dużej części bańki spekulacyjne na rynkach finansowych.

Państwa, choć oszukane, odzyskały jednak dzięki kryzysowi prawo do obecności w gospodarce nie tylko w roli kibica czy arbitra pilnującego reguł gry. Coraz częściej widzi się je jako coś w rodzaju sztabu generalnego, który powinien koordynować działanie gospodarki tak, by jej rozwój pogodzić z rozwojem społecznym. Wyznaczać swoimi działaniami obszary i sfery, w których biznes, zarabiając, może przy okazji przynieść swoim działaniem korzyści społeczeństwu.

Dla liberałów to jak kajdanki na niewidzialną rękę rynku. Politycy wpuszczeni do gospodarczego ogródka faktycznie mogą narobić bałaganu, zwłaszcza wtedy, gdy już nie każe się im pilnować za wszelką cenę deficytu budżetowego, długu publicznego ani dmuchać na PKB (więcej na ten temat w rozmowie z Marcinem Piątkowskim). W gospodarce pewne zjawiska dojrzewają latami. W polityce gra się tymczasem od wyborów do wyborów, co rodzi pokusę, by iść do pewnych celów na skróty. Skoro samo przekroczenie progu 3 proc. relacji długu do PKB nie jest już zbrodnią, to może warto zahaczyć o próg 4 proc.? Konsekwencjami i tak pewnie będą już martwić się konkurenci.

To nie pusta figura stylistyczna, bo na naszych oczach umiera właśnie dogmat o niezależności banku centralnego, który ma do zrealizowania cele nie zawsze zbieżne z doraźnym wyborczym interesem rządzących. Misja banku centralnego różnie wygląda w różnych krajach. Przykładowo w Japonii odpowiada on nie tylko za emisję krajowej waluty, ale także wspiera rozwój państwa. NBP ustawa nakazuje pilnowanie inflacji, co musi godzić z emisją złotego. Bez względu na zakres obowiązków banki centralne są jednak ciałami wyodrębnionymi poza resztę instytucji państwowych właśnie po to, by robiły swoje niezależnie od bieżących strategii rządu.

Tyle że to teoria. W praktyce od Waszyngtonu do Delhi trwa dziś demontaż muru, który miał trzymać politykę z dala od banków centralnych. Listę uczestników tej rozbiórki zestawił w połowie kwietnia tygodnik „The Economist”. W USA Donald Trump naciska na Rezerwę Federalną, by obniżyła stopy procentowe, systematycznie grozi na Twitterze dymisją jej szefowi i zapowiada wprowadzenie do amerykańskiego odpowiednika polskiej Rady Polityki Pieniężnej dwóch swoich popleczników o śladowych kompetencjach ekonomicznych. W Wielkiej Brytanii zwolennicy brexitu zarzucają Bank of England upolitycznienie raportów opisujących katastrofalne skutki opuszczenia Unii przez Londyn. W Turcji prezydent Erdoğan uznał, że bank centralny podlega mu jak inne urzędy i domaga się posłuszeństwa. Premier Narendra Modi, który wraz z Indyjską Partią Ludową walczy właśnie o reelekcję w największych wyborach parlamentarnych świata, postanowił zwiększyć swoje szanse i wymienił niezależnego szefa banku centralnego na marionetkę, która tuż przed wyborami posłusznie obniżyła stopy procentowe. W przypadku Europejskiego Banku Centralnego, który stoi za eurowalutą, naciski polityczne z Berlina czy Paryża nikogo już nie dziwią.

Samo dostrzeżenie źródeł kryzysu sprzed dekady zajęło ekonomistom prawie 10 lat. Nowy gospodarczy porządek, jaki się zeń wyłania, nie nabrał jeszcze kształtu, na razie widać najwyżej zarysy. Nie wiadomo też, czy wzrost gospodarek rozwiniętych, do których powoli zaczyna zaliczać się Polska, w kolejnych latach da się mierzyć za pomocą procentów. Być może trzeba będzie sięgnąć po promile. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2019