Szaleni jeźdźcy świata

113 lat temu na ziemie austriackiej Galicji – nad Olzę, Wisłę i San – zawitał Buffalo Bill ze swoim spektaklem o Dzikim Zachodzie.

17.06.2019

Czyta się kilka minut

Atak Indian na dyliżans: przedstawienie zespołu Buffalo Billa w 1903 r. na Olympia Stadium w Londynie. / LIBRARY OF CONGRESS / CORBIS / GETTY IMAGES
Atak Indian na dyliżans: przedstawienie zespołu Buffalo Billa w 1903 r. na Olympia Stadium w Londynie. / LIBRARY OF CONGRESS / CORBIS / GETTY IMAGES

Kowboje i Indianie dotarli również do Galicji. 60-letni już William Frederick Cody – tak nazywał się sceniczny Buffalo Bill – i jego widowisko wzbudzili tutaj ogromne zainteresowanie lokalnych społeczności. Ale także niechęć części galicyjskiej prasy – rozgniewanej, że „polski grosz wspomaga przedsiębiorstwo Buffalo Billa” w sytuacji, gdy Galicję otacza niechlubna sława najbiedniejszego regionu Cesarstwa.

„Chciwi niezwykłych, a tak szumnie reklamowanych wrażeń »amerykańskich«, mieszkańcy naszego miasta wcześnie zerwali się dziś z pościeli – donosił krakowski dziennik „Czas”, opisując wjazd ekipy do miasta. – Już koło godziny 4 zrana [pisownia oryginalna – red.] krążyły niecierpliwie wzdłuż ul. Lubicz i Basztowej ciekawe osoby, oczekujące świtu. Pierwsze olbrzymie wozy z namiotami, ławkami oraz rekwizytami do przedstawień, zaprzężone w trzy, a nierzadko nawet cztery pary ciężkich koni ciężarowych, ukazały się ulicy Lubicz już około godz. 6. Większe zainteresowanie wywołało dopiero pojawienie się kilku »bajecznie kolorowych« postaci Indyan, wysokich, barczystych, o rozczesanych, bujnych, hebanowych włosach, o cerze, która wywoływała niepochlebne a niedowierzaniem w ich autentyczność przepojone komentarze kumoszek i ich męskich akompaniatorów”. „Pod adresem przechodzących Indyan i murzynów nie omieszkano przesyłać rozmaitych, mniej lub więcej estetycznych dowcipów i oburzenia na ich brzydotę”.

„Dwudziestu ośmiu prawdziwych Indyan wpada na nieosiodłanych koniach na olbrzymią arenę – tak z kolei opisywał, z widocznym entuzjazmem, przedstawienie na krakowskich Błoniach „Tygodnik Rolniczy” (w wydaniu z sierpnia 1906 r.). – Każdy z nich inaczej wygląda, bo jeden w negliżu ma za całe ubranie tylko kolorową chustkę w rogi na głowie związaną. Drugi, większy elegant, umocował na plecach olbrzymie, jaskrawe skrzydła, a głowę ozdobił w warkocze kunsztownie z żółtemi i purpurowemi wstążkami splecione. Inny pomalował sobie prawy bok na zielono, a inny posmarował lewy na żółto, wreszcie byli i tacy, którzy mieli czarne plamy na czole, zielone nosy, niebieskie uszy, fioletowe brody, lub też ciemne, tygrysie pręgi po twarzy i ciele, a każdy z nich wrzeszczał, wył i piszczał na inny sposób i na inną nutę. Wpada wreszcie na ognistym rumaku wódz tych dziwnych błyskawicznych jeźdźców i osadza przed frontem swego gniadosza z taką gwałtownością i siłą, że zdawało się, iż koniowi i sobie kark skręci!”.

Widowisko dla księcia

Cofnijmy się do roku 1871.

Dziki Zachód po części wciąż jest dziki – jeszcze nie w pełni zawładnęli nim potomkowie białych osadników. Historyk Frederick Jackson Turner nie ogłasza jeszcze tezy o „zamknięciu granicy” i podboju Zachodu jako procesie determinującym charakter narodowy Amerykanów (uczyni to podczas Wystawy Światowej w Chicago, zorganizowanej w 400. rocznicę odkrycia Ameryki). Wojna z Komanczami na Południowych Preriach ma dopiero wybuchnąć. Siuksowie i Szejenowie dopiero za pięć lat dadzą łupnia armii amerykańskiej nad rzeką Little Bighorn, Apacze Cochise’a dopiero za rok odejdą do rezerwatu, a słynny Geronimo podda się 15 lat później. Poszukiwacze złota dopiero kończą, przy biernej postawie władz USA, rozpoczęte parę dekad wcześniej dzieło eksterminacji Indian w Kalifornii.

Ale Amerykanie już celebrują podbój Dzikiego Zachodu i zaprzęgają go do świata rozrywki. W styczniu 1872 r. gen. Philip Sheridan, głównodowodzący armii amerykańskiej na zachodzie, powierza Williamowi Frederickowi Cody’emu – od czasu wojny secesyjnej służącemu w wojsku jako zwiadowca – spektakularną misję: Cody ma poprowadzić „na Wild West” 21-letniego wielkiego księcia Aleksieja (syna cara Aleksandra II) ze świtą, by zażył autentycznej amerykańskiej rozrywki w postaci biwaku na prerii i polowania na bizony.

Stany Zjednoczone pragną utrzymać jak najlepsze stosunki z Rosją – mocarstwem, które udzieliło poparcia Unii w wojnie secesyjnej (1861-65) i dopiero co sprzedało im Alaskę. Generał Sheridan, który osobiście bierze udział w tej wyprawie, pamięta Cody’ego jako godnego zaufania gońca i wywiadowcę, pomagającego armii w walkach z Szejenami. Cody już wtedy znany jest z groszowych powieści o zmyślonych przygodach na Dzikim Zachodzie. Sheridan dorzuca jako eskortę setkę kawalerzystów.

Buffalo Bill i Indianie z jego zespołu. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie w amerykańskim stanie Wyoming w 1907 r. / UNDERWOOD ARCHIVES / UIG

Aby w pełni usatysfakcjonować gościa, o udział w polowaniu, a nawet o odtańczenie tańca wojny, poproszono setkę Lakotów z odłamu Brulé. Ich wódz Cętkowany Ogon, który usiłuje prowadzić pokojowe życie w rezerwacie, nie odmawia.

Jednak główną gwiazdą imprezy jest ktoś inny: podpułkownik George Armstrong Custer, bohater wojny secesyjnej. To on strzela do bizonów ramię w ramię z wielkim księciem. Cody jest na uboczu.

To jedyny raz, gdy styka się z Custerem, z którym potem przez większość swego scenicznego życia będzie się utożsamiał. Obaj ubrani są w lekkie jelenie bluzy z frędzlami, obaj mają długie kręcące się blond włosy. Historycy do dziś toczą spór, który z nich pierwszy zaczął naśladować drugiego. Obaj byli żądni sławy i obaj ją zdobyli.

Indianie i bizony stają się więc rekwizytami w przedstawieniu zaaranżowanym przez rząd USA, a główną rolę odgrywa oficer, który cztery lata później zginie – wraz ze swoim 7. Pułkiem Kawalerii – w najsłynniejszej bitwie z Indianami Wielkich Równin.

Rolę statysty pełni tu jeszcze zwiadowca i bohater powieścideł, który za kilka lat stanie się dyrektorem – jak to w lipcu 1906 r. ujmie gazeta ze Lwowa – „najwspanialszego widowiska w świecie”: Dzikiego Zachodu i Kongresu Szalonych Jeźdźców Świata Buffalo Billa.

Biały Indianin i jego show

William F. Cody urodził się w 1846 r. w rodzinie osadników w stanie Iowa (środkowej części USA), a wychował w Kansas, dokąd przeniosła się rodzina. Z powodu śmierci ojca, będąc najstarszym spośród sześciorga rodzeństwa, już jako nastolatek musiał pomóc matce: zarabiał m.in. jako poganiacz mułów, a potem przewodnik karawan osadników, które z Kansas wyruszały na zachód. Był też poszukiwaczem złota, traperem i – jak powiedziano – w czasie wojny secesyjnej żołnierzem w szeregach Unii. Pod koniec wojny ożenił się z Louisą Frederici, damą z St. Louis.

Po wojnie imał się różnych zajęć: prowadził hotel, pracował dla armii i spółki kolejowej jako łowca bizonów. W 1868 r. został szefem zwiadowców 5. Pułku Kawalerii, który walczył z Indianami na Wielkich Równinach; cztery lata później zdobył Medal Honoru, najważniejsze amerykańskie odznaczenie wojskowe. W oczach przełożonych był idealnym „białym Indianinem” – takim, jakiego znali z powieści Coopera (z najsłynniejszą: „Ostatnim Mohikaninem”), a także z książek o Buffalo Billu. Kimś, kto tropił i walczył jak Indianie – z Indianami. A Cody świetnie do tych oczekiwań się dostosował – zachowując się jak rasowy zwiadowca i jednocześnie będąc nim.

W tym samym roku, gdy poprowadził wielkiego księcia Aleksieja na polowanie, Cody wystąpił po raz pierwszy na teatralnej scenie: w sztuce „Zwiadowcy prerii” w Chicago. Rzecz, sądząc z recenzji, była okropna (nie wyłączając aktorstwa Cody’ego), ale spodobała się jego męska postura, przystojne oblicze i to, że ratował z rąk Indian białą niewiastę.

Przez kolejnych 10 lat Cody już z własną trupą objeżdżał kraj z podobnymi przedstawieniami. Zarobione pieniądze zainwestował w widowisko z prawdziwego zdarzenia – już nie na deskach teatru, lecz na ogromnych arenach, z kilkusetosobową ekipą.

W międzyczasie doszło do symptomatycznego wydarzenia. Klęska, którą amerykańskim kawalerzystom zadali Siuksowie i Szejenowie nad Little Bighorn w 1876 r., i śmierć Custera wstrząsnęły Stanami i sprawiły, że na Wielkich Równinach zakotłowało się od żołnierzy. Do walki z kilkoma grupkami koczowników posłano ponad jedną trzecią armii USA.


Czytaj także: Adam Hlebowicz: Opowieść z Wielkich Równin


Cody wyczuł okazję, przerwał występy na scenie i znowu ruszył tropić Indian w roli zwiadowcy. Przy pierwszym kontakcie zastrzelił młodego szejeńskiego wojownika imieniem Żółte Włosy, zdarł mu skalp (tj. skórę z czaszki) i wykrzyknął: „To pierwszy skalp za Custera!”.

Po czym wrócił na deski teatru, a skalp Indianina – jak też jego pióropusz – wystawiał jako element dekoracji na scenie.

Galicja reklamą wytapetowana

Galicyjskie tournée zespołu Buffalo Billa (taki przyjął pseudonim) na przełomie lipca i sierpnia 1906 r. było częścią jego trzeciej już europejskiej trasy. W poprzednich latach wzbudzał zachwyt tak dostojnych widzów jak władcy Wielkiej Brytanii, Niemiec, Danii, Grecji, Belgii i Saksonii, papież Leon XIII, prezydent Francji, czy artystów (oglądali go Paul Gauguin, Edvard Munch i Rosa Bonheur). Wszędzie, gdzie się widowisko pojawiało, we Francji, Anglii czy Niemczech, odnosiło ogromny sukces.

Nie inaczej było w Galicji. Stefan Bojanowski z „Tygodnika Rolniczego” pisał, że przedstawienia na Błoniach oklaskiwali nie tylko krakowianie, ale też publiczność przybyła „koleją z Podłęża, Kłaja, Skawiny, Zabierzowa, Trzebini lub Szczakowej”. „Szalona reklama, tak »po amerykańsku« zrobiona – pisał tenże autor – że w Galicyi, na prawdę, nie było nawet przysiółka i wioski, w którejby domy, stodoły, stajnie, opłotki i płoty nie były, wprost powiedziawszy, »wytapetowane« olbrzymimi plakatami, przedstawiającymi sensacyjne sceny z »Dzikiego Zachodu« i najbarwniejsze obrazy z produkcyi cyrkowych”.

Zainteresowanie przekroczyło granice austriackiej Galicji. „W niedzielę 5. sierpnia wszystkie pociągi kolei północnej zwiozły do Krakowa z sąsiadującego z nami Śląska pruskiego gromady na piwie podpasionych Niemców i wrzeszczących Niemek w takich »świątecznych kostyumach«, iż Arabowie, Indyanie, Cowboye i Kozacy kubańscy, oglądając je, szeptali sobie dyskretnie do ucha, że te panie ubarwieniem i mową przypominają dziwnie – amerykańskie papugi”.

O ogromnym zainteresowaniu świadczy też informacja z „Dziennika Cieszyńskiego” o kilku Indianach, którzy postanowili przed występem zwiedzić miasto. „Szli, otoczeni ogromnym tłómem, który w krótce atoli za bardzo nachodził im na stopy, tak, aż swobodni synowie Ameryki poczęli się opędzać”. Z kolei katolicki „Głos Narodu” z Krakowa donosił, że na ulicy Floriańskiej jeden z „czerwonoskórców” dał po buzi dwóm zbyt natarczywie przyglądającym mu się przechodniom. Krewkość Indian była już znana: miesiąc wcześniej katowickie pismo „Polak” donosiło o strzelaninie wywołanej przez Indian Buffalo Billa w Budapeszcie, zakończonej dwiema ofiarami śmiertelnymi.

Historia także „światowa”

Ale to były tylko incydenty. Gazety ze Lwowa i Krakowa informowały natomiast o meczach piłkarskich, rozgrywanych między Galicjanami a aktorami i obsługą przedstawienia.

Sądząc po opisach w prasie, zainteresowanie widowiskiem musiało być ogromne. „Pisk i krzyk czerwonoskórych, w rzeczywistości bardziej głośny niż złowrogi, przejmuje mych [młodych] sąsiadów widoczną emocyą” – relacjonował dziennikarz „Czasu” po pierwszym przedstawieniu w Krakowie.

W europejskim show Buffalo Billa występowali zresztą już nie tylko Indianie i amerykańscy kawalerzyści. Dołączyli jeźdźcy z różnych stron świata: meksykańscy vaqueros, Gruzini robiący za Kozaków, Beduini, a nawet zwerbowani przez Cody’ego japońscy żołnierze, których przedstawiano jako samurajów. Zestawiając egzotycznych (i stylizowanych na egzotycznych) nomadów z cywilizowaną jazdą, Cody opowiadał w Europie nie tylko historię amerykańską, ale „historię światową”.

Plakat reklamujący pokazy w Krakowie / Zbiory Autora

I chyba robił to przekonująco. Zacytujmy raz jeszcze „Tygodnik Rolniczy”: „Zapewne, że ci z widzów, [co] zachwycają się wyróżowanemi i wyblanżowanemi cyrkówkami, skaczącemi w trykotach przez czerwone obręcze na wypasionych koniach, [albo] rozkoszują się błaznami bijącymi się co chwilę po twarzach, (...) ci w cyrku Buffala Billa z pewnością musieli doznać zawodu, bo tam takich banalnych przedstawień nie było. Dla tych, którzy w wojsku, na polowaniach, lub też na wsi część swego życia spędzają, a w których żyłach jeszcze cośkolwiek krwi rycerskiej płynie – produkcyie konne synów Far Westu, Beduinów, Cowboyów, Rough ridersów, Kozaków kubańskich (...) były bezprzecznie widowiskiem zajmującem i cennem”.

„Blaga, humbug, oszustwo”

Ale nie wszystkim podobało się widowisko Buffalo Billa. W oczach niektórych była to „blaga” (to np. krakowskie „Nowości Ilustrowane”), a oglądanie jej miało dowodzić braku patriotyzmu.

„Echo Przemyskie” pisało więc o „tłumach chrumów prowincyonalnych” gapiących się na „ów konglomerat zbratania się wschodu z zachodem, kowbojów z samurajami, blagi z humbugiem, bezczelności z wyzyskiem i sprytu z finezją amerykańskiego businessu. (...) Już jesteśmy tacy z natury, że lada clown pstrymi farbami nakrapiany na afiszowym piedestale reklamy wzbudza w nas cielęce zachwyty”. „W rzeczywistości widzi się kilkadziesiąt zbiedzonych szkap z dziczą na grzbietach” – krytykowało „Echo”.

„Przeszło jeden milion w ciągu kilkunastu dni wywiózł z naszych kilku biednych miast cyrk Buffalo Billa. Na wszystkie błazeństwa zagranicznych oszustów jesteśmy hojni do przesady – ale skąpi aż do przesady na podniesienie oświaty lub inne miłosierne uczynki. Nie zapominajmy, że w kraju mamy 4 i pół miliona analfabetów i 2 miliony biedaków!” – pisał autor nowosądeckiego dwutygodnika „Mieszczanin”. „Co to za lud niedoświadczony, niemyślący, naiwny, który mu kieszeń napycha groszem” – pomstowało także „Słowo Polskie” ze Lwowa.

Reporter „Głosu Narodu”, mimo początkowo krytycznego nastawienia, zmienił opinię w trakcie seansu: „Zaczynamy potrochu wierzyć, że warto było przyjść (...). Nerwy widza zaczynają sobie po trochu uplastyczniać w fantazji wysokie trawy i gęste lasy Ameryki, stare zeszłowieczne dyliżanse i te tysiące przeszkód, awantur, które już przeszły do historii”.

Z kolei autor relacji z Cieszyna tak pisał w „Gwiazdce Cieszyńskiej”: „Indyanie nie bardzo świetnie się przedstawiają. Natomiast Anglicy, Japończycy, Kozacy i Czerkiesi prezentują się bardzo dobrze. Murzyni, o ile się zdawało, nie są prawdziwi; są to ludzie rasy białej, pomalowani na czarno. Wogóle całe przedsiębiorstwo zawiera w sobie dosyć blagi”. Ale też „prawdziwą przyjemność sprawiał widok rasowych koni pociągowych, jakich tu w Cieszynie zapewne nie widzieliśmy”.

Autor podziwiał też „sprawność służby Buffalo Billa, która bez hałasu, bez komendy z prawdziwą amerykańską szybkością stawiała namioty”.

Ekipa faktycznie była ogromna: 800 ludzi, 500 koni i kilkadziesiąt innych zwierząt. Ludzie, zwierzęta, powozy i sprzęt potrzebny do rozbicia areny oraz wioski indiańskiej podróżowały po Europie trzema pociągami.

Głębsze prawdy o Wild West

Buffalo Bill podkreślał, że jego przedstawienia pokazują autentyczne wydarzenia zarówno z historii Stanów Zjednoczonych, jak też z jego biografii. Była tam np. ostatnia walka Custera, obrona osadników przed Indianami czy przeprawy kuriera słynnej konnej poczty Pony Express, która w latach 1860-61 woziła listy na trasie Missouri–Kalifornia.

Cody nazwał swoje przedsięwzięcie „Buffalo Bill’s Wild West” („Dziki Zachód Buffalo Billa”). Nie chciał, jak inni, by w nazwie było słowo show. Tak jakby to, co pokazywał światu, było światem samym w sobie, historią przeniesioną w czasie. Przedstawiane przez niego sceny miały być lekcją amerykańskiej historii, a nie fabułkami dla gawiedzi.

W rzeczywistości Cody nie był nad Little Bighorn i nie pracował dla Pony Express. Ale to nieważne, szło przecież o „głębszą prawdę”: nadanie sensu i patriotycznego szlifu wydziedziczaniu i rzeziom tubylców. Dziki Zachód miał być krainą nieskończonych możliwości, miejscem wykuwania się narodowego charakteru USA, przestrzenią, gdzie ciężką pracą, wytrwałością i karabinem typu Winchester (a także umiejętną autopromocją) z dzikiego pustkowia czyni się dom, cywilizację, odnosi sukces.

Swoim życiem, a zwłaszcza swoim życiem w „Dzikim Zachodzie Buffalo Billa” William Frederick Cody udowodnił, że Dziki Zachód istniał naprawdę.

Ostatni sukces

Eskapada po Galicji była jednym z ostatnich akordów europejskich wojaży Buffalo Billa. Jego zespół występował jeszcze w Czechach, Niemczech, Luksemburgu, Francji i Belgii, skąd we wrześniu 1906 r. odpłynął do Stanów. Cody nigdy już nie odniósł takiego sukcesu, jakim było ostatnie europejskie tournée. Fortuna zaczęła się odwracać. Inne jego finansowe projekty – inwestycja w kopalnie złota w Arizonie, próba założenia miasta w Wyoming – przynosiły straty. Aż w końcu zbankrutowało jego największe przedsięwzięcie: show o Dzikim Zachodzie.

Przez krótki czas Cody występował jeszcze w innych przedstawieniach o Wild West, bezskutecznie próbował sił w rodzącym się biznesie filmowym. Zmarł w styczniu 1917 r., po 44 latach pracy w ruchomej fabryce marzeń i narodowych mitów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2019