Papież i jego wrogowie

List kardynałów z pytaniami o ostatnią adhortację to kolejna odsłona batalii o wizję Kościoła, jaką od trzech lat proponuje nam Franciszek.

28.11.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Niall Carson / EAST NEWS
/ Fot. Niall Carson / EAST NEWS

Niecały kilometr kwadratowy otoczony rzeczywistością” – taką definicję Watykanu przypomniał w wywiadzie udzielonym portalowi Aleteia jeden z nowo mianowanych kardynałów, Joseph Tobin. Obserwując „aferę” związaną z publikacją listu, który skierowało do papieża czterech purpuratów zatroskanych rzekomym wprowadzeniem przez Franciszka zamętu w duszach owieczek odnośnie do przyjmowania komunii przez rozwodników [zob. tekst Artura Sporniaka w poprzednim numerze „TP” – red.], trudno nie mieć wrażenia, że za obecnego pontyfikatu ową definicję należałoby jednak skorygować. I zaapelować do kardynałów Burke’a, Caffarry, Brandmüllera i Meisnera, by na powrót nawiązali kontakt z ziemią oraz grzesznikami, którzy nie mają tyle szczęścia co oni, i wciąż po niej chodzą.

Nie ma prostych odpowiedzi

Przypomnijmy: parę tygodni temu czterech kardynałów (trzech emerytów oraz jeden zdjęty przez papieża z wysokiego stanowiska i przeniesiony na inne, pozbawione znaczenia) poszło do mediów z listem, jaki wysłali do Franciszka. Kardynał Burke wyjaśnia, że prosili ich o to wierni, skonfundowani adhortacją „Amoris laetitia”, która podsumowywała niedawny burzliwy (i twórczy) Synod o rodzinie.

Adhortacja to w dwóch trzecich wspaniały i napisany przystępnym, franciszkowym językiem hymn o pięknie małżeństwa, na końcu którego znajduje się rozdział poświęcony „sytuacjom nieregularnym”. Franciszek mówi w nim, że jeśli idzie o dopuszczanie do Stołu Pańskiego osób pozostających w kolejnych, niesakramentalnych związkach, należy rzecz pozostawić indywidualnemu, głębokiemu rozeznaniu Kościoła, w którym żyją zainteresowani. Nie podważamy zasady, że małżeństwo jest nierozerwalne. Jednak w odniesieniu do tych, którzy swoje małżeństwa już zniszczyli, a teraz żyją w kolejnych związkach, zastanawiamy się raczej nad tym, jak ich na powrót do wspólnoty włączać, a nie z czego wykluczyć.

Papież powtarza to jak mantrę: nie można zmieniać generalnych zasad, ale trzeba dostrzec, że z ich stosowaniem w życiu zmaga się nie anioł, nie robot, lecz człowiek. A poziom jego odpowiedzialności za podejmowane decyzje może być różny, bo różne są warunki, w jakich tkwi. „Ze względu na uwarunkowania i czynniki łagodzące możliwe więc jest, że pośród pewnej obiektywnej sytuacji grzechu osoba, która nie jest subiektywnie winna albo nie jest w pełni winna, może żyć w łasce Bożej, może kochać, a także może wzrastać w życiu łaski i miłości, otrzymując w tym celu pomoc Kościoła”. „Wierząc, że wszystko jest białe lub czarne, czasami zamykamy drogę łaski i wzrostu oraz zniechęcamy do wysiłków na rzecz świętości, które oddają chwałę Bogu. Przypomnijmy, że mały krok pośród wielkich ograniczeń może bardziej podobać się Bogu niż poprawne na zewnątrz życie człowieka spędzającego dni bez stawiania czoła poważnym trudnościom”.

Czy z adhortacji wynika więc, że można wyobrazić sobie sytuacje, w których lokalny Kościoł uznałby, że danego człowieka, mimo jego „nieregularnej” sytuacji, można dopuścić do komunii? W tę stronę poszły praktyczne komentarze do „Amoris laetitia” napisane choćby przez biskupów z Argentyny, a wsparte następnie przez Franciszka. W nich też nieustannie przypomina się, że chodzi nie o zmianę przykazań, ale o to, by nie rozsądzać ludzkich losów zza katedry, in vitro, a w rozeznaniu każdej indywidualnej sytuacji sprawdzać, jaki jest w tej konkretnej chwili (a nie 20 lat temu) stopień odpowiedzialności człowieka za ich nieprzestrzeganie. Rozeznawać miałby zaś nie zainteresowany, lecz biskup, księża, doświadczeni wierni – Kościół cieszący się wszak (jak wierzymy) asystencją Ducha Świętego (pytanie na boku: czy my jeszcze wierzymy, że On jest nam do czegokolwiek potrzebny, czy poradzimy sobie sami z naszymi ustawami, regulacjami i moralnymi taryfikatorami?).

„Nie ma prostych odpowiedzi”, bo każdy przypadek powikłanego ludzkiego losu jest inny. Adhortacja zestawia ze sobą przykład „drugiego związku, który umocnił się z czasem, z nowymi dziećmi, ze sprawdzoną wiernością, wielkodusznym poświęceniem, zaangażowaniem chrześcijańskim, świadomością nieprawidłowości swojej sytuacji i wielką trudnością, by cofnąć się bez poczucia w sumieniu, że popadłoby się w nowe winy”, i przypadek świeżo zaistniałej nowej relacji budowanej na wciąż płonących żywym ogniem zgliszczach starego, albo takiego, który swoją „nieregularność” bierze za pełną regularność i nie widzi problemu, wysuwając eucharystyczne roszczenia wobec duszpasterzy, zgodnie z zasadą: „if it makes you happy, it can’t be bad” (jeśli coś przynosi ci szczęście, nie może być złe).

Co nakazał Mojżesz

Kardynałowie wysłali swój list do papieża 19 września, prosząc, by odpowiedział „tak” lub „nie” na pięć pytań. Streścić je można tak: przecież skoro ludzie współżyją ze sobą poza ważnie zawartym małżeństwem, to zawsze tkwią w cudzołóstwie, a więc „obiektywnej sytuacji grzechu ciężkiego”, a „sumienie nigdy nie jest upoważnione do legitymizowania wyjątków od absolutnych norm moralnych, które zabraniają czynów ze swej istoty złych ze względu na ich przedmiot”. A więc, przekładając to na ludzki: nie może być mowy o żadnych wyjątkach od reguły: „współżyjesz – masz zakaz komunii, nie współżyjesz – możemy się zastanowić”.

Dlaczego kardynałowie napisali ów list? „Wielka Tradycja Kościoła uczy nas, że wyjściem z sytuacji takiej jak ta jest odwołanie się do Ojca Świętego z prośbą do Stolicy Apostolskiej, aby rozwiązała wątpliwości, które są przyczyną dezorientacji i zamętu. Dlatego nasz list jest aktem sprawiedliwości i miłości. (...) Chcemy pomóc papieżowi, aby zapobiegł podziałowi i konfliktom w Kościele, prosząc go, by rozwiał wszelkie niejasności. Wykonujemy w ten sposób swój obowiązek. Zgodnie z Kodeksem Prawa Kanonicznego kardynałom, także indywidualnie, powierzono zadanie pomagania papieżowi w pieczy nad Kościołem powszechnym” – tłumaczą.

Teoretycznie nie ma więc sprawy. Kardynałowie chcieli upewnić się, że papież, najwyższy prawodawca i autorytet w Kościele, rozbudowuje refleksję poprzedników, rzuca na nią nowe światło, przypomina, że Kościół nie jest fakultetem prawa, że nie zawsze wszystko jest tu wyłącznie „tak” lub „nie”, bo rzeczywistość ludzkiego życia to coś więcej niż rzymska dykasteria, która właśnie w tej formie zwykła była udzielać odpowiedzi pytającym.

Ten zwyczaj skwapliwie wykorzystali kardynałowie, zastawiając pułapkę na papieża. Podobną do tej, którą na Jezusa chcieli zastawić uczeni w Piśmie, przyprowadzając mu pochwyconą na cudzołóstwie kobietę. „Nauczycielu, Mojżesz w Prawie nakazał nam takie kamienować, a Ty, co powiesz?”. Nie ukamienujesz jej z nami – a więc jesteś przeciwko Mojżeszowi. Tu mamy schemat toczka w toczkę identyczny: Franciszku, Jan Paweł II i inni papieże bronili nam myśleć o dopuszczaniu do komunii „drugozwiązkowców”, a ty, co powiesz? Jesteś przeciwko Janowi Pawłowi II i całemu dziedzictwu Kościoła? Jesteś odstępcą, schizmatykiem? Przyznaj to sam, papieżu.

Kardynał Burke w każdym wywiadzie wprost mówi, że nie tyle chce dopytać papieża, co skonfrontować go ze swoją opinią. On się po prostu z papieżem (i z większością, choć nie absolutną, biskupów obradujących na niedawnym Synodzie poświęconym rodzinie) w tej sprawie nie zgadza. Chce więc narzucić Piotrowi swoją interpretację Ewangelii i prawa.
W wywiadzie dla „National Catholic Register” kardynał zagrał ostro, zapowiadając, że jeśli papież nadal będzie milczał, on wraz z kolegami po piusce przygotuje „formalny akt” wytknięcia papieskich błędów i zażąda od papieża ich sprostowania.
Również w polskiej prasie pojawiły się już głosy apelujących, by Franciszek jak najszybciej zakończył to zamieszanie, ludzie są bowiem zgorszeni, przygnębieni, rozdarci, obolali, zasmuceni i przerażeni wizją, że coś, co w jednej diecezji będzie grzechem, nie będzie nim w innej.

Odkąd zapoznałem się z ich jeremiadami, podczas moich licznych podróży po Polsce, mocno wytężam wzrok i słuch, namiętnie szukam śladów cierpienia katolickich mas, jakie zafundował nam ponoć nieokrzesany papież z Argentyny. I choć bardzo się starałem – objawy eklezjalnej depresji dostrzegam jedynie u grupy katolickich aktywistów, głównie zaś u niektórych specjalizujących się w zagadnieniach życia rodzinnego celibatariuszy (księży).

Nie umiem powiedzieć, czy czują się lepsi, stojąc po stronie prawa i sprawiedliwości, odnoszę jednak wrażenie, że czasem nie chce zmieścić im się w głowach, iż Bóg może w całej tej historii nie stać wcale z nimi, tylko po drugiej stronie wzniesionej przez nich barykady: z grzesznikami, również tymi tkwiącymi „w obiektywnej sytuacji grzechu ciężkiego”. Gdybym to ja miał odwagę pisać list do papieża, mówiłbym mu raczej o radości, jaką słyszę, gdzie tylko się nie ruszę, o nowej nadziei u ludzi, którym kiedyś powinęła się noga (i oni wiedzą, że im się powinęła), gdy następca Piotra mówi im o Bogu, który chce się im dać tam, gdzie teraz są, a nie gdzie – według idealnych norm – powinni być, o lekarzu, który naprawdę przychodzi do tych, którzy się źle mają, unieruchomieni przez konsekwencje swoich nietrafionych działań.

I kto tu nie rozumie?

Kościół to nie policja, to dom. Prawo Kościoła to z kolei nie abstrakcyjna norma, lecz narzędzie, które ma pomagać człowiekowi we wzrastaniu. „Eucharystia zaś nie jest nagrodą dla doskonałych, lecz szlachetnym lekarstwem i pokarmem dla słabych”. A miłosierdzie to dawanie wszystkiego temu, kto na nic swoim postępowaniem nie zasłużył (bo dawanie temu, kto zasłużył, to nagroda, zwrot z inwestycji itd.). Że to jednak zgorszenie? Że to komuś zaszkodzi? Naprawdę? Czy mi, który szczęśliwie wiodę życie całkiem „regularne”, stanie się krzywda, gdy mój Kościół nakarmi Chlebem Życia kogoś, kto ma czyste intencje, ale nie ma możliwości wywikłania się z błędu, który kiedyś popełnił? Jaka krzywda stanie się przez to Panu Bogu?
Po drugie, mam wrażenie, że nie tylko o komunię dla rozwodników tu ostatecznie chodzi. List kardynałów to kolejna odsłona batalii o wizję Kościoła, jaką od trzech lat proponuje nam Franciszek. Widać to już w języku, którego obie strony używają do opisu świata.

Kardynałowie dopytują o „istnienie bezwzględnych norm moralnych zabraniających czynów wewnętrznie złych”, papież opowiada o swoich spotkaniach z byłymi prostytutkami, z więźniami, z małżeństwami zawartymi przez tych, co odeszli z kapłaństwa. Oni martwią się, czy po przejechaniu Wisły rozgraniczającej dwie warszawskie diecezje grzech przestanie być grzechem, a on mówi im, że na dwóch brzegach tej rzeki mogą żyć różni ludzie, różne ludzkie historie. Oni czytają paragrafy na katedrach, on mówi, by odczytywać je wewnątrz konkretnego ludzkiego serca – Bóg nie wcielił się wszak w paragraf, ale w człowieka, to w człowieku należy Go więc dziś szukać. W „Amoris laetitia” Franciszek podaje rewolucyjną receptę: Chcecie wiedzieć, jak blisko Boga jest dany związek, nawet ten „nieregularny”? Spójrzcie nie do notatek z wykładów z moralistyki, lecz na to, jaki przykład daje innym młodym małżonkom: formuje ich, inspiruje czy deprawuje?

Kościół, według słów obecnego papieża, ma otwierać drzwi Chrystusowi nie tylko po to, by ten mógł doń wejść, ale również po to, by pozwolić Mu wreszcie wyjść na zewnątrz, do ludzi, którzy słyszeli dotąd głównie o tym, czego im nie wolno. Kościół, którego w kontakcie z ludźmi nie interesuje wyłącznie to jedno: „ale czy był seks?”, on pyta raczej, czy w ich relacji jest miłość: troska, szczerość, żal, nadzieja, ufność. Który umie docenić, że człowiek niemający siły dokonać wyborów idealnych dokonał jednak (w jego sytuacji) optymalnych.

Często, rozmawiając z księżmi (głównie polskimi), słyszę: „Ludzie są zaniepokojeni, nie lubią, nie rozumieją Franciszka”. Proszę ich wtedy o uczciwość: nie zasłaniajcie się wyimaginowanymi mandatariuszami, powiedzcie wprost: „my nie lubimy, my nie rozumiemy”. Tyle że wy, prawi i święci, nie jesteście jeszcze wszystkimi, o których chodzi Panu Bogu. Ileż to razy byłem w sytuacji, gdy „ciągnąłem” do kościoła znajomego, a on później mówił mi, że więcej tam ze mną nie pójdzie.

Czy został czymś obrażony? Skąd, rzecz rozegrała się w niuansach. Wszystko: język, jakim mówił ksiądz, zachowanie prowadzącego śpiew, spojrzenie sąsiadów z ławki mówiły mu, że trafił do wewnętrznego klubu, w którym jest gościem. Przesiąkliśmy, czasem zupełnie nieświadomie, katolickim ekskluzywizmem, Franciszek – mocno jak prorok – woła o Kościół inkluzywny. Chce przywrócić wszystkim ochrzczonym, niezależnie od ich obecnej moralnej kondycji, poczucie, że to jest ich prawdziwy, ojcowski, pełen miłości dom, nie moralny komisariat. Że to wspólnota zdzierających zelówki apostołów, a nie dyżurka ochroniarzy doktryny i tradycji, przebranych w zwyczaje, sposób myślenia i stroje z czasów Zygmunta III Wazy, tak umiłowane przez wspomnianego już kardynała Burke’a.

Im dłużej mu się przyglądam, tym silniejsze mam przekonanie, że któregoś dnia może pójść drogą kard. Lefebvre’a z „troski o Kościół” – dokonać w nim rozłamu. To ciekawe, że choć panuje powszechne przekonanie, iż Kościół rozrywany jest dziś przede wszystkim przez chcących liberalizacji wszystkiego „lewaków”, realne niebezpieczeństwo schizmy widać od wielu lat wyłącznie po „prawej” jego stronie. Tu wciąż używa się języka pełnego lęku: wciąż ktoś jest o coś „zatroskany”, przejęty jakimś „zamętem”, „zaniepokojony”, „zbolały”, „rozdarty”, „głęboko zasmucony”.

Ćwiczenia z wyobraźni

Lekarstwem na ów ból, rodzący się na styku ideału z rzeczywistością, ma być ucieczka od rzeczywistości w stronę ideału, zamknięcie Ewangelii w twierdzy zaludnionej tylko przez tych, którzy są jej godni. Powtórzmy jednak pytanie: czy zamknąć z nami będzie się chciał w niej również Bóg, który mówi o wydawaniu skarbu w brudne ludzkie ręce, wprost przestrzega przed zawijaniem go w sterylną chusteczkę? Krytycy Franciszka powtarzają teraz, że papieska adhortacja to „uderzenie w jedność rodziny”. Czy naprawdę ktoś jest w stanie wyobrazić sobie, że po tym, co napisał papież, katolickie małżeństwa zaczną masowo się rozpadać, trzymał je bowiem przy sobie wyłącznie lęk przed popadnięciem w eklezjalne sankcje? Jak abstrakcyjne trzeba mieć pojęcie o motywacjach, dla których ludzie decydują się na wspólne życie, by formułować tego typu tezy czy proroctwa!
Wiele o odległości, jaka – nawet symbolicznie – dzieli ową twierdzę od rzeczywistości, nie tylko w kwestii relacji z rozwodnikami, powie proste ćwiczenie: proszę wpisać do wyszukiwarki Google Graphics nazwisko kardynała Burke’a, zapoznać się z jego stylizacjami. Śledziłem ostatnio na Facebooku dyskusję pod zdjęciem kardynała w cappa magna, czyli ogromnym, pięciometrowym, czerwonym trenie, który niosło za nim kilku asystentów. Ktoś z kolegów „tradsów” tłumaczył, że ów strój to symbol krwi Chrystusa broczącej z Jego ran po biczowaniu. Jak bardzo bez kontaktu z rzeczywistością trzeba być, by potrzebować takich teatralnych symboli, podczas gdy krew Chrystusa „na żywo” płynie dziś na ulicach Aleppo, w slumsach Rio de Janeiro, na ulicach miast północnej Nigerii czy Burkina Faso?

Chciałbym być dobrze zrozumiany: każdy ma prawo mieć wątpliwości, każdy ma prawo pytać. „Liberałowie” zadawali pytania za czasów Benedykta XVI, „konserwatyści” mają prawo stawiać je za pontyfikatu Franciszka. Wtedy jednak „prawi” mówili „lewym”: Roma locuta, causa finita. Dziś, gdy Roma mówi rzeczy nie po ich myśli, okazuje się, że causa wcale nie jest finita, że prymat Piotra jest dla nas wiążący tylko wtedy, gdy Piotr się z nami zgadza.

Nigdy nie zrozumiem, jakie dobro może wyniknąć z działań kilku (na szczęście papież nie ma przeciw sobie całej kurii) kardynałów – tych, którzy ślubowali mu wierność do przelewu krwi (czego symbolem są ich krwistoczerwone szaty), a teraz montują przeciw niemu opozycję. Jeśli już ktoś rozbija dziś jedność Kościoła, to nie papież, lecz oni.

Wielu myślących podobnie liczy na to, że „przeczeka” papieża Franciszka, a kolejny biskup Rzymu pozwoli nam znów szukać wroga na zewnątrz: w liberalizmie, konsumpcjonizmie, w „genderach”, a nie w sobie, gdy odmawiamy naszemu bratu miłosierdzia. Znam też osobiście takich ludzi Kościoła, którzy patrząc na Franciszka, wprost pukają się w czoło. Przypominam sobie wtedy tych, którzy robili to samo, patrząc, jak Noe, podczas wciąż stabilnej pogody, cierpliwie buduje arkę. Pierwszy papież XXI w., za Faustyną, za Janem Pawłem II, prorokuje, że jedynym ratunkiem dla zmęczonego polityką, ekonomią (a czasem chyba i religijnością) świata jest nie wojna atomowa albo narodowa, ale natychmiastowe przejście na optykę miłosierdzia. Kard. Burke zdaje się formułować kontrproroctwo: zginiemy przez „liberalizm” Franciszka.

Patrząc na obydwu, nie mam wątpliwości, za którym pójdę, jeśli nadejdzie ów smutny dzień, kiedy trzeba będzie jednak wybierać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2016