Obrona zdrowia

Zbliżamy się do limitu wydajności systemu ochrony zdrowia albo już go przekroczyliśmy. Państwo nie gwarantuje ani testu, ani karetki, ani miejsca w szpitalu. A gdy pandemia się skończy, problemy zostaną.

19.10.2020

Czyta się kilka minut

Chorzy na COVID-19 w Klinice Anestezjologii i Intensywnej Terapii Szpitala Klinicznego nr 1 w Lublinie, 9 października 2020 r. / JACEK SZYDŁOWSKI
Chorzy na COVID-19 w Klinice Anestezjologii i Intensywnej Terapii Szpitala Klinicznego nr 1 w Lublinie, 9 października 2020 r. / JACEK SZYDŁOWSKI

Anestezjolog z małopolskiego szpitala: Ludzie, nie ulegajcie wypadkom. Nie będziemy mieli gdzie was położyć.

Kierowca karetki do dyspozytora: Izba przyjęć zamknięta. Mamy pacjenta zostawić pod drzwiami?

Lepiej teraz nie chorować. Na nic. System ochrony zdrowia jest przeciążony na każdym poziomie.

Lepiej teraz nie zakazić się SARS-CoV-2. Dodzwonienie się do lekarza rodzinnego graniczy z cudem – a to tutaj zaczyna się droga pacjenta potencjalnie zakażonego koronawirusem. Lekarz może skierować na test, ale w kolejkach do punktów drive-thru czeka się wiele godzin, czasem odchodzi się z kwitkiem. A nie wiadomo, ile przyjdzie czekać na wynik.

Lepiej, jeśli już się zakazimy, żeby nasz stan się nie pogorszył. Rezerwy ratownictwa medycznego już nie istnieją. Teoretycznie po pacjentów z ciężkimi objawami powinna przyjechać karetka, w praktyce często jest to fizycznie niemożliwe. A nawet jeśli pacjent trafi do karetki, prawdopodobnie spędzi w niej kilka godzin w kolejce pod szpitalem. Czasem karetką objedzie pół województwa, a może i całe, zanim znajdzie się szpital gotowy otworzyć przed nim drzwi. Albo inaczej – taki, który je otworzy, jako że akurat ma wolne łóżko. Bo np. w krakowskim Szpitalu Uniwersyteckim, największej placówce zajmującej się chorymi z COVID-19 w Małopolsce, wolnych miejsc nie ma od dawna. Dostać się tam można tylko, jeśli inny pacjent wyzdrowieje albo umrze.

Zaskoczenie

Fala zakażeń narasta i będzie narastać. Pierwsze skutki zaostrzenia reżimu sanitarnego zaobserwujemy najwcześniej za dwa tygodnie – jeśli w ogóle. System, choć na papierze zaopatrzony w spore amortyzatory, w praktyce już sięgnął limitu. Albo nawet go przekroczył. Państwo nie gwarantuje ani testu, ani karetki, ani miejsca w szpitalu.

– Kiedy patrzę na sytuację w województwach mazowieckim czy małopolskim, nie ukrywam, że mam poważne obawy, jak się potoczą losy epidemii – mówi prof. Radosław Owczuk, konsultant krajowy w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii. – Ona może przybrać niekontrolowany przebieg. Możemy wkrótce stanąć przed problemem niedostatków personelu medycznego i sprzętu. Mamy duży współczynnik zakaźności, codziennie przybywa duża liczba zainfekowanych, z których część będzie wymagała hospitalizacji, a część niestety umrze. Minister zdrowia niedawno powiedział, że nie spodziewał się tak dużej liczby zakażeń. Z tego wynika, że system był przygotowany na ich znacznie mniejsze natężenie. Trzeba jednak dodać, że większość epidemiologów twierdziła, iż przebieg pandemii trudny jest do przewidzenia w dłuższej perspektywie, a podobny przyrost zakażeń obserwujemy w innych krajach Europy.

Wzrosty zakażeń obserwowane od ostatniego tygodnia września to efekt otwarcia szkół. Dzieci i młodzież przechodzą zakażenie bezobjawowo, co sprawia, że szkoła przez długi czas może być niewidzialnym ogniskiem infekcyjnym: staje się ono widoczne dopiero, kiedy zachoruje nauczyciel lub dzieci przyniosą wirusa do domu.

Wszystko to sprawia, że rodzice dzieci szkolnych, bez względu na to, czy stosują środki ochrony w pracy, czy podczas zakupów, są nieustannie zagrożeni infekcją.

Szkół nie przygotowano na funkcjonowanie w warunkach pandemicznych: nie rozgęszczono placówek, nie wprowadzono lekcji „na zakładkę” ani nauczania hybrydowego. Ale nie tylko system edukacji nie był gotowy na jesień: samopas pozostawiono także system ochrony zdrowia.

Zaniedbania państwa wyliczył w mediach społecznościowych Jakub Kosikowski, rezydent pracujący w jednym z oddziałów covidowych. Nie sprawdzono przygotowania 85 oddziałów zakaźnych pod względem sprzętu i personelu. Nie wskazano z góry oddziałów, które staną się covidowymi w razie zapełnienia zakaźnych. Nie ustalono, skąd i w jaki sposób czerpać rezerwy lekarzy, stażystów czy studentów do pracy z chorymi. Nie podzielono SOR-ów na „czyste” i „brudne”, by zagwarantować opiekę ofiarom wypadków. Nie zapewniono wymiany informacji, która ułatwiłaby opiekę nad pacjentami covidowymi personelowi oddziałów, które dotychczas się tym nie zajmowały. Nie przeszkolono lekarzy specjalizacji niezwiązanych z intensywną terapią z podstaw wentylacji mechanicznej. Nie stworzono sensownej strategii testowania. Nie zbudowano sprawnego systemu wysyłania na kwarantannę i izolację. Nie wzmocniono kadrowo ani finansowo sanepidu (efekt: wywiad epidemiologiczny, który w założeniu ma odizolować od populacji wszystkie osoby potencjalnie zakażone, jest fikcją). Nie zabezpieczono DPS-ów, stacji dializ ani innych „punktów szczególnie wrażliwych”. Nie zapewniono łańcuchów dostaw środków ochrony dla personelu medycznego i służb państwowych.

Listę można ciągnąć. Rzecznik Praw Obywatelskich od wielu miesięcy zwracał premierowi uwagę, że brakuje przepisów, na których można oprzeć powszechny obowiązek noszenia masek. Ustawa o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi pozwala nałożyć go jedynie na osoby chore oraz podejrzane o zachorowanie. W efekcie sądy podważają – bo zgodnie z literą prawa nie mają innego wyjścia – mandaty wystawiane ludziom ignorującym obostrzenia. W obliczu surowego reżimu sanitarnego wprowadzonego od 17 października sprawa na nowo stanęła na ostrzu noża. I rząd dopiero teraz, w drugiej połowie października, zapowiada uporządkowanie prawnego chaosu maseczkowego.

To już nie medycyna ratunkowa, to medycyna katastrof – mówią lekarze, komentując kolejki karetek pod izbami przyjęć. Polski system ochrony zdrowia należy do najsłabszych w Europie pod względem liczebności personelu czy finansowania – mimo to rządzący zdawali się żyć w przeświadczeniu, że system „jakoś wytrzyma” jesienny atak koronawirusa.

Teraz władze wykonują kolejne rozpaczliwe manewry. Prezes NFZ wezwał do ograniczenia do minimum zabiegów planowych: priorytetem jest zapewnienie łóżek dla pacjentów covidowych. Szpitale powiatowe dostają od wojewodów nakazy utworzenia danej liczby łóżek covidowych. Dyrektorzy zachodzą w głowę: co mamy zrobić z leżącymi tu pacjentami, wyprosić do domu? Jak mamy teraz, w pośpiechu, wydzielać w szpitalu strefy „brudne”? „To trochę tak, jakby ktoś przyszedł do naszego domu i powiedział, że mamy jeden pokój oddać sąsiadowi” – obrazowo komentował decyzje władz immunolog dr Paweł Grzesiowski.

Do tego kadry szpitalne każdego dnia się wykruszają: co i rusz na kwarantannę muszą się udać całe grupy lekarzy i pielęgniarek, trzeba zawieszać działalność oddziałów. Ostatnio listy od wojewodów z nakazem podjęcia pracy w szpitalach zaczęli dostawać lekarze z przychodni POZ.

Nie strzelamy na ślepo

– To absurd. Jeżeli szukamy rezerw, to nie ściągajmy ludzi z pierwszej linii frontu. Dlaczego nie wysyłać tam okulistów, laryngologów czy lekarzy innych specjalności pracujących na co dzień w szpitalach? – pyta Maciej Biardzki, lekarz rodzinny pracujący w dużej przychodni we Wrocławiu. – Zwłaszcza że ponownie wprowadzono ograniczenia wykonywania hospitalizacji planowych. Wydaje mi się jednak, że to po prostu administracyjna głupota: wzywa się zapewne takich, którzy spełniają jedynie kryteria formalne. A że przed skierowaniem jest chroniony np. ten, kto ma dzieci do 18. roku życia, to nakazy dotyczą ludzi starszych, którzy są przecież bardziej narażeni.

W ostatnich trzech dniach 70 pacjentów doktora Biardzkiego otrzymało wynik pozytywny testu na koronawirusa. Eksperci Porozumienia Zielonórskiego, skupiającego właścicieli przychodni POZ, ogłosili, że lekarze rodzinni mają 60 proc. trafności. To coraz większym udziałem skierowań na wymazy ze strony POZ trzeba tłumaczyć gwałtowny wzrost pozytywnych wyników testów w zeszłym tygodniu. Biardzki: – To kwestia tego, że my nie strzelamy na ślepo, ale zlecamy badania osobom z objawami choroby.

Jednak przeciążone punkty drive-thru wprowadzają limity przyjęć: np. krakowski Szpital Uniwersytecki ogłosił, że pobierze tylko 160 wymazów dziennie od pacjentów ze skierowaniem z POZ. Biardzki: – Uważam za wręcz skandaliczne, że szpitale, przy których znajduje się większość punktów drive-thru, wprowadzają limity. To pacjenci przysłani przez POZ, objawowi, powinni mieć priorytet! Tym bardziej że terminy drive-thru we Wrocławiu sięgają już trzech dni. I co, mój pacjent ma przez ten czas czekać na test, potencjalnie zakażając innych?

Biardzki uważa, że zasoby POZ uruchomiono zbyt późno. – Powinniśmy zostać włączeni w walkę z epidemią najpóźniej w maju. To na poziomie POZ można wcześnie wychwytywać zakażonych i zahamować w ten sposób transmisję wirusa. Tymczasem nie mieliśmy wcześniej żadnych narzędzi, nie mogliśmy kierować na testy czy nakładać izolacji. W tej chwili czołgi wjechały już za linię frontu, jest trochę za późno na obronę. To frustrujące, że zmarnowano tyle miesięcy – podkreśla.

I dodaje: – Jeszcze niedawno za pomocą rozporządzenia próbowano narzucić normę, że pacjent podejrzany o COVID-19, jeżeli nie spełnia czterech określonych kryteriów, musi być przyjmowany osobiście przez lekarza POZ. To była absurdalna decyzja, wystawiająca lekarzy na wysokie ryzyko zakażenia. A przecież w POZ jest bardzo wysoka średnia wieku zatrudnionych. POZ zostałby zdziesiątkowany w ciągu kilku tygodni i stracona zostałaby cała pierwsza linia obrony. Olbrzymie zagrożenie zaistniałoby także dla wszystkich innych pacjentów – przez zmniejszenie liczby aktywnych lekarzy, ale także przez zagrożenie zakażeniem w przychodni. Tylko nieliczne duże przychodnie, takie jak ta, w której obecnie pracuję, posiadają możliwości lokalowe wyodrębnienia strefy infekcyjnej z odrębnym wejściem.

Pod respiratorem

Co się dzieje z chorymi na COVID-19, którym uda się dostać do szpitala? Większości wystarczy opieka internistyczna: lekarze będą zwalczać objawy choroby, obniżać gorączkę, nawadniać, monitorować wszystkie parametry życiowe. Najciężej chorzy trafią na oddziały intensywnej terapii (OIT), gdzie personel anestezjologiczny zrobi wszystko, by utrzymać ich przy życiu.

– Leżą u nas chorzy w stanie bardzo ciężkim – mówi prof. Owczuk. – Dominującym objawem klinicznym COVID-19 jest ostra niewydolność oddechowa. Chory oddycha bardzo szybko, odczuwa duszność, czasami towarzyszą temu zaburzenia świadomości, bo ilość tlenu we krwi jest zbyt mała, a dwutlenku węgla za duża, co się odbija na stanie ośrodkowego układu nerwowego. Dochodzi do uszkodzenia pęcherzyków płucnych, „zalewa” je płyn, który blokuje wymianę gazową. Mogą nastąpić powikłania zakrzepowo-zatorowe. Naczynia krwionośne są wyścielone śródbłonkiem, uniemożliwiającym w warunkach zdrowia krzepnięcie krwi. W przebiegu COVID-19 śródbłonek naczyń, również w obrębie płuc, ulega ciężkiemu uszkodzeniu, co uruchamia kaskadę krzepnięcia, której często nie da się powstrzymać lekami przeciwzakrzepowymi. Takie powikłania zwiększają ryzyko zgonu. Do tego dochodzi niewydolność krążenia i nerek.

W najgorszej sytuacji są z reguły pacjenci z chorobami współistniejącymi. – COVID-19 sprawia, że następuje ich zaostrzenie. Jeżeli ktoś choruje na cukrzycę insulinozależną, będzie miał cukrzycę rozchwianą, jeśli ktoś chorował na POChP, nasilą się objawy ze strony układu oddechowego – tłumaczy krajowy konsultant anestezjologii i intensywnej terapii.

Mimo że najbardziej narażone na cięższy przebieg choroby są osoby w wieku podeszłym i z chorobami współistniejącymi, to coraz częściej w statystykach zgonów można znaleźć osoby 30-, 40-letnie. Prof. Owczuk: – Trudno powiedzieć, dlaczego zgony zdarzają się też wśród osób młodych, bez istotnych obciążeń chorobowych. Prawdopodobnie chodzi o predyspozycję genetyczną. Niewątpliwie ludzie młodzi nie powinni się czuć do końca bezpiecznie. Znane są też przypadki, m.in. z Francji, ciężkiego przebiegu COVID-19 u dzieci. Jeżeli epidemia się rozszaleje, wszystkie te zjawiska staną się, na zasadzie proporcji, bardziej widoczne także w Polsce.

W jaki sposób ratuje się chorych na intensywnej terapii? – W umiarkowanej niewydolności oddechowej stosujemy tlenoterapię; potoczne określenie, że chory leży pod tlenem, oznacza, że ma założoną na twarz maskę, przez którą podaje się tlen w różnych przepływach, można też zastosować specjalne cewniki donosowe, tzw. wąsy tlenowe. Istnieją również bardziej zaawansowane formy, np. wysokoprzepływowa tlenoterapia donosowa – tłumaczy prof. Owczuk. – Służy do tego specjalne urządzenie: końcówki przewodu doprowadzającego duże ilości tlenu wprowadza się do nosa pacjenta, co korzystnie wpływa na układ oddechowy, zwiększa dostarczanie tlenu do płuc. Istnieje też wentylacja nieinwazyjna: pacjentowi nie wprowadza się rurki intubacyjnej do tchawicy, tylko zakłada szczelną maskę albo hełm i podaje się tlen pod zwiększonym ciśnieniem.

W sytuacji skrajnej, kiedy pacjent nie jest w stanie samodzielnie oddychać, stosuje się respirator. Prof. Owczuk: – Konieczne jest do tego tzw. protezowanie dróg oddechowych. Rurkę intubacyjną wprowadza się do tchawicy i podłącza się respirator, urządzenie podające mieszaninę tlenu z powietrzem, a czasem stuprocentowy tlen. W tym leczeniu chodzi również o to, by utrzymywać pęcherzyki płucne w stanie rozprężenia, zapobiegając ich zapadaniu się. Oczywiście stosowanie respiratora nie jest obojętne dla organizmu. Istotny jest bilans korzyści do potencjalnego ryzyka. Niemniej w odpowiednich rękach ta metoda leczenia jest bezpieczna, co nie znaczy, że zawsze skuteczna.

Posiłki

Anestezjologia i intensywna terapia to jedna z najtrudniejszych specjalizacji lekarskich. W skali kraju anestezjologów jest ok. 7 tys., z tego ponad tysiąc przekroczyło 65 lat. Problemem poważniejszym nawet niż ograniczona liczba respiratorów są szczupłe rezerwy personelu. Dlatego minister zdrowia dopuścił do pracy na oddziałach lekarzy będących w trakcie piątego i szóstego roku specjalizacji, pod warunkiem odbycia co najmniej sześciu miesięcy szkolenia na OIT. Dotyczy to ok. 500–600 osób. Nie wszystkim podoba się takie rozwiązanie. Zarząd Związku Zawodowego Anestezjologów opublikował stanowisko, według którego zmiany „zmniejszają bezpieczeństwo zdrowotne pacjentów (...), gdyż obniżają dotychczasowe wymagania w zakresie kwalifikacji lekarzy”. Związkowcy wyrazili nadzieję, że po epidemii wszystko wróci do normy i przepis zostanie cofnięty.

Ministrowi doradzał w tej sprawie konsultant krajowy. – Wzrastające obłożenie oddziałów intensywnej terapii i braki kadrowe sprawiły, że dyrektorzy szpitali zaczęli rozsyłać pisma wewnętrzne, prosząc lekarzy innych specjalności, by zaczęli się szkolić w podstawowej obsłudze respiratora – mówi prof. Owczuk. – Tak się działo wiosną w Lombardii: mechaniczną wentylację prowadzili wszyscy dostępni lekarze, bez względu na specjalizację. Nie chciałbym, żeby mnie wentylował gastroenterolog po dwutygodniowym przeszkoleniu. Respirator jest urządzeniem trudnym w obsłudze, samo dobieranie parametrów wentylacji wymaga wprawy i doświadczenia. Skoro trzeba się liczyć z brakiem specjalistów, uważam, że lepiej sięgnąć po rezydentów, którzy mają za sobą przynajmniej cztery lata szkolenia, w tym pół roku stażu na OIT. Oni znają zasady monitorowania inwazyjnego i nieinwazyjnego, używają respiratora na sali operacyjnej, więc z punktu widzenia bezpieczeństwa są najlepszą grupą mogącą wspomóc specjalistów.

Efekt uboczny

Ponowne ograniczenie zabiegów planowych to urzeczywistniony właśnie czarny scenariusz dla zdrowia publicznego i jeden z najpoważniejszych skutków ubocznych pandemii SARS-CoV-2. Rozpaczliwe przekształcanie kolejnych zwykłych oddziałów na covidowe i tak nie zaspokoi potrzeb walki z koronawirusem. A tworzenie łóżek covidowych sprawia, że szpitale muszą ze względu na procedury bezpieczeństwa ograniczać liczbę tych zwykłych, by szpital nie stał się ogniskiem zakażeń. Dyrektor Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie wyjaśniał w wywiadzie dla portalu lifeincracow.pl, że „utworzenie 308 miejsc dla zakażonych oznaczało wyłączenie ponad 500 innych miejsc dla cierpiących na inne choroby”.

Pacjenci „niecovidowi” znowu znaleźli się poza marginesem zainteresowania. Ich problemy trafiają do opinii publicznej tylko przy tak spektakularnych wydarzeniach, jak wstrzymanie działalności bloku operacyjnego Narodowego Instytutu Onkologii na Ursynowie: doszło do kontaktu personelu z osobą zakażoną, konieczna była kwarantanna.


Bartosz Kabała: Po kilku miesiącach pandemii wiemy, że osoby, które pokonały infekcję SARS-CoV-2, mogą dalej doświadczać niepokojących objawów. Ludzie młodzi czy bezobjawowi też nie są całkiem bezpieczni.


 

Rządzący w ostatnich miesiącach konsekwentnie ignorowali ryzyko przeciążenia systemu: próbowali skierować społeczną niechęć na lekarzy rodzinnych, podkreślając, że od wiosny tylko niewielka ich część przyjmuje pacjentów, a większość okopała się w gabinetach i całkowicie przeszła na telemedycynę.

– To jest fakt czysto medialny – mówi lekarz rodzinny Maciej Biardzki. – Telemedycyna jest jednym z najnowocześniejszych sposobów uprawiania naszego zawodu, oczywiście jeżeli jest umiejętnie stosowana. Zawsze można zebrać wywiad przez telefon, zlecić potrzebne badania i zaprosić pacjenta z wynikami do przychodni. To może wręcz skrócić proces diagnostyki i być bardziej przyjazne pacjentowi. Oczywiście można tę ideę wykrzywić i przyjmować pacjentów wyłącznie przez telefon. Niestety istnieje taki margines; próbuje się jednak upowszechniać informacje, że jest to powszechne.

Sami lekarze pierwszego kontaktu nie załatwią jednak wszystkich zdrowotnych potrzeb społeczeństwa: z założenia na tym poziomie diagnozuje się i leczy lżejsze przypadłości, a z poważniejszymi odsyła wyżej, do ambulatoriów specjalistycznych lub szpitali. Pandemia postawiła w trudnej sytuacji chorych przewlekle: cukrzyków, osoby po zawałach serca czy udarach, pacjentów onkologicznych itd. Choroby przewlekłe można „ustawić” na lekach i pod opieką specjalisty żyć wiele lat. Problem w tym, że ta grupa chorych, jako najbardziej zagrożona ciężkim przebiegiem COVID-19, musi ograniczać wychodzenie w domu. Rutynowe wizyty w poradni wiążą się z zagrożeniem życia.

Fundacja Onkologia 2025 w specjalnym raporcie wskazała na dramatyczny spadek wykonywanych badań diagnostycznych (zob. infografika). A im później wykryje się raka, tym trudniej go wyleczyć. Raport cytuje analizę University College London, według której spadek skierowań na diagnostykę i opóźnienia w rozpoczęciu terapii spowoduje w ciągu kolejnego roku niemal 18 tys. więcej zgonów w samej Anglii. Z kolei amerykański National Cancer Institute prognozuje, że na raka piersi i jelita grubego z powodu ograniczonego dostępu do leczenia w czasie pandemii w ciągu dekady umrze w USA dodatkowe 10 tys. osób.

Polskie ośrodki onkologiczne poczyniły ogromne wysiłki, by funkcjonować bez przerw nawet w okresie lockdownu (zob. rozmowę z prof. Jackiem Jassemem z „TP” 15/2020: powszech.net/jassem). Towarzystwa naukowe w wielu apelach podkreślały konieczność kontynuacji leczenia i utrzymania dostępu do diagnostyki. „Mimo to już w kwietniu i w maju 2020 r. zaczęły pojawiać się głosy potwierdzające spadek liczby świadczeń onkologicznych” – wskazuje Fundacja Onkologia 2025.


Przemysław Wilczyński: Rząd swoje, rzeczywistość swoje: polska szkoła ma dziś dwa obiegi koronawirusowej kwarantanny.


 

W Polsce zapaść diagnostyki widać w spadku liczby wydawanych kart DiLO, czyli przepustki do tzw. Szybkiej Terapii Onkologicznej, uruchamianej przy podejrzeniu choroby nowotworowej. Dotychczas przeważającą większość tych kart wydawali lekarze POZ. – To prawda, że wydanych kart jest mniej, ale przecież w przeważającej liczbie przypadków to nie lekarz POZ rozpoznaje nowotwór – zastrzega doktor Maciej Biardzki. – Najczęściej bywało tak, że pacjenta podejrzanego o chorobę nowotworową odsyłał do nas specjalista, abyśmy to my wystawili kartę. Znaczna liczba kart, które wystawiałem, wynikała także z poleceń, które wydawały pacjentom ośrodki onkologiczne, oczekujące od pacjentów wystawienia im kart DiLO przez macierzysty POZ, w którym pacjent był wcześniej, np. dwa, trzy lata temu, a leczył się np. w firmie realizującej abonamenty medyczne czy ubezpieczenia dodatkowe. Myślę, że gdyby przeanalizowano historie chorób pacjentów, którym wystawiano karty DiLO i przesłanki do ich wystawienia przed pandemią i w jej trakcie, wnioski byłyby zaskakujące.

Depresyjna przyszłość

Poważny problem ma nie tylko chory onkologicznie czy cukrzyk, ale i matka noworodka, która otrzymuje wezwanie na szczepienie obowiązkowe. Pojechać i zaryzykować zakażenie siebie lub dziecka czy nie pojechać i narazić dziecko na różyczkę? Lekarze zwracają uwagę, że mierzymy się też z problemem chorych, u których COVID-19 jest… chorobą współistniejącą. Na jaki oddział zawieźć zakażoną kobietę z patologią ciąży? A gdzie zakażonego, który wpadł pod samochód?

– Problemem polskiej ochrony zdrowia zawsze była kiepska dostępność, pandemia spotęgowała to zjawisko – mówi Łukasz Andrzejewski, socjolog i publicysta specjalizujący się w tematach społecznych związanych z ochroną zdrowia. – Onkologia to przykład spektakularny, ale jest wiele innych zjawisk, z którymi się zderzymy za rok czy dwa. Np. prawie nie istnieje w tym momencie opieka dentystyczna, nie tylko NFZ-owska, ale i prywatna. Przyjmuje się jednego pacjenta na godzinę, bo tyle zajmuje odkażenie gabinetu.

Wiele gabinetów specjalistycznych się zamknęło, dochody przestały pokrywać koszty wynajmu pomieszczeń. Ochrona zdrowia niejako się schowała. Inną tego przyczyną jest kwestia wysokiej średniej wieku lekarzy: wielu z nich po prostu przeszło na emeryturę. – Znajomy 70-letni chirurg miał zawsze dwuletnią kolejkę pacjentów – mówi Andrzejewski. – Ale teraz, w sytuacji zagrożenia koronawirusem, wycofał się z działalności.


CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


 

Andrzejewski obserwuje wzrost nastrojów lękowych. Zna internistę, który mimo że kilka razy w tygodniu przechodzi test (a może właśnie dlatego?), żyje w chronicznym lęku przed zakażeniem. Zna księgową, która co chwilę wącha nasyconą perfumami chusteczkę, by sprawdzić, czy nie straciła powonienia. – Do psychiatry, nawet prywatnie, czeka się we Wrocławiu cztery tygodnie – mówi Andrzejewski. – Przewiduję kilkudziesięcioprocentowy wzrost liczby pacjentów cierpiących na zaburzenia afektywne, nerwice, stany lekowe, depresję i uzależnienia. W perspektywie postpandemicznej na ochronę zdrowia spadnie m.in. problem długotrwałego leczenia uzależnień. To sytuacja podobna do tej z lat 90., kiedy nagle odkryto całą populację uzależnioną od twardych narkotyków. Nasza przyszłość to Polska zaniedbana od stomatologii po psychiatrię. ©℗

W każdej specjalizacji liczba lekarzy faktycznie pracujących z pacjentami jest niższa niż wynika ze statystyk Naczelnej Izby Lekarskiej. Według wyliczeń OECD w naszym kraju na tysiąc mieszkańców przypada średnio 2,4 lekarza, co daje nam ostatnie miejsce wśród krajów Unii Europejskiej (średni wskaźnik dla krajów OECD wynosi 3,5).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2020