Wielka Kwarantanna

Fabryki wyłączone z braku surowców i pracowników. Zamknięte lotniska i centra handlowe. Opustoszałe restauracje i bary w centrach miast obleganych do niedawna przez turystów. Wirus SARS-CoV-2 zainfekował też globalizację.

17.03.2020

Czyta się kilka minut

Pekin, 4 marca 2020 r. / NICOLAS ASFOURI / AFP / EAST NEWS
Pekin, 4 marca 2020 r. / NICOLAS ASFOURI / AFP / EAST NEWS

Nie wiadomo, z czym mamy do czynienia. Może to już recesja, a może czeka nas tylko wyhamowanie. Być może przestój wymuszony epidemicznymi zasadami bezpieczeństwa potrwa dwa tygodnie. A może dwa miesiące. Albo dłużej. W gruncie rzeczy nie wiadomo, czy wirus SARS-CoV-2 nie zostanie z nami na stałe, wymuszając trwałą zmianę nawyków, stylu życia i hierarchii wartości. Koncern LVMH, właściciel marek Dior, Guerlain i Givenchy, właśnie przestawia swoje trzy linie do produkcji perfum na wytwarzanie dobra luksusowego, którym stały się nagle płyny do dezynfekcji.

Pewne jest, że za sprawą Wielkiej Kwarantanny na horyzoncie majaczy widmo Wielkiego Kryzysu zglobalizowanej gospodarki opartej na swobodnym przepływie ludzi, kapitału i towarów. Szacunki strat obarczone są zbyt dużym marginesem błędu, żeby traktować je poważnie. Wątpliwości nie budzi jedynie tendencja. Jeszcze pod koniec stycznia większość takich analiz opierała się na przekonaniu, że zasięg epidemii uda się ograniczyć do Chin i kilku ościennych państw azjatyckich, a wirus SARS-CoV-2 uderzy głównie w produkcję przeniesioną do Azji i osłabi wydatki tamtejszych konsumentów. Zliczony w ten sposób rachunek oscylował między 150 a 400 mld dolarów. Drobiazg przy skali globalnej gospodarki, która w tym roku miała wytworzyć produkty i usługi za około 94 biliony dolarów.

Widmo recesji

Trzy tygodnie później, gdy choroba zaatakowała właściwie całe północne Włochy, nikt nie miał już wątpliwości, że kryzys rozleje się także na kraje rozwinięte i zanim jeszcze WHO ogłosiło oficjalnie stan pandemii, ekonomiści byli jej już pewni w światowej gospodarce. 6 marca Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) opublikowała raport, w którym szacowała, że globalny produkt krajowy brutto w 2020 r. wzrośnie prawdopodobnie o 2,4 proc. a nie – jak przewidywała jeszcze w listopadzie – o 2,9 proc. Autorzy analizy zastrzegli jednak z góry, że w czarniejszym scenariuszu, uwzględniającym wystąpienie pandemii, która zasięgiem obejmie cały świat, globalny wzrost w tym roku może spowolnić aż do 1,5 proc. Słowem – w trzecią dekadę XXI wieku świat wkroczy w stanie bliskim stagnacji.

[KLIKNIJ, ABY POWIĘKSZYĆ]

Rozwój sytuacji w kolejnym tygodniu po publikacji raportu OECD wskazuje, że jego autorzy podeszli do szacowania skali strat ostrożnie. Zamknięte granice lub drastyczne ograniczenia dla ruchu cywilnego pomiędzy większością krajów Europy i Azji. Blokada połączeń lotniczych między Starym Kontynentem i USA. Stany wyjątkowe i ich odpowiedniki od USA po Tajwan.

W Wielkiej Kwarantannie znalazła się także Polska. Minister rozwoju Jadwiga Emilewicz kilka dni temu przyznała, że epidemia koronawirusa może w tym roku obniżyć wzrost PKB z prognozowanych wcześniej 2,9 proc. do 1,6 proc. Oznaczałoby to realnie około 50 mld zł mniej w obiegu gospodarczym, kwotę zbliżoną do sumy podatków PIT zapłaconych w zeszłym roku przez wszystkie pracujące w Polsce osoby fizyczne (64,3 mld zł). Politycy PiS na razie nie mówią tego oficjalnie, ale dla wszystkich obserwatorów polityki gospodarczej oczywiste jest to, że narracja o państwie dobrobytu i zapowiedzi zrównoważonego budżetu na rok 2020, które miały być jednym z asów w rękawie walczącego o reelekcję prezydenta Andrzeja Dudy, trzeba odłożyć na inną kampanię.

Bezrobocie, które przez ostatnich kilka lat interesowało najwyżej garstkę socjologów, znów stanie się ważnym problemem społecznym. Przyspieszy także inflacja, która w drugiej połowie roku miała dać odpocząć portfelom, bo zapowiedziana obniżka stóp procentowych, którymi NBP będzie stymulować gospodarkę, nałoży się na zmniejszoną podaż wielu produktów.


POLECAMY TAKŻE: SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


O cięciu rozdętych wydatków socjalnych, na czele z „nienaruszalnym” programem 500 plus, nie ma oczywiście na razie mowy, ale w skrajnie niekorzystnym scenariuszu trzeba brać pod uwagę i to. Nawet ze wsparciem z Unii, która na złagodzenie skutków epidemii COVID-19 planuje przekazanie Polsce 7,4 mld euro, pakiet stabilizacyjny, niezbędny do ograniczenia skali gospodarczych spustoszeń, wyskrobie z dna państwowego skarbca ostatnie grosze.

„Nie można mówić o kryzysie ani recesji” – uspokaja minister Emilewicz. Ale od razu dodaje, że polska gospodarka przejdzie w najbliższych miesiącach najpoważniejszą próbę obciążeniową od 2008 r., kiedy to wybuchł kryzys po upadku Lehman Brothers. Blokada granic nie dotyczy wprawdzie wymiany towarowej, ale zamknięcie centrów handlowych, punktów usługowych, zawieszenie działania restauracji i barów, wreszcie nakaz zamknięcia instytucji kulturalnych – wszystko to musi prędzej czy później uderzyć w jeden z trzech filarów gospodarki, którym obok eksportu i inwestycji jest konsumpcja. Wielkość strat zależeć będzie od tego, jak szybko (i czy w ogóle) uda się powstrzymać rozwój epidemii.

Jeżeli – co wydaje się w tej chwili wątpliwe – wystarczą do tego dwa tygodnie, koszty kwarantanny nie będą dotkliwe. Jeśli jednak czeka nas powtórka scenariusza chińskiego, w którym gospodarka po blisko trzech miesiącach przestoju zaczęła dopiero wracać na stare tory, zapowiadane przez rząd spowolnienie może zmienić się w regularną, niewidzianą w Polsce od lat recesję.

Rząd obiecuje wprawdzie działania stabilizujące, a prezes Narodowego Banku Polskiego, wbrew własnym deklaracjom sprzed zaledwie kilkunastu dni, rekomenduje Radzie Polityki Pieniężnej cięcie już i tak bardzo niskich stóp procentowych – część ekonomistów ma jednak wątpliwości, czy klasyczna inżynieria monetarna, stosowana w trakcie poprzednich kryzysów, może się okazać skuteczna także w zwalczaniu tego bieżącego. Dotychczasowe recesje miały najczęściej źródło w załamaniu popytu wywołanym np. krachem na giełdzie, konfliktem wojennym, upadkiem wielkiej korporacji lub po prostu przegrzaniem koniunktury. Rządy nauczyły się, że najskuteczniejszą metodą na powstrzymanie paniki jest zasypanie rynku tanim pieniądzem, który ułatwia firmom podjęcie decyzji o inwestycjach (i powstrzymaniu zwolnień), a gospodarstwom domowym skraca drogę do upragnionych dóbr za pomocą kredytu.

Z tym kryzysem nie pójdzie tak łatwo.

Choroba podaży

Dlaczego? Otóż restauracje, bary, kawiarnie czy linie lotnicze Europy nie zamarły w bezruchu z braku klientów. Konsumentów wraz z pracownikami odesłano na izolację. Fabryki ograniczają produkcję nie dlatego, że nie ma chętnych na ich towary. Im także brakuje pracowników, a sytuację pogarszają dodatkowo trudności z dostawami surowców. Obecny kryzys lub – jak kto woli – spowolnienie gospodarek państw rozwiniętych zaczyna się więc po stronie podażowej, którą korona­wirus sparaliżował w pierwszej kolejności. Dopiero w drugiej fazie, w reakcji, pojawi się nieunikniony spadek popytu.

Wyobraźmy sobie np. właścicieli prywatnego, dobrze prosperującego przedszkola, na których z dnia na dzień spada nakaz zamknięcia placówki na dwa tygodnie. Dziesięciodniowy przestój – odliczając wolne weekendy – nie stanowi jeszcze problemu. Po dwóch tygodniach okazuje się jednak, że władze postanowiły zamknąć wszystkie placówki edukacyjne do odwołania. Czy odizolowani w domach rodzice w geście solidarności z właścicielami zdecydują się miesiącami płacić czesne za niedziałające przedszkole, nawet jeśli rząd zaoferuje im w tym celu tani kredyt? Wątpliwe – a to z kolei oznacza, że wychowawczynie w przedszkolu, które też są klientkami innych firm, muszą się liczyć ze zwolnieniami. W najlepszym razie – z obniżką pensji. Model, w którym budżet centralny płaci firmom jedynie za to, żeby w czasie przestoju nie zwalniały ludzi, wydaje się zbyt trudny w realizacji. Nie ma gwarancji, że po otrzymaniu wsparcia właściciel i tak nie zdecyduje się na zwolnienie zbędnych chwilowo pracowników.

Ten scenariusz już się realizuje. Pracownicy jednej z największych krakowskich agencji eventowych już kilka godzin po ogłoszeniu przez rząd stanu zagrożenia epidemicznego dostali od zarządu do wyboru: przejście na pół etatu lub zwolnienie. Nerwy puszczają nawet wielkim. Linie lotnicze SAS 15 marca podjęły decyzję o zwolnieniu 90 proc. personelu, czyli blisko 10 tys. osób. Redukcje, jak zapewnił szef firmy Rickard Gustafson, mają charakter tymczasowy, ale dziennikarzom obecnym na konferencji, podczas której ogłoszono cięcia, nie udało się już wydobyć z prezesa wyjaśnień, jak „tymczasowość” definiuje przedstawiciel branży, która do końca roku odczuje aż 19-procentowy spadek przychodów.

Pytań o etos pracy i relację między jej ceną a przydatnością będzie więcej. Niespodziewanie ocknęliśmy się bowiem w świecie, w którym bez zakłóceń funkcjonują jedynie sektory oparte na pracy sklepowych, kierowców ciężarówek, listonoszy i pracowników firm kurierskich, urzędników, policjantów, pielęgniarek i ratowników medycznych – czyli grup zawodowych, które w rozpędzonej gospodarce spycha się zwykle na dalszy plan, nierzadko przypisując im brak chęci adaptacji do tempa zmian cywilizacyjnych, a czasem po prostu roszczeniowość. Na co dzień ich praca uchodzi za niewartą wysokiego wynagrodzenia, w przeciwieństwie do umiejętności specjalistów od optymalizacji podatkowej czy internetowych influencerów przydatnych w kształtowaniu nowych mód konsumenckich.

Z chwilą, kiedy dominującym trendem sezonu staje się „pozostać zdrowym”, wszelkie kuglarstwo gwałtownie traci na wartości.

Wioska globalna inaczej

Jest więc coś symbolicznego w tym, że kryzys zaglądający dziś w oczy mieszkańcom sytej Europy i USA, przychodzi z miejsc, do których Europejczycy i Amerykanie przez lata odsyłali właśnie etaty szwaczek, szewców, hutników, blacharzy i innych profesji uznanych za zbędne wysoko rozwiniętym gospodarkom.

„Panie prezydencie, te miejsca pracy już nie wrócą” – powiedział Steve Jobs do Baracka Obamy, gdy ten tuż po zaprzysiężeniu spytał go o szanse ponownego otwarcia fabryk Apple’a w USA. Dla szefów wielkich koncernów outsourcing produkcji w Azji i Afryce stał się w ostatnich dekadach filarem biznesplanów opartych na założeniu, że koszty działalności ponosi się tam, gdzie są one najniższe. W rezultacie najwięksi producenci elektroniki użytkowej, odzieży, produktów wyposażenia wnętrz i dziesiątków innych dóbr zmienili się we właścicieli marek i praw materialnych do projektów, którzy z produkcją nie mają oficjalnie nic wspólnego, bo w towar zaopatrują ich zagraniczni kontrahenci.

W tym modelu działalności towarem staje się także sama praca, a im taniej uda się ją kupić, tym lepiej dla wyników finansowych. Najzdrowsza polska spółka wydobywcza, KGHM Polska Miedź S.A., która wydobycia rudy miedzi nie jest w stanie przenieść poza swoje dolnośląskie kopalnie, w 2018 r. miała 20,5 mld zł przychodu, który wypracowało jej 34,4 tys. pracowników. Na jednego zatrudnionego przypadało tu zatem ok. 596 tys. zł. Gdańskiej spółce LPP, największemu polskiemu dostawcy odzieży zlecającemu produkcję w fabrykach w Chinach, Bangladeszu i Birmie, każdy z 2309 pracowników etatowych przyniósł natomiast 3,48 mln zł. Dzięki temu LPP zamknęła rok 2018 przychodem na poziomie 8,04 mld zł.

Z punktu widzenia zamawiającego outsourcing produkcji ma same zalety. Nie wymaga mrożenia kapitału w budowie fabryk, pozwala elastycznie reagować na zmiany koniunktury, a szkody środowiskowe i napięcia społeczne wywołane działalnością spadają – przynajmniej formalnie – na kontrahenta produkującego towar.

Problem w tym, że szwalnie w stolicy Bangladeszu, w których LPP zamawia szycie, też mają swoich poddostawców. Bawełniane tkaniny kupują w Indiach, Pakistanie, a nawet w USA. Zamki błyskawiczne przyjeżdżają do Dhaki z Japonii. Klej i barwniki z Chin. Wszystko oczywiście także od producentów mających swoich podwykonawców. Poszczególne elementy składają się w jeden długi łańcuch dostaw. Z badań przeprowadzonych przed czterema laty przez London School of Economics wynika, że wyprodukowanie jednego samochodu wymaga obecnie spięcia w proces logistyczny blisko 132 tys. różnych dostaw. W przypadku smartfona łańcuch liczy około 5,6 tys. elementów. Nawet na bawełniany podkoszulek składa się łącznie 190 elementów.

Teraz te biznesowe puzzle pomieszał koronawirus, który zaatakował wschodnie wybrzeże Chin – matecznik tamtejszego przemysłu. Wymuszony przez niego przestój w chińskich fabrykach początkowo wydawał się zachodnim politykom wręcz szansą na poprawienie bilansu handlowego z Państwem Środka. Amerykański sekretarz ds. handlu Wilbur Ross jeszcze pod koniec stycznia upierał się, że wybuch epidemii „pomoże przyspieszyć przywrócenie miejsc pracy w Ameryce Północnej”. Optymizm udzielił się nawet Jadwidze Emilewicz, która na pytanie o sytuację w Chinach odpowiedziała, że zamknięcie ­tamtejszych fabryk zwiększy konkurencyjność polskich firm, bo te są małe i mają krótsze łańcuchy dostaw. Minister przemilczała jednak to, że w świecie outsourcingu ważny jest także efekt skali. Zawał w Chinach, odpowiedzialnych już za ponad 35 proc. światowej produkcji przemysłowej, odczuli w formie braku towarów oraz surowców i mali, i duzi. Ale to dużym odbiorcom Chiny w pierwszej kolejności odblokowują teraz dostawy. Słabsi muszą poczekać. I mogą się, niestety, nie doczekać, bo azjatyckie rządy nie wahają się przed sięganiem po protekcjonizm.

Dlatego pandemia boleśnie obnaża dziś słabość gospodarek uzależnionych od outsourcingu. Produkcja, dotychczas traktowana jak uciążliwa konieczność, teraz zapewnia przewagę. Kilkanaście dni temu Indie i Chiny, najwięksi dostawcy substancji służących do produkcji leków, ogłosiły wstrzymanie eksportu takich surowców w obawie, że zabraknie ich do walki z pandemią na miejscu. Amerykańskie, szwajcarskie czy francuskie koncerny farmaceutyczne, które same prowadzą już tylko laboratoria i działy sprzedaży, mogą jedynie prosić swoje rządy o interwencję.

Test jedności

Zaraz – interwencja rządów w wolnorynkowe mechanizmu podaży i popytu? Przez ostatnie lata relacje biznes–państwo budowano przecież na warunkach dyktowanych przez przedsiębiorców, którzy podnosili, że najlepsze, co państwo może dla nich zrobić, to zostawić ich w spokoju. W tym rozdziale tronu od rynku zwykle zawarte było też domyślne przekonanie, że niewidzialna ręka rynku z kryzysami radzi sobie o wiele lepiej od skostniałego aparatu państwowego. Wychodząc z takich założeń jeden z prezesów koncernu Nestlé sugerował przed laty prywatyzację... globalnych zasobów wody pitnej, aby jej dostawami dla potrzebujących w Afryce i Azji mogły się zająć korporacje, bo te przecież zrobią to tanio i skutecznie. Oczywiście za pieniądze ONZ.

Pandemia w kilka dni wyciszyła resztki takiej narracji. Dosłownie z każdym dniem przybywa petycji o ulgi albo wręcz wsparcie z budżetu dla kolejnych branż gospodarki. W Polsce o pieniądze podatników ubiegają się już m.in. przedstawiciele sektora gastronomicznego, organizatorzy konferencji, szkoleń i koncertów, branża turystyczna i targowa, przewoźnicy i logistycy. Rodzimi spedytorzy mówią o skurczeniu portfela zleceń aż o 97 proc. W restauracjach spadki obrotów sięgają podobno 60–70 proc. Biura podróży także świecą pustkami, podobnie jak hotele. Agencje koncertowe czekają na falę bankructw, bo przymusowej przerwy w działalności może nie przetrwać – jak twierdzą przedstawiciele tej mocno rozdrobnionej branży – nawet 40 proc. firm.

Nie można oczywiście wykluczyć, że za częścią kasandrycznych wizji stoją po prostu lobbyści, którzy celowo przesadzają w ocenie spustoszeń czynionych przez pandemię, by wytargować pożądane zmiany prawne czy podatkowe. Stowarzyszenie Pracodawcy RP, które w minionych latach nie dało się poznać jako gorliwy koryfeusz solidaryzmu społecznego, znów nie zawiodło swoich krytyków, zgłaszając postulat uelastycznienia rynku pracy, które pozwoliłoby zastąpić Polaków biorących opiekę nad dziećmi tymczasowymi pracownikami z Ukrainy. Może to zbieg okoliczności, ale w dniu, w którym rząd ogłosił stan zagrożenia epidemicznego, parlament nagle odrzucił także gotowy od dawna projekt ustawy o podatku cukrowym, który wcześniej bardzo chwalili dietetycy, ale ostro krytykowały organizacje reprezentujące branżę spożywczą. Czyżby obok kija, którym było tymczasowe zamknięcie praktycznie całego sektora handlu i usług, musiała się pojawić także jakaś marchewka? Na szczęście inne organizacje zdają się dostrzegać powagę sytuacji i nie licytują tak wysoko. Niskooprocentowane pożyczki na pokrycie bieżącego deficytu w kasie. Wprowadzenie tymczasowej dowolności w płaceniu składek na ZUS (z wyłączeniem zdrowotnej). Natychmiastowy zwrot nadpłaconego podatku VAT, brak odsetek za inne niezapłacone na czas daniny czy kary za niezłożenie na czas jednolitego pliku kontrolnego i innych dokumentów – wizja pakietu rozwiązań antykryzysowych, jaki się marzy polskim przedsiębiorcom, w dużej mierze pokrywa się z tym, co kilka dni temu wstępnie zapowiedziała minister rozwoju Jadwiga Emilewicz.

Pomoc biznesowi istotnie może się okazać niezbędna, jeśli polska gospodarka ma wyjść bez poważnych obrażeń. Ostatnie lata pozwoliły wprawdzie zgromadzić rodzimym firmom łącznie około 300 mld zł na firmowych kontach, ale to tylko piękny statystyczny sen o stabilności, który spełnia się jedynie księgowym największych korporacji.

Spowolnienie, a może nawet recesja widziana z perspektywy Orlenu, KGHM czy PKO BP oznaczać będzie najwyżej odroczenie planowanych inwestycji, mniejsze premie dla zarządu i chwilowy brak dywidendy dla akcjonariuszy. Dla małych firm żyjących od przelewu do przelewu, które – jak wynika z danych Narodowego Banku Polskiego – mają na kontach średnio po 100-120 tys. zł, ten sam kryzys będzie już stanowić próbę, w której stawką jest przetrwanie.

W tej sytuacji można się jedynie uśmiechnąć, przypominając sobie wcześniejsze wystąpienia przedstawicieli biznesowych konfederacji i klubów, w których roiło się od zapewnień o konieczności budowy wysokiego muru oddzielającego państwo od wolnego rynku. Przedsiębiorcy w niemal każdym publicznym wystąpieniu, niczym Katon do Kartaginy, powracali do rzekomego przeregulowania polskiej gospodarki i nadmiernych obciążeń fiskalnych, które ich zdaniem podcinają im skrzydła. Dane Eurostatu, które pokazują, że pod tym względem Polska lokuje się raczej pośrodku niż na czele państw UE, przedsiębiorcy zazwyczaj taktownie przemilczali.

To wręcz symptomatyczne. Biznes, który na co dzień uwielbia skarżyć się na opresyjne państwo i łapczywość fiskusa, przy każdym większym kryzysie bez wahania wyciąga rękę w stronę wspólnej publicznej szkatuły, o której istnieniu nie chciał wcześniej w ogóle słyszeć. 12 lat temu, w apogeum kryzysu finansowego spowodowanego upadkiem banku Lehman Brothers, zachowywał się w ten sposób głównie sektor finansowy, z którego wyparowało nagle około 5 bilionów dolarów – czyli równowartość niemal dwuletniego ówczesnego produktu krajowego brutto Niemiec.

Niespodziewany powrót do retoryki solidaryzmu w wykonaniu finansowych elit nie jest zatem niczym nowym. Tym bardziej warto przypomnieć przestrogę Johna Templetona, jednego z najsłynniejszych inwestorów giełdowych i zarazem twórcy znanej fundacji charytatywnej, który zwykł mawiać, że najgroźniejsze cztery słowa na rynku kapitałowym to: „tym razem jest inaczej”.

„Szalone lata dwudzieste”

Recesje istotnie bywają świetną okazją do korekty kursu gospodarki czy polityki społecznej. Z Wielkiego Kryzysu przełomu lat 20. i 30. XX wieku wyłoniła się wszak epoka New Dealu ze swoją ideą interwencjonizmu państwowego. Kryzys naftowy lat 70. poskutkował z kolei zwrotem w stronę ostrego neoliberalizmu i deregulacji, który w tamtym czasie wydawał się uzasadniony. Choroba, która teraz zaczyna toczyć globalną gospodarkę, również mogłaby pomóc we wdrożeniu niezbędnych korekt.

Dlatego w mediach ekonomicznych eksperci już prześcigają się w mnożeniu scenariuszy możliwych napraw w trybach globalnej gospodarki. Jeśli sparaliżowany koronawirusem wspólny rynek ma uodpornić się na podobne katastrofy w przyszłości, skróceniu muszą ulec rozciągnięte łańcuchy dostaw. Tylko jak przeprowadzić te zmiany bez uwolnienia groźnego dżina protekcjonizmu, ceł zaporowych i innych ograniczeń w handlu? Nie wiadomo. Jak pogodzić ideę stałego wzrostu, potrzebną światu, w którym za 30 lat mieszkać będzie już nie 7,8, ale 9,5 mld ludzi z proekologiczną „kwarantanną konsumpcji”, która się marzy coraz liczniejszym ekonomistom i ekspertom od prognozowania trendów konsumenckich? To kolejna zagadka. Pandemia bez wątpienia może stać się katalizatorem takich zmian. Równie – jeśli nie bardziej – prawdopodobny wydaje się jednak scenariusz, w którym zmęczony kwarantanną świat po ustąpieniu zagrożenia ponownie pogrąża się dla odreagowania w szalonej konsumpcji i zapomina o diagnozach czasu zarazy. Mamy przecież „szalone lata dwudzieste”.

Naprawy z pewnością wymaga również zdeformowana relacja między realną gospodarką a sektorem finansowym, który stał się na niej czymś w rodzaju pasożytniczej narośli. Rynki finansowe nie brudzą sobie rąk produkcją czy usługami. Wolą mnożyć pieniądze w wirtualnym świecie giełd papierów wartościowych i towarowych, gdzie na masową skalę obraca się dobrami wytwarzanymi w realnej gospodarce. Złoto, ropa, gaz, stal, ryż, cukier, ostatnio nawet dane – nad tym królestwem spekulacji nigdy nie zachodzi słońce. Jeśli nawet, jak obecnie, indeksy giełdowe szukają kolejnego dna, część inwestorów zaciera ręce, bo wkrótce kupione tanio akcje czy towary można będzie sprzedać znacznie drożej, a część zysku zainwestować w kolejną spekulację. W poniedziałek 9 marca zawału dostały światowe ceny ropy. Najpierw jej najwięksi producenci nie porozumieli się, jak przeciwdziałać spadkowi ceny tego surowca, spowodowanego kolejnymi fatalnymi wieściami z frontu walki z SARS-CoV-2. Spadki pogłębili następnie spekulanci, którzy zaczęli gwałtownie się pozbywać taniejącego surowca. W zaledwie kilka godzin cena ropy spadła o blisko 40 proc., po czym nagle wzrosła liczba kontraktów na... wynajem tankowców. Wypełnione po korek tanią ropą statki staną wkrótce na tanich kotwicowiskach u zachodnich wybrzeży Afryki jako mobilne rezerwuary tysięcy ton surowca, które inwestorzy rzucą ponownie na rynek, kiedy cena na powrót wzrośnie do atrakcyjnego poziomu.

Taka zabawa może się wydawać niewarta uwagi z punktu widzenia przeciętnego obywatela z pensją na poziomie średniej krajowej, w gruncie rzeczy może mieć jednak duży wpływ także na jego sytuację materialną i bytową – nawet jeśli nie posiada samochodu. Kraje OPEC od dawna parkują bowiem swoje zyski z ropy w papiery skarbowe krajów rozwiniętych. Arabia Saudyjska kontroluje dziś np. około 8 proc. długu publicznego USA. Załamanie cen ropy, do którego rękę przyłożyli spekulanci, uderza więc bezpośrednio w finanse krajów Zatoki Perskiej, a pośrednio także w amerykański budżet, który ma do wyboru: zadłużać się drożej za granicą lub sięgnąć głębiej do kieszeni podatników. Ewentualnie – co w kontekście USA brzmi obecnie najgroźniej – ograniczyć wydatki publiczne.

Wirusolodzy z niepokojem śledzą dziś dane o tempie rozprzestrzeniania się wirusa SARS-CoV-2 w Stanach Zjednoczonych, gdzie aż 27,5 z 327 mln mieszkańców nie ma obecnie ubezpieczenia zdrowotnego. Amerykański system opieki zdrowotnej jest de facto rynkiem opieki zdrowotnej. Nawet rewolucja, jaką w tamtejszych realiach była reforma Baracka Obamy sprzed dziesięciu lat, opierała się na czysto wolnorynkowej koncepcji giełd, na których ubezpieczyciele mieli walczyć na ceny o dotowane przez budżet federalny polisy medyczne dla obywateli. Obecny prezydent, jak przystało na białego Republikanina z klasy uprzywilejowanej, jest zwolennikiem dobrowolności polis zdrowotnych, a reformę poprzednika nazywa „niekonstytucyjną”. Włoski scenariusz rozwoju epidemii, który w Italii był głównie skutkiem braku wyobraźni, w USA może zatem powtórzyć się w o wiele większej skali z przyczyn czysto ekonomicznych.

Wizja zwykłych obywateli, którzy płacą życiem za wybryki finansowych elit, może zalatywać populizmem, ale taka po prostu jest prawda. Do bilansu kosztów kryzysu finansowego z końcówki zeszłej dekady Światowa Organizacja Zdrowia w 2012 r. dorzuciła swoje obliczenia, z których wynikało, że w 2009 r. fala grupowych zwolnień, obniżek pensji oraz ogólnie atmosfera wzmożonego poczucia zagrożenia kosztowała na całym świecie życie około 600 tys. osób. Właśnie o tyle wzrosła śmiertelność w porównaniu z wieloletnią średnią z lat, w których nie notowano poważnych konfliktów wojennych ani innych społecznych perturbacji o globalnej skali.

Kryzysy bywają zabójcze i bez pandemii. ©℗


SŁABSI I SILNIEJSI WOBEC PANDEMII

Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) w 2018 r. podjęła się próby oszacowania skali ludzkich i ekonomicznych strat wywołanych przez ostrą pandemię. Autorzy badania, Victoria Y. Fan, Dean T. Jamison oraz Lawrence H. Summers, za pomocą modelu bazującego na danych o epidemii świńskiej grypy wyliczyli, że w krajach rozwijających się wystąpienie takiej plagi kosztowałoby życie około 390 tys. ludzi rocznie, a ich gospodarki rozwijałyby się w tempie wolniejszym o 1,6 pkt. proc. w porównaniu z okresem sprzed pandemii. Natomiast w krajach najbogatszych, skąd głównie płyną zlecenia dla fabryk z Globalnego Południa, ta sama choroba pozbawiłaby życia zaledwie 28 tys. osób, ich PKB skurczyłoby się zaś o symboliczne 0,3 pkt. proc. Przyczyną tej dysproporcji byłyby oczywiście różnice jakości systemu opieki zdrowotnej, którego władze państw na dorobku, zmuszone do współpracy z bogatszymi na warunkach dyktowanych przez tych ostatnich, nie mają po prostu za co modernizować. ©(P)


POLECAMY:  "Tygodnik" na kwarantannę - specjalny serwis "Tygodnika Powszechnego" >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2020