Na Bożym zapiecku

Chcą żyć obok siebie. Wspólnie troszczyć się o środowisko i modlić. Zakładają pierwszą w Polsce chrześcijańską ekowioskę.

20.01.2020

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy chrześcijańskiej ekowioski, Grzybów, lipiec 2017 r. / KATARZYNA MARTYNA-JAKUBOWSKA
Mieszkańcy chrześcijańskiej ekowioski, Grzybów, lipiec 2017 r. / KATARZYNA MARTYNA-JAKUBOWSKA

Miał 28 lat, wyglądał na mniej, najwyżej 17. Nowi sąsiedzi przyglądali mu się z zaciekawieniem. – Niektórzy widzieli we mnie naiwnego chłopczyka, który dał się nabrać na szalone pomysły pułkownika – uśmiecha się. Stoi w drzwiach obory. Niskie, zimowe słońce ogrzewa nam twarze. Pachnie sianem i obornikiem.

Był 1989 rok. Polaków ciągnęło na Zachód. Peter Stratenwerth, syn profesora prawa z Bazylei, wybrał odwrotny kierunek. Sfatygowaną niebieską furgonetką przyjechał na mazowiecką wieś. Kupił kawałek ziemi w Grzybowie, od sąsiadów pożyczył pierwszą krowę.

Jako nastolatek angażował się w ruchy ekologiczne, brał udział w protestach przeciwko budowie elektrowni atomowej. Z czasem uznał, że zamiast wychodzić na ulicę i krzyczeć, woli budować coś swojego. Odkrył rolnictwo ekologiczne. Pracował na farmach w Alpach, ale to polskie gospodarstwa zachwyciły go najbardziej. Te bez elektryczności i telewizji, z wodą ze studni, wtopione w otaczającą je dziką naturę.

– Patrzyłem na to miejsce przez różowe okulary – mówi.

Pułkownik to Marian Kłoszewski – mieszkaniec Grzybowa, pasjonat rolnictwa biodynamicznego, zafascynowany filozofem Rudolfem Steinerem. Z czasem ich drogi się rozejdą, ale w tych pierwszych latach Peter i Kłoszewski działają razem.

– Marian założył ekologiczne kółko rolnicze Ziarno – opowiada Peter. – Wiele osób się zapisało i prawie tyle samo wypisało równie szybko. Nie wszyscy rozumieli, na czym ma polegać ekologiczne rolnictwo. Niektórzy chyba myśleli, że wystarczy, jeśli za pierwszym razem nie pryskasz upraw. Ale nie chcieli wejść głębiej w temat. Zostało tylko kilka osób, które potraktowały ekologię poważnie.

W Grzybowie Peter prowadzi gospodarstwo z chowem krów i kóz, starając się poprawić żyzność gleby bez użycia sztucznych nawozów. Mleko przerabia na sery dojrzewające, a zboże wykorzystuje we własnej piekarni.

– W standardowym gospodarstwie zwierzęta przez cały rok karmione są kukurydzą, u mnie pasą się na łąkach – tłumaczy. – Przez to co prawda dają mniej mleka, ale są zdrowsze, a ich mleko smaczniejsze.

Na początku lat 90. zaczął sprzedawać chleby i sery na targach zdrowej żywności w Warszawie. Na jednym z takich spotkań poznał jedną z organizatorek, swoją przyszłą żonę, Ewę.

Idea

Tomek Kaczmarek od zawsze szukał w życiu alternatywy. Wiele lat spędził w podróży, pomieszkując to tu, to tam. Obserwował. W Afryce odkrył, że największa bieda, z którą stereotypowo kojarzony jest ten kontynent, nie jest wcale tam, gdzie ludzie wiodą wystarczające do przetrwania, choć skromne, życie, ale w miejskich slumsach. Odwiedzał różne wspólnoty. Zainteresował go ruch ekowiosek – samowystarczalnych społeczności, opartych na bliskich relacjach, dążących do zrównoważonego rozwoju, w poszanowaniu planety.

Brakowało mu w nich tylko jednego. Tomek jest katolikiem. Choć takie osady często bazują na duchowej inspiracji, z reguły sięgają do wątków neopogańskich, zaczerpniętych z religii Dalekiego Wschodu lub New Age. Jemu marzyła się chrześcijańska ekowioska.

Kiedy się ożenił, nie przestał marzyć o takim miejscu. Teraz szukali go we dwoje, z Michaliną. Razem odwiedzili m.in. wspólnotę Pueblo de Dios, w południowo-zachodniej Hiszpanii.

„Mimo że klimatem przypominała wioskę hippisów, to jednak był tam jakiś rytm i porządek. Czas na pracę, modlitwę, odpoczynek przy kawie, ale wszystko w wolności i na luzie. Członkowie wspólnoty prowadzili skromne życie, utrzymując się w dużej mierze z datków i własnej żywności – tak Kaczmarkowie opisali później to miejsce. – O ile na zewnątrz wszystko mogło się wydawać zwariowane i szalone, tak w kaplicy czuło się głębię Ducha i jedność z Kościołem. Tam można było zobaczyć, na czym ta wspólnota jest zbudowana”.

Zainspirowani wizytą w „Boskim Miasteczku” postanowili, że sami zbudują coś podobnego. Pierwszym krokiem było założenie strony internetowej: ekowioska.org.

Wkrótce zaczęli odzywać się do nich inni entuzjaści tego projektu.

– Zdarza się, że ktoś zarzuca mi niedojrzałość. Pyta: kiedy wreszcie przestaniesz uciekać przed poważnym życiem? Przestałem się tym przejmować – przyznaje Tomek. – Wiele osób nawet nie ma świadomości, że wchodząc w określone ramy, staje się trybikiem większego systemu i zrzeka się części swojej wolności. Czy to nie jest forma niedojrzałości, ucieczki?

Ekosystem

– To Peter miał do pokonania więcej kilometrów. A jednak, z perspektywy mentalnej, moja droga do Grzybowa była dłuższa – mówi Ewa Smuk-Stratenwerth, która w latach 90. współtworzyła m.in. akcję „Rodzić po ludzku”. – Całe życie mieszkałam w Warszawie. Co taka paniusia z Marszałkowskiej będzie robić na wsi? Obawiałam się wielu rzeczy. Najbardziej chyba tego, że nic nie będę potrafiła, nawet podwórka porządnie zamieść.

Po przeprowadzce robi więc to, w czym zawsze była najlepsza. Organizuje wizyty w Grzybowie dla dzieci z warszawskich szkół i przedszkoli. Maluchy po raz pierwszy mają okazję zanurzyć palce w cieście i upiec chleb albo na własne oczy zobaczyć, jak strużka świeżego mleka leje się z kozich wymion wprost do wiadra. Na zrębach dawnego kółka rolniczego tworzą z Peterem stowarzyszenie Ziarno. Organizują imprezy kulturalne oraz warsztaty dla mieszkańców Grzybowa i okolic. We współpracy z lokalnymi instytucjami wydają gazetkę „Wieści znad Wisły”.

– W pewnym momencie zainteresowałam się uniwersytetami ludowymi – opowiada Ewa.

To inicjatywa, która zrodziła się w głowie Duńczyka, Nikolaia Grundtviga w XIX w. Forma edukacji dorosłych, głównie mieszkańców wsi, która rozbudzała aktywność, ciekawość świata i świadomość obywatelską. Metoda przyjęła się w wielu krajach, także w Polsce.

– Założyliśmy własny Ekologiczny Uniwersytet Ludowy im. Brata Rogera z Taizé. To postać, która zawsze mnie inspirowała – tłumaczy Ewa. – Uczymy przede wszystkim ekologicznego rolnictwa, ale nie brakuje zajęć dotyczących kultury, nauk społecznych, filozofii. Organizujemy debaty oksfordzkie i warsztaty rękodzieła. Ważnym elementem jest wspólne śpiewanie, które integruje i pomaga przełamać bariery.

Studenci grzybowskiego EUL-u to często zwolennicy alternatywnych stylów życia, głębokiej ekologii.

– Nie we wszystkim się zgadzamy – przyznaje Ewa. – Jestem katoliczką, Peter należy do Kościoła ewangelicko-reformowanego. Nasi studenci miewają nieraz bardzo antykościelne podejście, preferują inne formy duchowości. Dla mnie jednak te spotkania poszerzają horyzonty.

Uniwersytet Ludowy to także zajęcia dla mieszkańców.

– Ostatnio odbyły się warsztaty pisania ikon. Ktoś zapytał mnie w żartach, dlaczego ikony, a nie cerowanie skarpet, które przecież jest bardziej przydatne. Mnie jednak nie tyle zależy na kształceniu praktycznych umiejętności, ile poszerzaniu horyzontów naszych kursantów. Pamiętam, jak wiele lat temu zabrałam tutejsze dzieciaki na wycieczkę nad morze. Szliśmy plażą przy zachodzącym słońcu, a z ich gardeł wydobywały się westchnienia zachwytu. To, co chciałabym osiągnąć, to dać ludziom doświadczenie takiego „ach”.

To, że nieraz się udaje, potwierdzają wrażenia Romana, który w trudnym momencie życia znalazł w domu Ewy i Petera schronienie. Dostał tu dach nad głową, pracę – i dużo więcej.

– Wszystkie posiłki jemy razem – opowiada. – Przed jedzeniem łapiemy się za ręce i śpiewamy jakąś religijną pieśń. Ciągle coś tu się dzieje. Na przykład teatrzyk cieni...

Peter powycinał różne figurki, Ewa czytała książkę, a on poruszał nimi na tle rozwieszonego prześcieradła. To było coś cudownego!

– Udało nam się stworzyć coś, co lubię nazywać naszym „grzybowskim ekosystemem”: sieć relacji bliższych i dalszych, opartych na współpracy. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni – mówi Ewa. – Czasem tylko zastanawiam się, co z tego zostanie, gdy zabraknie nam już sił. Czy ktoś to pociągnie dalej?

Cztery filary

Tomek i Michalina zaczęli organizować spotkania dla rodzin zainteresowanych ekowioską. Na jedne z rekolekcji, prowadzone przez o. Stanisława Jaromiego i Kacpra Jakubowskiego z Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu, pojechali do Grzybowa.

Miejsce ich zachwyciło, a z gospodarzami od razu złapali wspólny język. Ta myśl przemknęła przez głowę chyba wszystkim, ale to Michalina jako pierwsza wypowiedziała ją na głos: „Jeśli miałabym się gdzieś przeprowadzić, to tylko do Grzybowa”.

– Pamiętam wspólną, wieczorną modlitwę na zakończenie tego spotkania – opowiada Ewa. – Tak jak zwykle modliliśmy się pieśniami z Taizé. Czuć było między nami niezwykłą jedność. Nawet dzieci, które zwykle niecierpliwią się i dokazują, siedziały cichutko, jak urzeczone.

Nie chcą układać statutów ani regulaminów przyszłej wioski, ale wspólnie zastanawiają się, co jest dla nich ważne. Po pierwsze: wspólnota.

– Rodzina nuklearna, do której tak się przyzwyczailiśmy, tak naprawdę nie odpowiada na nasze potrzeby – tłumaczy Ewa. – Izoluje. Widać to w przypadku młodych mam, uwięzionych w czterech ścianach, samotnie zmagających się z opieką i wychowaniem swoich dzieci. A przecież dawniej ludzie żyli w małych społecznościach, które wspólnie dbały o swoje interesy, silniejsi pomagali słabszym, dzieci wychowywały się razem, zawsze pod czujnym okiem którejś z mam, babć lub ciotek.

– Na pewno są silne argumenty psychologiczne i społeczne, ale mnie przekonuje jedno – dodaje Tomek. – Tak właśnie wyglądało życie pierwszych chrześcijan. Jeśli chcę realizować w swoim życiu chrześcijański ideał, to przede wszystkim naśladując wzór uczniów opisany w Dziejach Apostolskich.

Po drugie: sąsiedztwo. – To, że chcemy budować wspólnotę, nie oznacza od razu jakiejś komuny. Każdy z nas ma swoją rodzinę, przestrzeń prywatną – wyjaśniają. – Spotykamy się na posiłkach, wieczornej modlitwie, pomagamy sobie nawzajem, ale każdy z nas ma też czas dla siebie. Nikt też nie ma obowiązku uczestniczyć we wspólnych posiłkach czy spotkaniach.

Po trzecie: ekologia integralna. – Odsyłam do encykliki Franciszka „Laudato si”. Tam wszystko zostało opisane! – mówi Tomek. – Chcemy, żeby nasz styl życia w jak najmniejszym stopniu przyczyniał się do wykorzystywania zasobów i zanieczyszczenia planety.

I wreszcie: gościnność. – Nie chodzi tylko o otwartość naszych domów – tłumaczy Ewa. – W Polsce w ostatnich latach wzrosła nieufność wobec obcych i ksenofobia. Bardzo mnie to boli i chciałabym to zmieniać. To dlatego między innymi staramy się pokazać wielokulturowe korzenie Polski i naszego regionu. Z dzieciakami ze szkół sprzątamy tereny przy dawnych kościołach ewangelickich. Na kolejne warsztaty w EUL-u planujemy malowanie tradycyjnej polskiej skrzyni posażnej i niemieckiego szlafbanku – ławy do spania.

Przeprowadzka

Tomek i Michalina w Grzybowie mieszkają od września. – Niby nic się nie zmieniło, a jakby zmieniło się wszystko – mówi Ewa. – Zawsze otaczało nas tutaj wielu ludzi. Mamy pracowników w piekarni, serowarni i założonej z naszą pomocą spółdzielni społecznej. Choć staramy się bardzo spłaszczać hierarchię, to jednak zawsze jesteśmy traktowani przez nich z dystansem, jako pracodawcy. Przyjeżdżają studenci uniwersytetu i wolontariusze z całego świata, potem znikają. Mamy z Peterem pięć dorosłych córek. Lubią tu być, ale raczej szukają przyszłości w mieście. Wraz z Tomkiem i Michasią pojawiła się nadzieja. Możemy budować coś razem.

Inni wciąż zastanawiają się nad przeprowadzką. Przyjeżdżają tu na długi weekend majowy lub, tak jak teraz, by wspólnie pożegnać stary i powitać nowy rok.

Milena samotnie wychowuje 9-letniego synka: – Często odwiedzamy z Jaśkiem różne miejsca, jeździmy na wakacje. Zawsze jest fajnie, ale po kilkunastu dniach pojawia się tęsknota za domem. Po naszym pierwszym pobycie w Grzybowie Jaś przepłakał całą drogę powrotną. Przecież wracamy do domu – mówiłam mu. Odpowiadał przez łzy: „Ale ja chciałbym, żeby tutaj był mój dom!”.

Choć podobno zwykle trudno zerwać go z łóżka, to w Grzybowie sam nastawia budzik na piątą i jak najszybciej biegnie do obory, pomóc Peterowi przy zwierzętach.

– Patrz, już południe, a moi mnie jeszcze w domu nie widzieli – zagaduje do mnie z uśmiechem następnego dnia, w kuchni Ewy i Petera pochłaniając kanapkę z dżemem.

– Jak tu się przenieść? Zostawić mieszkanie, pracę? Nawet nie mam prawa jazdy! Jak bym woziła Jaśka do szkoły, do lekarza? – zastanawia się Milena.

– Przecież tym właśnie różni się przeprowadzka do Grzybowa od zwykłej przeprowadzki na wieś – odpowiada Michalina. – Zawsze ktoś z nas może cię podrzucić. Na pewno nie zostałabyś sama.

Karol nie ma wątpliwości, że kiedyś zamieszka w Grzybowie. Na razie przyjeżdża tylko w weekendy. Z zawodu pielęgniarz, ochotnik w Wojskach Obrony Terytorialnej. Z ekowioskami po raz pierwszy zetknął się, gdy mieszkał w Niemczech. Sam miał niewielkie podwórko koło mieszkania, gdzie uprawiał warzywa, a nawet hodował kury.

– Dostałem je z pobliskiej fermy – opowiada. – Miały iść do rzeźni, bo nie były już wystarczająco wydajne i znosiły mało jajek. W moim ogródku trochę się zregenerowały. Wcale nie narzekałem na ich małą produktywność – śmieje się.

W grzybowskiej osadzie podoba mu się jej chrześcijański charakter. Wspólne wartości są dla niego bardzo ważne.

Dorota jest tu po raz pierwszy. Przyjechała aż ze Świnoujścia, dziewięć godzin pociągiem: – Znalazłam stronę Tomka w internecie. Bardzo mnie to zainteresowało. Jestem tercjarką zakonu św. Franciszka i bliska mi jest prostota życia, którą głosił Biedaczyna z Asyżu. Na co dzień otrzymujemy od Boga tyle darów, pięknych i prostych: słońce, deszcz, ziarna zboża, z których powstaje chleb. Zamiast doceniać to, co mamy, chcemy ciągle więcej i więcej. Taki styl życia obciąża i niszczy naszą planetę.

Dorocie towarzyszy jej nastoletni syn. Kuba ma autyzm. Trudno mu odnaleźć się w nowym otoczeniu, nie odzywa się, chodzi krok w krok za mamą. Kiedy jednak Peter proponuje mu wspólne karmienie kóz, powoli wstaje z krzesła i znika na pół godziny.

Wieczorem spotykamy się wszyscy przed ikoną Narodzenia Pańskiego. Wspólnie dziękujemy za miniony rok. Ale też myślimy o cierpiących: doświadczających wojen, uciekających przez Morze Śródziemne, bez dachu nad głową i bliskości drugiego człowieka.

– Tak naprawdę to wszystko bierze się z naszej wdzięczności – mówi Peter, gdy siedzimy później obok choinki i skonstruowanej przez niego szopki. Świętą rodzinę otaczają zwierzęta zabawki i drzewa z grzybowskich ziół: lawendy, rozmarynu i szałwii.

– Mamy tak wiele. Mamy siebie – uśmiecha się do Ewy. – Jak moglibyśmy się tym nie dzielić? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2020