Pierwsi ludzie idą do rezerwatu

Dziki Zachód nigdy nie istniał. Rzekome pustkowia były pełne szlaków, punktów orientacyjnych, świętych miejsc, o których amerykańscy przybysze nie mieli pojęcia. I o tym jest „Krew i burza” Hamptona Sidesa.

03.10.2016

Czyta się kilka minut

Festiwal Indian Nawaho, Window Rock, Arizona, 2014 r. / Fot. Lemaire Stťphane / GETTY IMAGES
Festiwal Indian Nawaho, Window Rock, Arizona, 2014 r. / Fot. Lemaire Stťphane / GETTY IMAGES

W 1935 r. młody antropolog, Edward T. Hall, wspiął się na okrągły szczyt świętej góry Indian Nawaho – Navajo Mountain, na granicy stanów Utah i Arizona. Kilka mil kwadratowych wokół szczytu było porośniętych osikowym lasem. Te drzewa pojawiają się tam, gdzie miała miejsce wycinka lub wypalanie. Hall przyjrzał się uważniej ziemi: cała była pokryta szkieletami powalonych świerków.

Gałęzie były nietknięte, co oznaczało, że świerki nie padły ani ofiarą pożaru, ani wichury. Po przestudiowaniu wyglądu pni doszedł do wniosku, że wszystkie drzewa zostały ścięte siekierami. Musiało tego dokonać – zdaniem Halla – ze stu mężczyzn i musiało to nastąpić 50-70 lat wcześniej.

Dlaczego oddział drwali miałby się wdrapać tak wysoko, na tym odludziu, ściąć zagajnik i zejść z powrotem, zostawiając całe drewno?

Hall znalazł odpowiedź w książkach. Zdjęcie w jednej z nich przedstawiało żołnierza stojącego pośród ściętych drzew. Należał do armii Kita Carsona, która latem 1863 r. wtargnęła na ziemie Nawahów z zadaniem wyłapania wszystkich Prawdziwych Ludzi (bo to oznacza Diné – nazwa, którą Navaho sami stosują) i przegonienia ich 300 mil na wschód, do nowo tworzonego rezerwatu w Nowym Meksyku, z dala od ojczyzny. Carson kazał żołnierzom ściąć świerki, żeby zapewnić otwartą przestrzeń dla heliografu – urządzenia pozwalającego za pomocą luster odbijających promienie słoneczne przesyłać wiadomości na olbrzymie dystanse. Te wiadomości pochodziły od Indian Ute, znakomitych tropicieli, zaprzysięgłych wrogów Nawahów. Brzmiały tak: „Odkryliśmy obóz Nawahów”. Żołnierze wiedzieli, co mają dalej robić.

Jeździec znikąd

Hampton Sides w wydanej właśnie po polsku książce „Krew i burza” plastycznie odtwarza kampanię Carsona przeciw Nawahom, w stylu zgoła nieprzypominającym starych opowieści z Dzikiego Zachodu. Nie była to, jak zauważa Sides, wojna chwalebna: „Brakowało w niej honorowych bitew i wielkich zwycięstw”. Nawahowie nie mieli zamiaru podejmować regularnej bitwy, a na swoim własnym terenie, pełnym wąwozów, potrafili się świetnie chować. Zawsze żyli w rozproszeniu, co bardzo ułatwiało taktykę obronną. Żołnierze mieli za zadanie niszczyć wszelki napotkany na swej drodze dobytek Nawahów. Tratowali więc i palili pola kukurydzy, pszenicy i melonów, tłukli indiańskie garnki i koszyki, tak żeby Nawahowie nie mieli w czym przenosić pożywienia.

Sides zajmująco i rzeczowo opowiada, jak „zdobywano Dziki Zachód” w latach 1840-68: o wyprawach wojskowo-badawczych Johna Frémonta, o wojnie z Meksykiem, o poskromieniu Nawahów. Kreśli żywe sylwetki głównych bohaterów wydarzeń. Nad wszystkimi góruje jednak postać Kita Carsona, który za żonę miał Meksykankę, przyjaźnił się szczerze z Indianami Ute i wiernie służył Stanom Zjednoczonym. Był kolejno łowcą bobrzych skór, wojskowym posłańcem i zwiadowcą, uczestnikiem walk z Meksykanami, z konfederatami, z Apaczami, pułkownikiem kierującym ujarzmianiem Nawahów, którym potem pomagał jako agent w rezerwacie.

Wydaje się, że Carson znał wszystkich najważniejszych aktorów ówczesnych wydarzeń i był zawsze tam, gdzie Stany Zjednoczone go potrzebowały. To on poprowadził armię Kearny’ego w najdłuższym w historii – 2 tys. mil! – marszu wojska amerykańskiego: z Santa Fe do Kalifornii. To on stał u boku gen. Kearny’ego w bitwie pod San Pasqual w 1846 r. i to on biegł po pomoc do armii amerykańskiej w San Diego. Tylko dzięki jego zimnej krwi żołnierzom udało się wycofać z Adobe Walls w 1864 r., kiedy zanosiło się na masakrę z rąk Kiowów i Komanczów. I wreszcie, to on ujarzmił Nawahów.

W „Krwi i burzy” Carson przedstawiony jest więc jako jeden z tych, bez których ukształtowanie się Stanów Zjednoczonych w XIX w. byłoby trudniejsze. Jednak autor zauważa, że wszystko, czego się tknął Carson, ginęło, począwszy od bobrów, na które jako wolny człowiek gór polował w młodości.

Indianie, wśród których kiedyś mieszkał, umierali od chorób, zapędzani do rezerwatów. „Dzikie” przestrzenie, które niegdyś przemierzał, wpadły w ręce mierniczych. U Sidesa pobrzmiewa więc melancholijny ton westernowych opowieści o samotnych bohaterach, forpocztach „cywilizacji”, którzy jednak sami do niej nie pasują. Pomagają ujarzmić dziką naturę i Indian, po czym ich czas mija, bo sami sercem przynależą do wilderness. Trochę jak Shane – „jeździec znikąd” czy Ethan – John Wayne w słynnych „Poszukiwaczach”.

Mit Dzikiego Zachodu nieraz mieszał się z rzeczywistością. Tego pomieszania dowodzi niejako sama potrzeba pisania o takim bohaterze jak Kit Carson, o którym powstały w przeszłości dziesiątki niemądrych powieści i filmów. Sides podkreśla, że mit usiłował wykrzywiać historię jeszcze za życia jej bohaterów. Przywołuje gorzką historię o pościgu Carsona za grupą Apaczów Jicarilla, którzy porwali białą kobietę. Dopadł ich, ale wcześniej została zabita. Wśród jej rzeczy żołnierze znaleźli książkę o... przygodach Carsona, który ratuje białą niewiastę z rąk Indian... Carson stał się „protoplastą bohaterów Dzikiego Zachodu. Dżentelmen Matki Natury i oryginalny jeździec znikąd. Carson miał tego wszystkiego serdecznie dosyć”. Mit rozwijał się obok prawdziwego człowieka, czyniąc z niego – jak podsumowuje autor – karykaturę.

Ludzie z bezludzia

W 1845 r. nowojorski wydawca John O’Sullivan pisał o „oczywistym przeznaczeniu” narodu amerykańskiego, którym było opanowanie – z woli Opatrzności – całego kontynentu północnoamerykańskiego. O’Sullivan wzywał do wchłonięcia przez Stany Zjednoczone Teksasu, będącego wówczas niezależną republiką, która dopiero co oderwała się od Meksyku. Ale z czasem ukuty przez niego termin zaczęto odnosić do konieczności dalszej ekspansji Amerykanów: aneksji pozostającego w rękach Brytyjczyków Oregonu i podboju ziem indiańskich na zachodzie.

Gdy w ciągu półwiecza Amerykanie wypełnili swoją powinność, odebrawszy Meksykowi połowę jego terytorium, osadzając Nawahów, Siuksów, Komanczów, Apaczów i inne ludy Wielkich Równin w rezerwatach, mordując tubylców Kalifornii i dochodząc do Pacyfiku, niejaki Frederick Jackson Turner, młody historyk, w 1893 r. wygłosił odczyt o „Znaczeniu granicy w amerykańskiej historii”. Moment i miejsce były znaczące: Turner przedstawił swoją tezę podczas Światowej Wystawy w Chicago, świętującej czterechsetlecie „odkrycia” Ameryki przez Kolumba, w mieście-symbolu anglosaskiej cywilizacji, która w ciągu zaledwie jednego pokolenia zapełniła „dziką pustkę” nad brzegiem jeziora Michigan. Turner ogłosił, że pokonywanie kolejnych granic w parciu na zachód było budulcem nowej, amerykańskiej tożsamości. Im dalej biali ludzie posuwali się na zachód, tym bardziej pozbywali się wschodniej, europejskiej tożsamości, z poświęceniem podporządkowując sobie dzikie krajobrazy, dzikie zwierzęta i dzikich ludzi.

Oczywiste przeznaczenie i konieczność pokonywania granic – choć dziś uznane za niegodziwą ideologię (O’Sullivan) i nietrafną tezę historyczną (Turner) – przez z górą setkę lat dawały paliwo dla amerykańskiej kultury popularnej: XIX-wiecznych powieści groszowych, pierwszych niemych filmów o „kowbojach i Indianach” oraz późniejszych klasycznych westernów Johna Forda i innych.

We wstępie do westernu „Kit Carson” z 1940 r. dowiadujemy się, że „Wiek temu ziemia pomiędzy Missisipi a Pacyfikiem była wciąż tajemniczym dzikim pustkowiem, jeśli nie liczyć garstki twardych amerykańskich traperów. Kit Carson był pierwszym z nich”. Podobnie zaczyna się wiele westernów: „Dziki Zachód” to wielki pusty kraj, w którym nie stanęła jeszcze ludzka stopa, do której dopiero wkraczają romantyczni twardziele w rodzaju Kita Carsona, Davida Crocketta czy Daniela Boone’a, polujący na dzikie zwierzęta i Indian – lub, alternatywnie, żyjący z Indianami za pan brat i sami się do nich upodabniający, by dopiero potem na nich polować. Jednym tchem przedstawiano „Dziki Zachód” jako pustkowie, bezludne lasy czy góry, i przechodzono do porządku dziennego nad tym, że żyli tam Indianie.

Tajemnicze, niezbadane puszcze i prerie w istocie były pokryte siecią szlaków, świętych miejsc i punktów orientacyjnych, wprawdzie nieznanych białemu człowiekowi, ale znanych innym ludziom – „pierwszym ludziom” (jak np. nazywają oficjalnie Indian w Kanadzie). Niektórzy Indianie również wypalali lasy i uprawiali pola – ale z westernów, np. „Ostatniej walki Apacza”, dowiadujemy się, że dopiero od białych musieli uczyć się uprawy kukurydzy.

Napiszcie to na nowo

Amerykańscy historycy od paru dekad uparcie przepisują na nowo starą wersję historii Zachodu: żadnej granicy między cywilizacją a dziką naturą nie było. Dzieje Ameryki to nie tylko historia ujarzmienia natury i opanowania kontynentu przez Anglosasów. To masa historii grup etnicznych: ludów indiańskich, Europejczyków różnych nacji, Meksykanów, Afrykańczyków, Chińczyków. To także historia kobiet, organizatorek życia społecznego, i całych rodzin, a nie tylko twardych pionierów.
Indianie przekształcali środowisko, zmieniali style życia i walki, a nie trwali zastygli w szczęśliwym życiu dzieci natury. Nowi historycy zauważają też wreszcie – i dobitnie – tragedię tubylczych ludów, wydziedziczanych z ziemi, dziesiątkowanych chorobami białego człowieka czy wojnami „spalonej ziemi” w rodzaju tych, które zmusiły do poddania się Komanczów i Nawahów w drugiej połowie XIX w. Indian przepędzanych z miejsca na miejsce jak Delawarowie, Szejenowie, Czirokezi i wielu innych.

Ale – z drugiej strony – najeźdźcami mogli równie dobrze być Indianie. Przykładem są Siuksowie, którzy wyparli Paunisów z ziem ojczystych na Równinach Północnych, czy Komancze, słynni władcy Równin Południowych.

Na historię Ameryki można patrzeć nie tylko ze wschodu na zachód, również w przeciwnym kierunku albo z północy na południe (czyli tak jak na Równiny Południowe przychodzili m.in. Apacze, Nawahowie czy Komancze) i z powrotem (np. Szejeni Północni, osadzeni w XIX w. w Oklahomie, którzy po dramatycznej ucieczce na północ otrzymali wreszcie rezerwat w Montanie, gdzie wcześniej żyli). Jedne plemiona zajmowały się zbieractwem i łowiectwem, inne kopieniactwem, inne jeszcze łupiestwem, a inne np. polowaniem na wieloryby albo wszystkim po trochu. Niektóre grupy broniły się przed białym człowiekiem, inne z nim współpracowały, broniąc się w ten sposób przed silniejszym wrogiem, czyli innymi Indianami.

Dziki Zachód nigdy nie istniał. Jest wiele rozmaitych historii i każdą trzeba opowiedzieć z osobna, nie przykładając z góry żadnej sztancy. W tę logikę wpisuje się opowieść Sidesa. Nie ma w niej wzorowych bohaterów i wzorowych ofiar.

Szaleństwo

Armia Carsona, nasłana na kraj Nawahów, wykonała swoje zadanie, wziąwszy Indian głodem. Na początku 1864 r. niemal cały lud, czyli ok. 9 tys. osób zostało zebranych w jednym miejscu i przepędzonych z ojczyzny w Arizonie na wschód, do rezerwatu w Bosque Redondo. Kilkaset osób zmarło po drodze.

Na pomysł wyrwania Nawahów z ich ziemi ojczystej i uczynienia ich szczęśliwymi rolnikami, do tego chrześcijanami zasymilowanymi z amerykańskim społeczeństwem, a jednocześnie od niego odseparowanymi (takie osobliwe z punktu widzenia logiki myślenie dominowało wówczas wśród decydentów w USA) wpadł generał James Henry Carleton. Nie ustępował nawet wtedy, kiedy rezerwat nawiedzały kolejne katastrofy (susze i plagi, które ani razu nie pozwoliły Nawahom zebrać zasianych przez siebie plonów).

Nawahowie, z dala od domu, pilnowani przez wojsko, zdani na marne racje żywnościowe wydawane przez białego człowieka, mrący na ospę, dyzenterię (woda z płynącej przez rezerwat rzeki Pecos nie nadawała się do picia) i syfilis, posyłający swe córki do żołnierzy za miskę kaszy kukurydzianej – taki był efekt szalonego eksperymentu Carletona. Wreszcie, po pięciu latach, pozwolono im wrócić, wykrawając na ich ojczystej ziemi w Arizonie największy rezerwat indiański w Stanach, w następnych latach kilkakrotnie powiększany. Dzisiaj, obok Czirokezów w Oklahomie, Nawahowie są największym ludem rdzennym w USA. Czasem wybierają się do Bosque Redondo, by wspomnieć tragiczny „długi marsz” przodków. Od opiekunów muzeum dowiedziałem się, że Nawahowie płaczą, gdy tam docierają.

W sierpniu 1863 r. żołnierze Carsona brnęli po opustoszałym terytorium Nawahów, walcząc z duchami, nawahijskimi owcami i końmi oraz ich garnkami do przenoszenia żywności. Według późniejszych raportów, jak przypomina Sides, niemal połowę oficerów biorących udział w kampanii postawiono przed sądem wojskowym albo zmuszono do odejścia z armii. W wyczerpującej kampanii żołnierze tracili rozum: upijali się na umór, strzelali do siebie. A gdy już wywabiono Nawahów z ich ostatniej twierdzy w Chaco Canyon, Carson kazał żołnierzom ściąć co do jednego drzewka sad brzoskwiniowy posadzony na dnie kanionu – ich dumę i ważne źródło pożywienia. Jakże to niepasujące do mitu „oczywistego objawienia”, wedle którego młody prężny naród amerykański miał torować drogę „cywilizacji” w dziewiczych pustkowiach. ©

Hampton Sides, „Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu”, przeł. Tomasz Ulanowski, Czarne, Wołowiec 2016

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2016