Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Amerykańska administracja dokonuje w tych dniach czegoś w rodzaju tańca na linie. W chwili, gdy na ulicach Kairu już od dwóch dni dochodziło do starć demonstrantów z policją, sekretarz stanu Hillary Clinton zapewniała, że sytuacja jest stabilna, a prezydent Mubarak wyjdzie naprzeciw żądaniom społeczeństwa. Choć protesty rosły w siłę i nic nie wskazywało, aby pobożne życzenia Clinton miały się zmaterializować, dzień później wiceprezydent Jo Biden przekonywał, że Mubarak "nie jest dyktatorem", a "zważywszy na geopolityczne interesy w regionie, zachowuje się [on] bardzo odpowiedzialnie". Nazajutrz, po tym, jak na ulice Kairu wyjechały czołgi, prezydent Barack Obama apelował w telewizyjnym przemówieniu, by władze Egiptu powstrzymały się od użycia siły. Ani słowem nie wspomniał o postulatach demonstrantów - przeprowadzenia wolnych wyborów czy odejścia Mubaraka.
Strategiczny partner USA
Efekt domina, destabilizacja, strategiczne interesy... - powtarzają komentatorzy, obserwując te dyplomatyczne poczynania. Zamieszkany przez 80 mln ludzi Egipt jest najludniejszym krajem arabskim. Jego wpływów w regionie - w sferze kultury i gospodarki, nie mówiąc o polityce - nie sposób przecenić. "Jest szereg problemów, począwszy od przerzutu wojska i broni na Bliskim Wschodzie, przez wojnę z terroryzmem, a na kwestii negocjacji pokojowych Izraela z krajami arabskimi skończywszy, w których Egipt odgrywa kluczową rolę" - zauważa Jon B. Alterman, ekspert od Bliskiego Wschodu z Center for International and Strategic Studies w Waszyngtonie.
Alterman sądzi, że gdyby miało dojść do zmian na szczytach władzy w Egipcie, jednym z najbardziej niepokojących scenariuszy może być pogorszenie stosunków Egiptu z Izraelem, a być może nawet rewizja porozumień pokojowych z Tel Awiwem. To zaś z punktu widzenia amerykańskiej dyplomacji byłoby katastrofą. Do tego dochodzi kwestia bezpiecznego dostępu do Kanału Sueskiego, bez którego Zachód nie mógłby liczyć na stosunkowo tanią ropę z krajów Bliskiego Wschodu.
Egipt jest strategicznym partnerem Stanów od ponad 30 lat. Stało się to m.in. za sprawą porozumienia pokojowego, jakie w 1979 r. podpisali prezydent Egiptu Anwar Sadat i premier Izraela Menachem Begin. Tamto porozumienie - efekt misternych zabiegów ówczesnego prezydenta USA Jimmy’ego Cartera i niekwestionowany sukces amerykańskiej dyplomacji - stworzyło fundamenty kruchego pokoju na Bliskim Wschodzie.
Jako jeden z jego gwarantów, Egipt stał się odtąd jednym z największych odbiorców amerykańskiej pomocy zagranicznej. W 2010 r. wyniosła ona 1,3 mld dolarów (to mniej niż otrzymują Izrael, Afganistan czy Pakistan, ale więcej, niż dostaje Irak) - ogromna większość tych pieniędzy przeznaczona była na potrzeby egipskiej armii.
Stabilność kosztem demokracji
Za utrzymanie względnej równowagi w regionie Stany płaciły również cenę polityczną. Jakkolwiek wątpliwe bywały metody działania różnych przywódców w wielu krajach arabskich, w tym także w Egipcie, Waszyngton niezmiennie udzielał im politycznego poparcia.
Sama Condoleezza Rice, ówczesna sekretarz stanu USA, przyznała w przemówieniu wygłoszonym na Uniwersytecie w Kairze w czerwcu 2005 r., że "stabilizacja często była promowana kosztem demokracji", i że w rezultacie nie udało się zbudować ani jednego, ani drugiego. Był to jeden z momentów - zdarzały się takie - gdy administracja USA, zaniepokojona, że Mubarak nie zgadza się na przeprowadzenie uczciwych wyborów i aresztuje przedstawicieli opozycji, próbowała wywierać na Egipt naciski.
Ale wszyscy zainteresowani wiedzieli, iż są one raczej symboliczne. Tym bardziej że zaledwie rok później, po zwycięstwie Hamasu w wyborach w Strefie Gazy, a potem Hezbollahu w Libanie, administracja USA po raz kolejny mogła się przekonać, że promowanie demokracji w krajach arabskich często oznacza podcinanie gałęzi, na której się siedzi. Tam, gdzie miały miejsce wolne wybory, do władzy dochodziły ugrupowania o nastawieniu zdecydowanie antyamerykańskim czy antyizraelskim (jedno zwykle szło w parze z drugim).
Administracja Obamy zmieniła front. Mówiono o "ofensywie uroku", która oznaczała m.in. przymknięcie oczu na autorytarne poczynania Mubaraka. Podczas pamiętnego przemówienia wygłoszonego na Uniwersytecie w Kairze w czerwcu 2009 r. Obama wyraził niezachwianą wiarę w sprawiedliwość, demokrację i prawa człowieka, choć zaznaczał, że "droga wiodąca do ich realizacji nie zawsze jest prosta".
Opcje złe, opcje gorsze
Choć dziś komentatorzy ubierają to w różne słowa - jedni mówią o hipokryzji, inni o "polityce naznaczonej niekonsekwencją" - co do jednego zdaje się panować zgoda: Ameryka płaci dziś za dotychczasowe błędy.
"Obama stanął w obliczu potwornego dylematu - twierdzi Martin S. Indyk, były ambasador USA w Izraelu, a dziś szef działu stosunków zagranicznych w Brookings Institution. - Jeśli Stany zdystansują się do prezydenta Mubaraka, ryzykujemy, że dojdzie do obalenia kluczowego dla nas partnera, a to może wywołać tsunami: zatrzęsą się w podstawach wszystkie autokratyczne reżimy w świecie arabskim, z którymi Stany dotąd współpracowały".
Ale alternatywa nie jest wiele lepsza. "Jeśli Stany nie zdystansują się od egipskiego faraona [tj. Mubaraka], ryzykują alienację społeczeństwa egipskiego, co z kolei może ułatwić dojście do władzy teokratycznego reżimu, nastawionego wrogo do Ameryki" - twierdzi Indyk.
Co w obecnej sytuacji może uczynić Waszyngton? "Opcji złych jest znacznie więcej niż dobrych" - uważa Alterman. Jednym z posunięć może być ograniczenie czy wręcz odcięcie pomocy finansowej dla Mubaraka. Administracja Obamy zapowiada, że bierze taką ewentualność pod uwagę. Czy mogłoby to być jedną z owych nielicznych "lepszych" opcji?
"Wiemy, jakie są konsekwencje znalezienia się po złej stronie historii" - zauważa Indyk. I wspomina, w jakich okolicznościach doszło do obalenia szacha Iranu w 1978 r. Podobnie jak dziś Mubarak, przez długi czas był on uważany za gwaranta "stabilizacji" w regionie i za strategicznego partnera Ameryki. Gdy stracił jej poparcie, jego miejsce zajęli nieprzychylni jej ajatollahowie. "Z konsekwencjami żyjemy do dziś".