Oczywiste przeznaczenie

Rysując obraz Komanczerii, Gwynne wprowadza nas w Conradowską „grozę grozę” – w samo jądro ciemności.

17.05.2015

Czyta się kilka minut

Quanah Parker, wódz Komanczów, pozuje z pióropuszem przed swoim tipi. Przełom lat 80. i 90. XIX w. / Fot. Library of Congress
Quanah Parker, wódz Komanczów, pozuje z pióropuszem przed swoim tipi. Przełom lat 80. i 90. XIX w. / Fot. Library of Congress

Na płycie „America” z początku lat 70. Johnny Cash opowiada o powstaniu narodu amerykańskiego. Z entuzjazmem wyśpiewuje nazwy kolejnych stanów, wielkich historycznych bitew, jak ta pod Alamo. W pewnej chwili jego głos posępnieje, staje się zamyślony: „a później było Wounded Knee”. To geograficzne określenie miejsca, gdzie doszło do bodaj najgłośniejszej krwawej rzezi Indian, którzy ufnie, na mocy porozumienia z wojskiem federalnym, rozbili tu swoje obozowisko. Po chwili głos Casha się unosi i jaśnieje: kilkanaście lat wcześniej Indianie – melorecytuje – mieli swoją chwilę chwały, rozbijając pod Little Bighorn wojska generała Custera.

Cash wylewa krokodyle łzy nad indiańskim losem, bo cała płyta tryumfalnie opowiada o procesie nie do zatrzymania: historia tamtych ziem, gdy tylko pierwszy osadnik postawił na nich nogę – Amerykanie będą mówili o „naturalnym” bądź „oczywistym przeznaczeniu” (manifest destiny) – nie mogła potoczyć się inaczej. Ta dziejowa konieczność rzuca na los Indian melancholijne światło.

Byli nieodwołalnie skazani na klęskę i za każdym razem, gdy przychodziło o nich czytać czy oglądać ich wyczyny na ekranie, nicość czyhająca za progiem uwydatniała ich tragizm i romantyczność ich istnienia.

Kultura – od książek Jamesa Fenimore’a Coopera, przez filmy, po książki „młodzieżowe” – snuje opowieść o tamtych dziejach, o powstawaniu Stanów i odchodzeniu Indian, w tonacji ballady, nawet jeśli bardzo krwawej, to pod upajającym światłem księżyca. Taką muzyczność historii, w której wszystko się ostatecznie zaokrągla i nastrojowo łagodnieje, pokochaliśmy od pierwszych lektur i obrazów. Wymościliśmy ją dziecięcymi fantazmatami, marzeniami o cwałowaniu po prerii i nocach spędzanych w tipi – bez względu na to, czy staliśmy się Indianinem, czy trzymaliśmy jako przyszli konserwatyści stronę białego – z którymi nawet dzisiaj niełatwo się pożegnać. Tak jak nie całkiem łatwo jest pojąć, dlaczego właśnie tamte ziemie, tamte zdarzenia i tamten czas stworzyły ulubioną fantazmatyczną przestrzeń, do której wciąż się wraca, oglądając stare westerny na kanale TCM. Czy mając za dźwięk telefonu, jak piszący te słowa, parę nut z „Ostatniego Mohikanina” Michaela Manna.

Wśród wielkiego nic

S.C. Gwynne napisał „Imperium księżyca w pełni”, książkę historyczną o dziejach Komanczów. Sięgałem do niej w przekonaniu, że lektura będzie nieco żmudna i wybiórcza. Gdzie tam, nie uroniłem ani zdania. Już pierwsze obiecuje wiele: „Takie chwile zapamiętują kawalerzyści: kłęby kurzu wzbijane przez juczne muły, przeszywający powietrze śpiew trąbek regimentu, parskanie koni i chrzęst uprzęży oraz stara piosenka kompanii niesiona przez wiatr: »Wracaj do domu, John!«”. W kolejnych będzie wszystko, co trzeba. Tych 500 stron to dzieło fascynata z literackim i reporterskim zacięciem, także on wciąż słyszy rżenie i tętent koni. Nie fantazjuje może nadmiernie, korzysta z wielu archiwalnych źródeł, lecz napina cięciwę nastroju i rysuje tak malowniczo Komanczerię, że – wydaje się – wkraczamy w jakąś Conradowską „grozę grozę”, w samo jądro ciemności.
Komanczeria, co za nazwa, magiczna (choć zarazem ciut oswojona dzięki bieszczadzkiej Komańczy), co za uwodzicielski dźwięk! Tak uwodzi piękny szatan; pod piórem Gwynne’a ten ogromny obszar, sięgający Rio Grande na południu, obejmujący zachodni Teksas, a na północy idący daleko w głąb Wielkich Równin, tworzy fenomenalną czarną dziurę amerykańskich dziejów, w której rozgrywają się najbardziej fascynujące wydarzenia i rozkręca zarazem najbardziej krwawa, długoletnia jatka. Przychodzący tam ze wschodu musieli porzucić wszelką nadzieję; wkraczali do widmowej krainy fantasy, gdzie życie i śmierć nie różniły się zbytnio od siebie. Kiedy Gwynne opisuje samo jej serce, zwane Wielką Pustynią Amerykańską, czytający czuje, że i on sam składa się głównie ze szkieletu. Brzeg tego kosmicznego pustkowia wyznacza granica między obszarem lasów, naturalnych miejsc białego osadnictwa, a bezbrzeżną równiną, na której nie rośnie literalnie nic.

„Na wschód od Missisipi – pisał Walter Prescott Webb w dziele „The Great Plains” – cywilizacja opierała się na trzech nogach: ziemi, wodzie i drewnie. Na zachód od Missisipi aż dwie z tych nóg nie istniały – woda i drewno – a cywilizacji pozostała tylko jedna noga: ziemia. Nic dziwnego, że co rusz upadała pod własnym ciężarem”. Kiedy zimą przychodził tu blizzard, mordercza śnieżyca, nie było już nawet ziemi, a jedno wielkie nic.

W takim miejscu poza światem mogły żyć tylko istoty spoza świata, widma o ludzkim kształcie. Tak Gwynne z wyraźną delectatio morosis opisuje Komanczów – najbardziej wojownicze, najbardziej bitne, najbardziej okrutne i najbardziej niepokorne, obok Siuksów Lakota, plemię Wielkich Równin, a pewnie i całej Ameryki, w każdym razie jej zachodniej części. A już zwłaszcza odłam Quahada, fantomowi, lotni jeźdźcy burzy i mgły, nigdy nie osaczeni, aż do końca nieuchwytni, niedający się do ostatka zamknąć w rezerwacie, tajemniczy, niewidzialni, spoza naszej wyobraźni.

Komanczowie są czystą machiną wojenną, specjalistami od zabijania, bezwzględnymi Terminatorami. Wiedza wyniesiona z lektur Karola Maya musi ulec zdecydowanej rewizji: dzielni Apacze to przy Komanczach indiańska druga liga, lud bez charyzmy i słaby przeciwnik dla białych. U Maya Komancze stanowią zagrożenie, są bezpardonowymi wrogami szlachetnych Apaczów, lecz pałętają się gdzieś po obrzeżach narracji. Gwynne stawia ich w samym środku amerykańskich dziejów. To oni opóźnili o co najmniej dwadzieścia lat zdobywanie Zachodu i to oni byli zdolni na czas jakiś odwrócić nawet bieg zdarzeń, opóźnić nieubłagane, brutalnie rozkrwawić „oczywiste przeznaczenie”, zanim oczyści ono prerię z Indian i bizonów.

Ekstatyczne okrucieństwo

Niemal wszystkie plemiona Wielkich Równin – w przeciwieństwo do trudniących się rolnictwem i osiadłych plemion wschodnich – żyły militarno-łowieckim trybem, w ciągłym ruchu, w ciągłej pogoni albo w ucieczce. Napaść, ukraść, zabić. Zemścić się, jeśli nas okradziono i naszych zabito. Zemsta była motorem zdarzeń, smakiem życia. Walka jego eliksirem. Gwynne nie szczędzi makabrycznych szczegółów, żadnych u niego „postkolonialnych” usprawiedliwień, wyrozumiałego łagodzenia faktów. Przemoc się nie zdarzała, lecz była w zwyczaju codziennym, wrogie sobie plemiona zarzynały się do końca swych dziejów na wolności.
Kiedy dochodziło do napaści na białych osadników, śmierć rozpoczynała swój nadliczbowy karnawał: nie tylko zabijanie, lecz zabijanie najbardziej okrutne z możliwych, od osesków po starców, gwałty, tortury, kawałkowanie ciał, zadawanie niewiarygodnych męczarni.

Komancze byli wedle różnych relacji najokrutniejsi, siali największe przerażenie. Gwynne’a pociąga i fascynuje ta ich nieludzka strona; są u niego ciemnymi geniuszami, jeźdźcami apokalipsy. Bartosz Hlebowicz, autor znakomitego przekładu i równie znakomitej redakcji naukowej książki Gwynne’a (wiwat polscy indianiści!), zwraca uwagę, że ten, wydobywając na jaw głównie militarno-tanatyczną organizację Komanczów, ciągnie nadmiernie w stronę powieści i zaniedbuje pełne antropologiczne rozpoznanie tego indiańskiego ludu i jego zwyczajów. Przyznaje jednak, że ich militarna inteligencja była wyjątkowa i że dzięki niej stworzyli ruchome, nadzwyczajne imperium – które względnie długo chroniło się przed wytępieniem i które nie dawało spać tak osadnikom, jak waszyngtońskim decydentom. Imperium to opierało się od strony technicznej na fenomenalnym wykorzystaniu wehikułu, jakim był mustang. Póki osadnicy i żołnierze sami nie zaczęli wykorzystywać koni do walki, nie mieli żadnych szans na zwycięstwo; Indianie wsiąkali w Wielkie Równiny jak wiatr w pole.

Okrucieństwo Komanczów poraża; przekracza „europejską” wyobraźnię białych kolonistów. Gwynne porównuje Komanczów do celtyckich ludów pierwotnych wzbudzających przerażenie Rzymian. Na kontynencie amerykańskim historia nie miała czasu się zacząć przed nadejściem białego człowieka i etyka nie miała okazji ewoluować, przez wieki nic się nie zmieniało. Okrucieństwo białych było innego rodzaju, bardziej „cywilizowane”; zdobywanie Zachodu to również, jak pokazuje Gwynne, ścieranie się dwóch odmiennych bezwzględności. Ale widać zarazem, czytając opisy bitew, że można mówić o regresie „białej” wyobraźni i etyki wojennej. Osadnicy, żołnierze, a już zwłaszcza rangersi, czyli oddziały teksańskiej samoobrony, bardzo szybko doszli czy cofnęli się do owego „pierwotnego” okrucieństwa, przejęli – niekiedy aż po dosłowną imitację działań, a nawet wyglądu – zwyczaje drugiej strony. W roku 1890 pod Wounded Knee wyrżnięto kilkadziesiąt kobiet i dzieci, a podobnych zbrodni było bez liku.

Przestrzeń

Książka Gwynne’a skupia się na okresie 1835-75. Pierwsza data oznacza chwilę, gdy imperium Komanczów jeszcze świetnie funkcjonuje, data druga wyznacza jego całkowity kres. Czterdzieści lat ciągłej wojny, niekończących się potyczek. Lektura Gwynne’a uświadamia nota bene, że właściwie wszystkie westerny dzieją się po 1850 r., gdyż nie ma w nich białego bez kolta, a kolt, użyty po raz pierwszy w walce (właśnie z Komanczami) w 1839 r., dopiero wiele lat później stał się podstawowym rekwizytem amerykańskiego mężczyzny.

Cała długa, wcześniejsza historia podboju Ameryki pozostaje dla nas w dużej mierze poza filmem (z nielicznymi wyjątkami, jak „Podróż do Nowej Ziemi” Malicka) i poza literaturą (z nielicznymi wyjątkami, jak powieści o Ameryce XVIII-wiecznej pisane przez Chateaubrianda i przez Coopera).

Wielbiciel literatury batalistycznej nie będzie mógł, czytając Gwynne’a, oderwać się od bitewnych opisów; są tak dokładne, jakby Gwynne pisał kamerą. Przeczytajcie opis potyczki wodza Komanczów Quanaha z jego prześladowcą oficerem Ranaldem S. Mackenzim, i pogoń jednego za drugim, ich zanurzanie się i wynurzanie z kanionu; Peckinpah by tego lepiej nie nakręcił. Po podobnych fragmentach widać, że nie da się opowiadać o zdobywaniu Zachodu w taki sposób jak o historii europejskiej. Tam rzadko dochodziło do wielkich bitew, Little Bighorn jest raczej wyjątkiem.

Zdarzenia, które weszły do amerykańskich podręczników, wnosząc tam nazwy miejsc, strumieni, wzgórz, brzmiących dziś tak mitycznie, dotyczą często drobnych – z naszego punktu widzenia – faktów. Trzydziestu Indian, dziesięciu osadników; dwudziestoosobowy oddział wojska przeciwko piętnastu wojownikom. Założycielskie dla książki Gwynne’a zdobycie przez Komanczów osady rodu Parkerów dotyczy raptem kilkunastu ludzi. Bardzo często liczby wydają się niewielkie, epizodyczne, tyle że trzeba je pomnożyć przez liczbę dni w roku i liczbę lat w stuleciu.

Widać teraz dobrze, że opowieść o „zdobywaniu Dzikiego Zachodu” musi opierać się na setkach mikronarracji; o zdobywaniu Europy przez Napoleona nie da się mówić w takiej manierze. Komanczów było w latach 30. XIX w. nie więcej niż dwadzieścia tysięcy, później coraz mniej, a rządzili na ziemiach większych od dzisiejszej Polski. Te skromne dane rekompensuje właśnie ogrom przestrzeni, najbardziej fascynujący składnik historii Wielkich Równin. Pogonie mogły trwać kilka dni i toczyć się przez kilkaset kilometrów, spotkania między jednym oddziałkiem a drugim rozgrywały się na niewyobrażalnych dystansach w bardzo krótkim wobec takich odległości czasie. Bardzo długo Komancze mieli nad białymi ogromną przewagę szybkości, a szybkość, jak opisywał to dokładnie Paul Virilio w swych książkach o technikach wojennych, to pierwszy warunek militarnej skuteczności.
Niewielki fort Parkerów, dzisiaj zrekonstruowany jako skansen czy muzeum, został zdobyty przez Komanczów w roku 1836. Parę osób zabito, doszło do gwałtów, do bestialskich aktów okrucieństwa. Kilku Parkerów – dużego, bardzo religijnego rodu osadników – porwano, wśród nich dziewczynkę, Cynthię Ann. Zostanie przy życiu, będzie Komanczką, żoną ważnego wodza Pety Nocony, z którym będzie miała trójkę dzieci. Wiele lat później podczas zasadzki wódz zginie, Cynthię Ann zabiorą do swoich. Czy raczej porwą ją na powrót, w drugą stronę: nigdy nie odnajdzie się w świecie białych, będzie próbowała ucieczek, popadnie w mutyzm, szybko umrze. Miała stać się figurą tryumfalnego powrotu, nowym Odyseuszem wracającym do prawdziwej i jedynej ojczyzny, okazała się nie tylko figurą rozłączenia dwóch światów i nieprzyswajalnej obcości, lecz także niepokojącą, wymagającą szybkiego stłumienia figurą inności, kwestionującej białą tożsamość.

Blaknienie świata

Jednym z jej synów był wspomniany Quanah, najbłyskotliwszy z ostatniego pokolenia wojowników. Gwynne opowiada o jego dokonaniach, o aktach brawury, o śmierci, którą sieje, niemal elegijnym tonem; to już „ostatni Komancz”, wszystko się za chwilę skończy. Jest jeszcze próba „ostatniego” zrywu opartego na magicznej wierze (jak to w sytuacjach ostatecznych bywa, w plemieniu pojawia się prorok Eschiti, indiański odpowiednik Towiańskiego), lecz to są agonalne jedynie podrygi. Resztę dobrze znamy: oszukańcze traktaty, rozdrapywanie indiańskiej ziemi, Komanczeria przestaje istnieć.

Quanah w odróżnieniu od swej białej matki okaże się figurą połączenia. Zgodzi się w końcu na przejście do rezerwatu i wytworzy w nim rodzaj patriarchalnej wspólnoty. Będzie fotografował się naprzemiennie z pióropuszem i w surducie, ale nigdy nie zetnie włosów; zbuduje prawdziwy, „biały” dom, będzie przyjmował w nim białych VIP-ów, w tym prezydenta Theodore’a Roosevelta, lecz będzie w nim mieszkał z siedmioma żonami i dwoma tuzinami dzieci. Będzie robił całkiem chyba cwane interesy i opiekował się miłosiernie Komanczami ze swego rezerwatu, którzy będą traktowali go jak wodza-ojca, i będzie szanowanym rozmówcą zwycięzców. Nawet jego twarz, niezwykle przystojna i szlachetna, będzie wzniosłym kompromisem między dwiema rasami, czy po prostu sukcesem natury, która zespoliła to, co rozbieżne.

Pióro Gwynne’a w tym ostatnim rozdziale, opowiadającym o życiu po Komanczerii, o dalszych losach Quanaha, a właściwie Quanaha Parkera, który umrze w 1911 r., traci energię; wszystko blaknie, choć to życie wydaje się udane i pełne nowych sytuacji, spotkań, emocji. Tak jakby Gwynne wiedział, podobnie jak wódz Wron z książki Jonathana Leara „Radykalna nadzieja”, o której w „Tygodniku Powszechnym” była mowa rok temu, że „odkąd odeszły bizony, nic się już nie zdarzyło”. Oczywiste przeznaczenie – tak miało być. ©

S.C. Gwynne, Imperium Księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów, przekład i redakcja naukowa Bartosz Hlebowicz, Czarne, Wołowiec 2015.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2015