Abyśmy zdrowi byli. Gospodarczo.

Gospodarcze osłabienie mocno odczujemy od początku roku. Ale jak długo będzie ono trwać?

30.12.2008

Czyta się kilka minut

rys. Mirosław Owczarek /
rys. Mirosław Owczarek /

Już dawno nie było tylu dobrych wiadomości pod koniec roku. Gospodarka rośnie rekordowo, podobnie jak płace; bezrobocie najniższe od lat, deficyt budżetu na szokująco niskim poziomie.

Nie - to nie pomyłka. To fragment noworocznych życzeń jednego z wybitnych polskich dziennikarzy. Tyle że sprzed roku. Po wyborach, w uspokojonej atmosferze politycznej, odkryliśmy, że jesteśmy obywatelami jednego z najszybciej na świecie rozwijających się krajów. Któż mógł się spodziewać, że minie 12 miesięcy i poważne instytucje finansowe będą straszyły, że czeka nas gospodarcza stagnacja?

Wszystkiemu winne są Stany Zjednoczone. Latem 2007 r. pękła bańka kredytów hipotecznych, tzw. subprime, dawanych tym, którzy nie gwarantowali możliwości ich spłaty. Na tych kredytach nadbudowano spekulacyjną piramidę, która zawaliła się z trzaskiem. Efektem rosnący koszt pieniądza, wzrost bezrobocia, spadek cen nieruchomości i załamanie giełdy.

Za omdlewającą Wall Street, jak za panią matką turbokapitalizmu, rozpoczęły zjazd inne parkiety. Nasz trzymał się aż do końca października 2007 r., gdy wskaźnik WIG20 najważniejszych firm warszawskiej giełdy osiągnął aż 3917 pkt. Dziś ma poniżej 1800 pkt.

A u nas spokojnie

Gospodarce światowej nie pomagał wzrost cen ropy. Początek 2008 r. przyniósł przełamanie psychologicznej bariery 100 dolarów za baryłkę (159 litrów). Ceny "złota piasków", jak pięknie przed laty nazwał ten surowiec Kazimierz Dziewanowski, napędzał apetyt chińskiej gospodarki oraz spekulacje uciekających od akcji inwestorów. Fundusze hedgingowe kupowały terminowe dostawy surowca, czyli ropę, która do Rotterdamu czy Houston miała dotrzeć dopiero za kilka miesięcy. W górę powędrowały też ceny miedzi, niklu, żelaza. I - oczywiście - złota.

W USA prognozy były coraz gorsze, rosło bezrobocie i rosła świadomość, że - jak to określił George Soros - sytuacja "jest dużo poważniejsza niż wszystkie kryzysy finansowe, jakie nastąpiły od II wojny światowej". Na przełomie 2007 i 2008 r. nie było już tygodnia bez kolejnych kłopotów finansowych któregoś z dużych banków. Nie tylko w USA. Nieudane spekulacje 30-letniego maklera kosztowały prawie 5 mld euro jeden z największych i najstarszych banków francuskich Société Générale. W lutym rząd brytyjski uratował przed bankructwem i przejął bank Northern Rock.

Tymczasem w Polsce gospodarka rosła w tempie ponad 6 proc., firmy zatrudniały pracowników, co wraz z wyjazdami do pracy w Unii powodowało, że bezrobocie spadało, a płace rosły. Spodziewano się wzrostu gospodarki poniżej rekordowych 6,5 proc. z 2007 r., ale liczono się z wynikami rzędu 5,5 proc. w 2008 r. i 5 proc. w 2009 r.

Kolejne spadki, za które obarczano winą przede wszystkim uciekające amerykańskie fundusze, sprowadziły w styczniu WIG20 poniżej 2800 pkt. Spadały też obroty, bo na parkiet nie wracał ani zagraniczny kapitał, ani krajowi inwestorzy. Część pieniędzy wynoszonych z giełdowego pożaru trafiała na lokaty bankowe, część wydawana była na konsumpcję, co dodatkowo zwiększało inflację. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) szacowała wiosną, że może ona osiągnąć 8 proc. Być może przed tymi 8 procentami uratowały nas działania Rady Polityki Pieniężnej, która wbrew światowym trendom podnosiła stopy procentowe - ostatni raz w czerwcu, do 6 proc.

Złoty w górę

Początek wiosny przyniósł kolejny spektakularny upadek. Bear Sterns, piąty co do wielkości bank inwestycyjny w USA, został - z pomocą rządu - wykupiony i uratowany przed bankructwem przez inny bank, JPMorgan, za 236 mln dolarów. Jeszcze trzy dni przed transakcją Bear Sterns wyceniano na 5 miliardów! Gdy w maju o stratach zawiadomiły finansowe giganty AIG i CitiGroup, jasne było, że wcześniej czy później z bankowych sejfów wyjrzą kolejne szkielety.

Międzynarodowy Fundusz Walutowy oznajmił, że USA są na krawędzi recesji. Prognozował też, że gospodarka chińska, od lat rozwijająca się w dwucyfrowym tempie, zmniejszy w 2008 r. swoje tempo rozwoju poniżej 10 proc. (przewidywania na przyszły rok są jeszcze gorsze - 7,5 proc.).

W kwietniu za europejską walutę płaciliśmy już mniej niż 3,5 zł. Producenci mebli i części samochodowych alarmowali, że eksport stał się nieopłacalny. Gdy w maju dolar spadł poniżej 2,2 zł, premier, z właściwym sobie optymizmem, komentował: "Silny kurs naszej waluty, który bywa uciążliwy np. dla eksporterów, dla pracujących za granicą, jest jednak z punktu widzenia interesów przeciętnego Polaka czymś korzystnym, bo między innymi to spowodowało, że ceny paliw płynnych, w tym benzyny i ropy, wzrosły nieporównywalnie mniej niż cena ropy naftowej na rynku światowym".

A ta 17 maja kosztowała 128 dolarów za baryłkę, w końcu miesiąca 135, w połowie czerwca już 140 dolarów. Prezes Gazpromu Alieksiej Miller zapowiadał, że dojdzie do 250 dolarów, a dziennikarze tuż przed wakacjami szukali po kraju pierwszej stacji, która odważy się sprzedawać E98 powyżej 5 złotych.

(W miarę) spokojne lato

Jeśli nawet nad horyzontem zbierały się chmury, to wciąż mogliśmy mieć nadzieję, że burza przejdzie bokiem. OECD ogłosiła, że polska gospodarka jest drugą (po Słowacji) najszybciej rozwijającą się wśród krajów członkowskich. Eurostat podał, że nasz produkt krajowy brutto wynosi już 13,5 tys. euro na statystyczną głowę. Produkcja i eksport wciąż rosły. W pierwszym półroczu zagranica zainwestowała u nas 13 mld euro - o 2 mld mniej niż rok wcześniej, ale i tak sporo. Płace wzrosły przez rok o 12 proc. Już prawie co piąty ankietowany Polak mówił, że jego sytuacja materialna poprawiła się tak bardzo, że może sobie pozwolić na wszystko, na co ma ochotę.

Od szczytu cen ropy (147 dolarów za baryłkę 11 lipca) akcje na Wall Street przestały spadać. Także spadki na GPW nie były duże, choć inwestorzy wciąż zabierali pieniądze z funduszy inwestycyjnych - w sumie w pierwszym półroczu 18,4 mld zł. Ministerstwo skarbu nie rezygnowało jeszcze z prywatyzacyjnych planów, jednak ostatecznie ograniczyło się do wprowadzenia na parkiet Zakładów Azotowych Tarnów i sprzedaży części akcji grupy energetycznej Enea. Było widać, że więcej rynek nie wchłonie.

W lipcu rząd USA przejął kontrolę nad bankiem IndyMac. Jednocześnie jednak parę wielkich instytucji finansowych przedstawiło wyniki za pierwsze półrocze lepsze od prognoz, co wystarczyło, by niektórzy komentatorzy uznali, że kryzys ma się ku końcowi. Baryłka ropy spadła w sierpniu poniżej 120 dolarów. Nastroje poprawiły się, choć na krótko.

Jeszcze późną wiosną założyłem się o butelkę dobrego wina z kolegą, świetnym dziennikarzem ekonomicznym, że w USA dojdzie do recesji. Mijały tygodnie, a recesji nie było. Wreszcie, pod koniec sierpnia, po dobrych danych o wzroście PKB w USA (aż 3,3 proc. w II kwartale, zamiast spodziewanych 1,9 proc.), sprezentowałem mu niezłą rioję. Przedwcześnie, bowiem recesja (liczona jako dwa kolejne kwartały ujemnego wzrostu) zaczęła się od III kwartału.

Mniejsza o tę butelkę, nie musisz się, Andrzeju, niepokoić, nie będę żądał jej zwrotu. Wspominam to, by pokazać, jakim szokiem - po letnim uspokojeniu - było to, co stało się we wrześniu.

Idzie tsunami

7 września rząd USA ogłosił przejęcie kosztem 200 mld dolarów Fannie Mae i Freddie Mac, spółek związanych z rządem i gwarantujących większość amerykańskich kredytów hipotecznych. 15 września bankructwo ogłosił 158-letni bank inwestycyjny Lehman Brothers, a inny bank - Merril Lynch - został kupiony przez Bank of America.

Mimo próśb i błagań rząd USA odmówił poratowania Lehman Brothers, lecz dzień później ugiął się i wsparł 85 miliardami dolarów tonącego ubezpieczyciela AIG. Goldman Sachs został uratowany przed bankructwem przez Warrena Bufetta.

Jak napisał noblista Paul Krugman, następstwem dawnych krachów były kolejki właścicieli depozytów, szturmujących zamknięte drzwi banków. Dziś odpowiednikiem tych kolejek są dzwoniące telefony i klikanie myszek komputerowych. Ale efekt jest ten sam, co w 1930 r. - zamrożenie linii kredytowych, coraz szybszy spadek wartości aktywów finansowych, co grozi powtórzeniem Wielkiego Kryzysu.

Aby temu zapobiec, amerykański sekretarz skarbu Henry Paulson zaproponował potężny pakiet 700 mld dolarów pomocy dla zagrożonych instytucji finansowych. 7 i 8 października szereg banków centralnych (oprócz Rezerwy Federalnej i Europejskiego Banku Centralnego także m.in. Szwajcarii, Anglii i Chin) podjęło największą skoordynowaną akcję w historii, ścinając stopy procentowe. U nas Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na taki krok dopiero w listopadzie - a następnie w tygodniu przedświątecznym aż o 0,75 punktu.

Załamały się giełdy na świecie i - paradoksalnie - wzrosła wartość dolara. Jak pisze prof. Witold Orłowski, spanikowani inwestorzy "zaczęli masową wyprzedaż innych walut, by zamienić je na dolary i kupić jedyne aktywa finansowe, które uważają za bezpieczne, czyli obligacje rządu USA". Dolar wzrósł w październiku do 3 złotych, euro do 3,8 zł, WIG20 w październiku i listopadzie ocierał się o 1550 pkt.

Już cała strefa euro znajduje się w recesji. Rośnie bezrobocie w Wlk. Brytanii, Hiszpanii i Irlandii. W Polsce, choć w listopadzie jeszcze spadło do 8,8 proc., to jednak przyspieszyły zwolnienia w zakładach pracy. Maleją też inwestycje.

Łotwa, Islandia, Ukraina i Węgry zwróciły się jesienią o ratunek do Międzynarodowego Funduszu Walutowego. To nie pomagało naszemu krajowi - przez banki i agencje ratingowe wrzucanemu do jednego worka z napisem "Europa Środkowo-Wschodnia". Nie pomogła też seria negatywnych prognoz bankowych. BNP Paribas jeszcze na początku października szacował przyszłoroczny wzrost polskiej gospodarki na 3,7 proc., by w końcu listopada ściąć prognozę do zaskakującego poziomu 0,4 proc. JPMorgan na początku października prognozował 4 proc., w końcu miesiąca ostrzegał, że Polsce grożą kłopoty ze spłatą zobowiązań, w listopadzie ściął prognozę do 1,5 proc. Ten ostatni bank stał się czarną owcą polskich mediów, m.in. po "cudownym fixingu" giełdowym, na którym sztucznie podciągnął wskaźniki GPW, i po kompromitującym pomyleniu dolara i euro w prognozach kursu złotego.

Zdaniem większości komentatorów i internautów, mamy tu do czynienia z "jawną manipulacją rynkiem finansowym". To prawdopodobne. Ale nie wykluczałbym też wytłumaczenia głównego analityka dużego banku, że w JPMorgan "połowa załogi pewnie została niedawno zwolniona, a obowiązków nie ubyło. Bez takich wpadek i tak mają pewnie gorąco".

Innymi słowy: nie świadoma manipulacja, ale błędy wynikające z przepracowania i brakoróbstwa. Nieprawdopodobne? Nie bardziej niż fakt, że finansowi giganci spodziewali się zarobić na pożyczkach hipotecznych dawanych dorywczo pracującym meksykańskim imigrantom.

Polska recepta

Ministerstwo Finansów długo podtrzymywało optymistyczną prognozę prawie 5-procentowego wzrostu polskiej gospodarki w 2009 r., jednak w końcu listopada ścięło ją do 3,7 proc. Premier Tusk zaprezentował jednocześnie pakiet działań stabilizujących. Obejmuje on m.in. poręczenia kredytowe dla banków i firm oraz przyspieszenie inwestycji infrastrukturalnych finansowanych z funduszy unijnych. W porównaniu z działaniami innych krajów nie jest to wiele. Rząd Wlk. Brytanii zdecydował o obniżeniu VAT i znacznym zwiększeniu deficytu budżetowego. Komisja Europejska chce, by kraje członkowskie na rozruszanie gospodarki wydały w sumie 200 mld euro. Barack Obama zapowiedział stworzenie 2,5 mln miejsc pracy dzięki szacowanym na kilkaset miliardów dolarów wydatkom na infrastrukturę.

Jednak u nas i tak w przyszłym roku trafi na rynek dodatkowe 35 mld złotych, które Polakom zostaną w kieszeni po obniżce podatków. A do tego są miliardy euro unijnej pomocy. Zaś wzrost deficytu budżetowego grozi spekulacjami na spadkach polskiej waluty - podobnymi do tych, jakimi w 1992 r. George Soros zasłużył na swój przydomek "człowieka, który złamał Bank Anglii".

Jak pisze makroekonomista Janusz Jankowiak, naszym problemem nie jest zbyt mała konsumpcja, tylko spadek inwestycji przemysłowych. "Potrzebne więc są bardziej radykalne kroki. Stawiałbym na czasową, zakrojoną na 3-4 lata, agresywną ulgę inwestycyjną w podatku CIT".

Inwestycjom nie sprzyja jednak fakt, że - jak ostrzega m.in. były wiceminister finansów Stefan Kawalec - należące do zagranicznych właścicieli polskie banki ograniczają akcję kredytową dla przedsiębiorstw i ludności. Tu potrzebne jest zdecydowane działanie rządu i nadzoru finansowego.

Rząd, nadzór finansowy, zarząd giełdy i kierownictwo NBP muszą też strzec polskiego pieniądza i warszawskiego parkietu przed działaniami spekulantów. Słowo "spekulant" przez lata było dla ludzi prorynkowych słowem-tabu, kojarzącym się z "Trybuną Ludu" czy z radiomaryjną prawicą. Co najwyżej gotowi byli uznać, że spekulantów tworzy państwo przeregulowując rynek. Można dyskutować, czy to, co dzieje się ostatnio na naszej giełdzie albo ze złotym jest efektem działań spekulacyjnych wielkich banków i funduszy, czy też konsekwencją całkiem innych procesów. Trudno jednak, by zaniepokojenia wywołanego światowym kryzysem ktoś w końcu nie wykorzystał, grając na spadkach kursu złotego i polskiej giełdy. Tak naprawdę - grając na naszych lękach.

Kapitalizm bez kapitalistów

Gospodarcze osłabienie mocno odczujemy od początku roku. Ale jak długo będzie ono trwać? Według Europejskiego Banku Centralnego, wszelkie próby prognozowania tego, co się zdarzy w kolejnych kwartałach, obciążone są "wyjątkowo dużym stopniem niepewności". A kolejne bomby wybuchające na Wall Street - jak grudniowy upadek piramidy finansowej Bernarda Madoffa - tej niepewności nie zmniejszają.

Tak czy owak, ostatnie kilkanaście miesięcy przyniosło kres neoliberalnego dogmatu, wspieranego przez wielkie korporacje. Ich prezesi, jeśli nawet stracą pracę, to i tak dostaną sowite odprawy. Nic więc dziwnego, że zachowują się nieodpowiedzialnie - w końcu nie ryzykują niczym, poza cudzymi pieniędzmi. We współczesnym kapitalizmie zabrakło kapitalistów, stawiających do rynkowej gry cały swój majątek, jak niegdyś Karol Borowiecki, Maks Baum i Moryc Welt. Anonimowy kapitał hula po świecie, pakuje się w coraz bardziej ryzykowne gry, zainteresowany tylko jednym: zapewnieniem na koniec roku jak największej stopy zysku, niezależnie od tego, jak to wpływa na realne gospodarki.

Już nie tylko alterglobalistka Naomi Klein pyta, dlaczego rządy "nie współpracują, by poddać światowy system finansowy jakiejś formie globalnej kontroli, zlikwidować raje podatkowe, ograniczyć spekulacje finansowe i spowolnić rozwój kasynowego kapitalizmu, który niszczy światową gospodarkę". O ustanowieniu globalnego porządku, chroniącego przed "ekscesami rynków" i kolejnymi kryzysami, mówią zarówno Angela Merkel, jak i Gordon Brown.

Ostoja wolnego rynku, tygodnik "The Economist", słowa amerykańskiego sekretarza skarbu Henry’ego Paulsona: "cóż poradzić, zawsze będą ludzie robiący złe rzeczy - w końcu od tego są więzienia" skomentował: "ale czy nie powinno być także policji?".

Innymi słowy - czy rzeczywiście winni są tylko prezesi banków i funduszy? A może zawinił brak nadzoru finansowego państwa? Czy raczej - wszystkich państw?

Spór jest czysto ideologiczny i sprowadza się do tego, czy ten brak nadzoru był ostateczną kompromitacją "oparcia gospodarki na neoliberalnym dogmacie", jak twierdzi Naomi Klein, czy też raczej efektem porzucenia porządnych kapitalistycznych zasad, jak uważa Jan Krzysztof Bielecki. Ale - jak mówił Deng Xiaoping - "nieważne, czy kot jest biały, czy czarny, ważne jest, żeby łowił myszy". Mniejsza o to, czy będzie to odejście od zasad wolnego rynku, czy powrót do nich. Ważne jest, abyśmy zdrowi byli. I gospodarka także.

Ryszard Holzer jest publicystą ekonomicznym. Pracował m.in. w "Gazecie Wyborczej" i "Pulsie Biznesu".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2009