Obłaskawiony Pan Zamętu

Jedni widzą w nim nowoczesny symbol komercji, apostoła kapitalizmu. Inni – kolejną inkarnację prastarego bóstwa, bardziej pierwotnego niż wszystkie tradycje, których próbujemy przed nim bronić. Kim jesteś, Mikołaju w wersji nieświętej?

17.12.2018

Czyta się kilka minut

Stacja metra Brixton, Londyn,  8 grudnia 2018 r. / GARETH FULLER / PA / EAST NEWS
Stacja metra Brixton, Londyn, 8 grudnia 2018 r. / GARETH FULLER / PA / EAST NEWS

Kilkaset francuskich dzieci zgromadziło się przed bramą katedry w Dijon, by spotkać Santa Clausa. Na widok charakterystycznej brody z tłumu rozległy się radosne okrzyki. Po chwili jednak zrobiło się dziwnie. Trzymetrową figurę świętego przywiązano do metalowej konstrukcji.

– Czy Santa Claus zasługuje na śmierć?! – zapytał młody człowiek w cylindrze.

– Tak, tak! – zaryczały dzieci, obrzucając podobiznę świętego skórkami pomarańczy.

A potem, ku uciesze gawiedzi, pod figurą rozpalono stos. Tłum patrzył, jak symbol amerykanizacji i zeświecczenia ginie w płomieniach. Był 24 grudnia 1951 r. Dziennikarze donoszą, że po Santa Clausie pozostały tylko rękawiczki. Może były azbestowe?

Santa Claus. Po naszemu zwykle Święty Mikołaj, chociaż każdy wie, że z prawdziwym Mikołajem, biskupem Miry, nie ma wiele wspólnego. Czy wiemy, kim właściwie jest facet, któremu co roku oddajemy we władanie przestrzeń publiczną i wyobraźnię naszych dzieci?

Dla jednych uosobienie „magii świąt” i nadzieja na spełnienie marzeń, dla innych – znak komercjalizacji, reklama Coca-Coli albo nawet sam szatan w przebraniu (SantaSatan, przypadek?). Skąd przybył, co o nim wiemy? Gdzie narodził się towarzyszący mu folklor?

Prastare bóstwo o wielu imionach

Na stulecia przed narodzinami Chrystusa, wieki przed tym, kiedy ktokolwiek usłyszał o biskupie z Miry czy kapitalizmie, nad długimi, grudniowymi nocami panował On. Miał wiele imion, przywołajmy tylko niektóre z nich. Podczas Bachanaliów czczono go pod mianem Bachusa, Rzymianie na Saturnalia wybierali sobie ziemskiego następcę Starego Boga, który rządził miastem przez okres świąt (by potem zostać złożonym w ofierze). W nowożytnej Europie znany był jako Król Karnawału, Opat Głupców czy, jak nazywali go Anglicy, Lord of Misrule – Pan Zamętu. Ta dziwaczna postać ukryta w cieniu bardziej nobliwych bóstw przez dekady fascynowała badaczy kultury. Choć zmieniają się szczegóły, a bezpośrednią ciągłość między Saturnaliami i nowożytnym karnawałem trudniej wskazać, niż to sugerują stare badania w tym zakresie, to jednak sama esencja pozostaje niezmienna. Oto nagle społeczeństwo ogarnia duch zbratania, mocno podlany alkoholem. Panowie kłaniają się sługom, biedni wkraczają do domu bogaczy. Wszystkiemu towarzyszy hałas, seksualne rozpasanie, śpiewy oraz przesadna konsumpcja mięsa, wina i piwa.

Wybór momentu nie jest przypadkowy. „W północnych społecznościach rolniczych grudzień był »punktem zwrotnym« w rytmicznym cyklu pracy” – wyjaśnia historyk Stephen Nissenbaum, autor nominowanej do Pulitzera książki „The Battle for Christmas”. Żniwa były zakończone, zapasy na zimę zgromadzone. Grudzień był także czasem spożywania świeżego mięsa. Zwierząt nie można było zarzynać, póki temperatura nie spadła na tyle, by chronić jedzenie przed natychmiastowym zepsuciem. Zarazem świeżego mięsa nie sposób było zachować na później. Stąd przymus natychmiastowej konsumpcji, połączony jeszcze z napływem świeżo sfermentowanego wina i piwa.

Posileni mięsem, podnieceni winem, plebejusze przyzywali na swego przewodnika Pana Zamętu, który podpowiadał im, że w tym wspaniałym czasie zasługują na jeszcze więcej. Rozochocony tłum łomotał więc do bram bogatych obywateli, żądając od nich więcej jadła, napojów i pieniędzy, nierzadko grożąc przy tym paskudnymi figlami. Wszystkich ogarniał szał konsumpcji. Potępiając te noworoczne obyczaje, biskup Asteriusz z Amazji (IV w. n.e.) ubolewał: „Święto to uczy chciwości nawet małe dzieci, proste i niewykształcone, ucząc je krążyć od domu do domu, gdzie rozdają drobiazgi w rodzaju posrebrzanych owoców. W zamian otrzymują dary dwukrotnie większej wartości, przez co ich młode umysły stają się interesowne i splugawione”.

Biskup z Miry

Nasz bohater dzieli imię i prezentowy zapał ze św. Mikołajem (270–343), biskupem. Mikołaj stał się patronem obdarowywania z powodu hagiograficznej legendy, która przypisuje mu podrzucenie przez okno posagu dla trzech ubogich dziewcząt. Z kolei inna, popularna w późnym średniowieczu opowieść uczyniła go patronem młodzianków. W gnębionym głodem mieście pewien diaboliczny rzeźnik zwabił do swojego domu trzech chłopców, których następnie zamordował i zamarynował w beczce, pragnąc ich potem sprzedać jako szynkę. Do miasta z pomocą dla głodujących przybył biskup Mikołaj i niczym Sherlock Holmes momentalnie rozwikłał zagadkę zaginięcia dzieci. A następnie, wykonując nad beczką znak krzyża, przywrócił chłopców do życia. Stąd niezwykle popularne przedstawienie ikonograficzne ukazujące świętego i trójkę dzieci wyskakujących z beczki. Te dwie legendy o Mikołaju przemieniły się potem w zwyczaj obdarowywania w jego imieniu.

We wczesnym średniowieczu świąteczna wymiana darów przypominała raczej współczesne Halloween niż spokojne podkładanie podarków pod choinkę. Dzieci, które chciały dostać prezenty, musiały je sobie wychodzić, krążąc od drzwi do drzwi. Trochę zapewne przypominało to żywy w Polsce po dziś dzień obyczaj kolędowania. W XII w. nastąpiła na tym polu rewolucja. Francuskie zakonnice zaczęły same podrzucać prezenty w domach najuboższych dzieci w wigilię św. Mikołaja, zasługę przypisując świętemu, znanemu zarówno z hojności, jak i z miłości do dzieci.

W ten sposób narodziła się druga figura Świątecznego Donatora – Mikołaj zaciszny, domowy, daleki od ulicznych szaleństw Pana Zamętu. Opozycja między tymi dwiema figurami zasadzała się na pytaniu: po czyjej stronie jest inicjatywa? Z jednej strony mamy żądanie i wymuszanie prezentów, tłum na ulicach, przesyt, gorączkę – z drugiej spokojne obdarowywanie w zaciszu domów. To napięcie między dwoma obliczami świątecznej wymiany darów trwa do dziś, w kolejnych stuleciach zyskując nowe formy wyrazu.

Czas Mrocznych Kompanów

W ferworze reformacji instytucja świętych popadła w niełaskę. Niedziwne więc, że i na św. Mikołaja patrzono z nieufnością. Ponieważ jednak próba zupełnego odcięcia dopływu grudniowych prezentów groziłaby powszechną rewoltą dzieciaków, w wielu protestanckich domach rolę św. Mikołaja przejęło Dzieciątko Jezus we własnej osobie.

Z taką zamianą wiąże się jednak zasadniczy kłopot. W XVII w. św. Mikołaj był już w wielu domach niezastąpionym straszakiem na niesforne potomstwo. Dzieciątko (odgrywane czasem w domach przez młodą niewiastę, bo przecież nie przez niemowlaka) mogło jeszcze od biedy przepytać najmłodszych z katechizmu, o straszeniu rózgą nie było już jednak mowy. Stąd właśnie nagłe pojawienie się Mrocznych Kompanów – Krampusa, Hansa Trappa, a także plejady dziwacznych postaci bezpośrednio inspirowanych postacią dawnego świętego, jak Ru-klaus, Aschenklas (Mikołaj z Popiołów) czy Pelznickel (Gniewny Mikołaj).

Ci asystenci, pierwotnie towarzyszący Dzieciątku, okazali się tak wspaniałym wynalazkiem, że przyjęli się nawet w domach, w których prezenty wciąż przynosił po dawnemu św. Mikołaj. Wymachując kijem, pobrzękując kajdanami oraz strasząc facjatą umorusaną sadzą z kominka, te złośliwe potwory tworzyły coś w rodzaju cienia czy złego alter ego biskupa z Miry. Święty stanowił małą zapowiedź nieba, już za życia nagradzając dzieci za dobre czyny, a jego kompani z piekła rodem przypominali o karze.


Czytaj także: Święty Mikołaj w Nagorzycach - rozmowa z s. Małgorzatą Chmielewską


W ten sposób ujawnia się kolejny fascynujący aspekt postaci Świątecznego Donatora. Jak zwraca uwagę cytowany już Nissenbaum, jego przybycie zaczyna bowiem niepokojąco przypominać... Sąd Ostateczny! Donator cały rok obserwuje z ukrycia, ocenia dobre i złe postępki, by we właściwym momencie wypłacić należność w zabawkach lub rózgach.

Spisek Nowojorczyków

A teraz pora na najbardziej niesamowity rozdział tej historii. Moment, w którym przecinają się wszystkie wątki, a biskup spotyka Pana Zamętu i swe umorusane węglem alter ego. Spotkanie to wydarzyło się w Nowym Jorku. Bo gdzieżby indziej.

Nowy Jork w XIX w. jest miejscem przedziwnym. Błyskawiczny przyrost ludności wypiera z Manhattanu resztki sielskich, rolniczych posiadłości, pokrywając okolicę równiutką siatką ulic. W 1790 r. miasto ma nieco ponad 30 tys. mieszkańców. Dziesięć lat później – dwa razy tyle, po kolejnej dekadzie – dobija do 100 tys. Ulice nowej metropolii wypełnia tłum różnokolorowy, wieloetniczny, wyznający bardzo różne wartości. Jednym z nielicznych momentów, które jednoczą miasto, jest Boże Narodzenie. Ale „duch świąt” daleki jest od tego, który dziś kojarzymy z amerykańską Gwiazdką. Grudniowe uroczystości przypominają raczej starożytne Bachanalia. Każdego roku w okolicach 25 grudnia ulice przemierza podchmielony tłum. Czerń wdziera się do rezydencji bogaczy, żądając prezentów. Służba nachalnie upomina się o napiwki. Groźby pod adresem chlebodawców rzucają nawet watchmen – ochroniarze, którymi otaczali swe rezydencje zamożni mieszczanie, obawiający się konsekwencji społecznych nierówności.

By zaradzić tej sytuacji, zawiązuje się przedziwny spisek. Stoi za nim grupa artystów, publicystów i uczonych znanych jako The Knickerbocker. Do tego grona należeli m.in. Washington Irving, James Kirke Paulding, Robert Weir i Clement Clarke Moore. Irving pisze pod pseudonimem satyryczną historię miasta, w ramach której przemyca wiele informacji o dziedzictwie Nowego Amsterdamu, a patronem metropolii czyni poważanego wśród Holendrów św. Mikołaja. Później tworzy jeszcze szereg świątecznych opowiadań kładących podwaliny pod nowego „ducha świąt” – opartego na umiarkowaniu, mieszczańskich wartościach, ogrzanego ciepłem domowego ogniska. Paulding wydaje „The Book of Saint Nicholas” – apokryficzną autobiografię świętego. Weir maluje obraz „Santa Claus or Saint Nicholas”, na którym Świąteczny Donator bardzo już przypomina tego współczesnego.

Ale największą rolę w tworzeniu mitologii Santa Clausa odegra niewątpliwie Moore. Jego poemat „Noc wigilijna” (najczęściej przedrukowywany amerykański wiersz z XIX w.) zbiera w sobie niemal wszystkie elementy znanego nam do dziś folkloru: Santa zostaje związany z żywiołem zimy, przybywa saniami zaprzężonymi w renifery, które trzeba zaczarować, wypowiadając ich imiona, pali fajkę, wchodzi przez komin, a przede wszystkim – przez cały rok dniem i nocą szpieguje dzieci, oceniając ich postępowanie. Santa jest zresztą w tym zakresie bardzo świecki. Nie ma mowy o odpytywaniu z katechizmu czy tego typu sprawach. Świąteczny Donator ma natomiast obsesję na punkcie higieny osobistej i porządku.

Trudno o lepszy przykład tego, co badacze kultury nazywają „tradycją wynalezioną”. Moore i spółka twierdzili, że tylko przypominają prastary zwyczaj, który przybył do miasta wraz z holenderskimi osadnikami. Dlatego właśnie Saint Nicolas zmienił się w niderlandzkiego Santa Clausa. Prawda jest jednak taka, że współczesny Santa Claus jest niemal w pełni wymysłem spiskowców z Knickerbocker. Owszem, w Holandii znano kult św. Mikołaja, lecz wyznawali go w większości tamtejsi katolicy, a nie protestanci stanowiący trzon imigracji do Ameryki. Sam wizerunek Santa Clausa był natomiast kompilacją wielu postaci, w tym Father Christmas czy Weihnachtsmanna, personifikujących sam okres świąteczny. Czytelne są także podobieństwa między Santa Clausem a Mrocznymi Kompanami – sadza, komin, rózga to atrybuty, które Santa przejął wprost od groteskowej czeredy towarzyszy Dzieciątka.


Czytaj także: Marcelina Szumer-Brysz: Niegrzeczny święty Mikołaj


Dlaczego spiskowcy zadali sobie tyle trudu, by wprowadzić do amerykańskiego panteonu to nowe bóstwo? Otóż Santa Claus – wyczekiwany przez dzieci, związany z kominkiem i skarpetami – miał być przede wszystkim dobrotliwym opiekunem domowego zacisza. Kimś, kto przeniesie celebrację Bożego Narodzenia z przestrzeni publicznej, gdzie jej karnawałowa forma wzbudzała zgrozę wśród amerykańskich purytanów, w domowe pielesze. Santa Claus jest także projekcją i transformacją lęków nowojorskiej klasy wyższej. Nieproszony plebejski gość, który wdziera się do mieszkania z żądaniem okupu, zmienia się w dobrotliwego (choć wciąż nieco plebejskiego) elfa (w tej wersji Santa nie był człowiekiem!), przybywającego, by nas obdarować.

Kulturowe sprzeczności kapitalizmu

Przebiegły plan grupy Knickerbocker był częścią trwającej w całych Stanach Zjednoczonych wojny z bożonarodzeniowym szaleństwem. Ważnym sojusznikiem w tej batalii był kapitalizm. O ile w agrarnych społeczeństwach grudzień faktycznie był czasem przestoju, o tyle w zindustrializowanych stanach Nowej Anglii i w ogóle na Wschodnim Wybrzeżu był to – tak samo jak każda inna pora roku – doskonały czas, żeby robić biznes. Festiwal pijaństwa, próżniactwa i nieumiarkowanej konsumpcji był czymś radykalnie obcym purytańskiemu duchowi i chłodnym kalkulacjom przemysłowców.

Oskarżenia, które przedsiębiorczy Amerykanie formułowali pod adresem Bożego Narodzenia, sparodiowała XVII-wieczna angielska broszura „The Examination and Tryal of Old Father Christmas”, opisująca proces, jaki Bożemu Narodzeniu (personifikowanemu przez postać Father Christmas) wytoczyły postaci takie jak Pan Jedzsam, Pan Głodzimysz, Pan Małodaj i szereg innych odrażających postaci uosabiających wyobrażenie Anglików o skąpych, chciwych purytanach, którzy nie rozumieją ducha świąt.

Ale czy na pewno Ameryka musiała wybierać: albo nowoczesna przedsiębiorczość, albo Boże Narodzenie? Santa Claus był szansą na pogodzenie kapitalizmu i ducha świąt. Zastępując uliczne szaleństwo rozsądną wymianą podarków sprawiał, że robotnicy mogli w porę wrócić do fabryki. Świąteczna charytatywność usuwała w cień agresywne praktyki kolędowania (ang. wassailing), w ramach których grupy młodych ludzi wdzierały się do zamożnych domów, prośbą i groźbą wymuszając alkohol, zakąski i pieniądze. Wkrótce miało się też okazać, że Santa Claus jest jeszcze potężniejszym sojusznikiem przedsiębiorczych kapitalistów, niż to się pierwotnie wydawało.

Spójrzmy tylko na tłum pod świątecznym sztandarem szturmujący sklepy na Black Friday! Od razu widać, że z grudnia nigdy nie udało się w pełni wyplenić ekstatycznego i łapczywego ducha Bachanaliów. I faktycznie – już kilka lat po premierze poematu Moore’a bardziej rozrywkowa wersja Santa Clausa pojawiła się na czele świątecznych parad, a w gazetach drukowano dość śmiałe wierszyki, w których Santa ma nie tylko zabawki i orzechy dla dzieci, ale także coś mocniejszego dla starszych wyznawców. Zresztą, wystarczy przyjrzeć się któremuś ze współczesnych przedstawień, by w rumianym staruszku dostrzec coś z Bachusa.

Bóstwo o wielu twarzach

Kim więc tak naprawdę jest Santa Claus? Panem Zamętu w przebraniu czy biskupem, który przywdział zimowe szaty? Stróżem mieszczańskiego kominka czy rewolucjonistą stojącym na czele zbuntowanych tłumów? Wydaje się, że źródłem sukcesu naszego bohatera jest właśnie to, że łączy w sobie wszystkie te role.

Antropolog Claude Lévi-Strauss napisał fascynujący esej o egzekucji Santa Clausa (vel Père Noël) w Dijon. Pokazuje w nim, że Santa jest nie tylko symbolem amerykanizacji i komercjalizacji Bożego Narodzenia, lecz także najprawdziwszym bóstwem. To ponadnaturalna, wieczna istota, która cyklicznie powraca i czczona jest przez dzieci w określonej porze roku. Do Santa Clausa zanosi się modły (w postaci listów), nagradza on dobrych, a złych – karze.

Nasz noszący wiele imion bohater należy do pokolenia prastarych bóstw, które przez stulecia rywalizacji z młodszymi konkurentami nauczyły się przebiegłych strategii obronnych. Najpierw Saturnalia zaatakowali chrześcijanie, dokonując próby przejęcia grudniowego przesilenia. Potem św. Mikołaja z panteonu eksmitowali protestanci, a Father Christmas stanął przed trybunałem amerykańskich purytanów. I dziś nie brakuje takich, którzy atakują Santa Clausa, oskarżając go o podstępne podszywanie się pod „prawdziwego św. Mikołaja”, a nawet wypieranie Chrystusa z poświęconych mu świąt. Santa przetrwał to wszystko, zmieniając przebrania i aliasy, a także wchodząc w nieoczywiste sojusze, a czasem po prostu idąc na ustępstwa.

Spalony na stosie w Dijon dołączył do długiego szeregu bóstw, które poniosły śmierć, by wkrótce się odrodzić. I to dosłownie. Już kilka dni po demonstracji przed katedrą, na wniosek tysięcy przerażonych dzieci, władze miejskie zainscenizowały powrót Santa Clausa, który z budynku ratusza ogłosił, że miewa się dobrze. Nie ma się czemu dziwić, skoro pod różnymi imionami przetrwał co najmniej dwa i pół tysiąca lat... ©

Korzystałem m.in. z: Gerry Bowler „Santa Claus: A Biography”; Claude Lévi-Strauss „Męczeństwo Père Noël”, w tegoż „Wszyscy jesteśmy kanibalami”, przeł. K. Thiel-Jańczuk, Kraków 2018; Stephen Nissenbaum „The Battle for Christmas”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018