Długa droga do domu

Najgorsze w bezdomności jest poczucie nieustannego wstydu. Ale kiedy zrobi się coś dobrego i jeszcze ktoś to doceni, można się poryczeć ze szczęścia.

17.10.2022

Czyta się kilka minut

Grupa zaangażowana w przygotowanie spektaklu „Powrót Wikingów”,  m.in. Zbyszek Krakowski (z przodu) i Leszek Noster (trzyma plakat), Warszawa, marzec 2014 r. / MATERIAŁY PRASOWE
Grupa zaangażowana w przygotowanie spektaklu „Powrót Wikingów”, m.in. Zbyszek Krakowski (z przodu) i Leszek Noster (trzyma plakat), Warszawa, marzec 2014 r. / MATERIAŁY PRASOWE

Długie teksty do nauki na pamięć? Szybko przekonał się, że jeśli nawet coś zapomni, zawsze może zaimprowizować i jakoś pójdzie. Trema? Znalazł na nią sposób na pierwszym spektaklu – skupić uwagę na czymkolwiek, np. oświetleniu, i mentalnie oddzielić się od widowni.

– Największą barierą były zęby – przyznaje Zbyszek Krakowski. Strasznie się ich wstydził. Jakby w brakach uzębienia zapisała się cała historia jego potknięć. Zbyszek – aktor grupy teatralnej Wikingowie – o swoim życiu mówi, że to sinusoida: ciągłe wzloty i upadki. Ostatnio jest lepiej. Opiekuje się osobami starszymi przy Polskim Komitecie Pomocy Społecznej – robota od rana do wieczora, więc martwi się, czy nie zabraknie mu czasu na próby. Niedawno znalazł zakład stomatologiczny, w którym studenci w ramach praktyk robią zęby ze zniżką. Skorzysta.

Wikingowie ze Szczepankowa

– Nigdy nie myślałem, że mogę trafić do takiego miejsca – mówi Zbyszek o swoim pobycie w Ośrodku dla Bezdomnych na poznańskim osiedlu Szczepankowo. – Kiedy się tam znalazłem, miałem plan, że po miesiącu ucieknę. Życie napisało inny scenariusz. Spędziłem w nim, z przerwami, dziesięć lat.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

Kiedy przyjechali do Lelowa, mężczyzna, który otwierał synagogę, bardzo się zdziwił: Żydzi, ksiądz, muzułmanie? Pierwszy raz widzę coś takiego >>>>


To w Szczepankowie po raz pierwszy zetknął się ze sceną. Namówił go kolega, Rysiu – już nie żyje, popełnił samobójstwo. Zbyszek zgodził się dla świętego spokoju, ale spotkał tak ciekawych ludzi, że został. Jednym z nich był Marek Kwieciński, weteran ośrodka (ostatnio starał się o mieszkanie socjalne, ale zabrakło mu jednego punktu).

– Jestem wychowany na teatrze od dziecka. Przez jakiś czas, w latach 80., nawet pracowałem w jednym z nich jako kierownik kadr i administracji. Do czterdziestki moje życie było naprawdę fajne – przyznaje Marek. – Tylko potem się poplątało. Dużo w tym mojej winy. Z Wikingów też wiele razy już wypadałem – wzdycha ciężko. – Z przyczyn wiadomych: odpał alkoholowy. Na szczęście zawsze przyjmowali mnie z powrotem.

Wikingów prowadzi Dorota Abbe, aktorka teatralna i filmowa. To ona od początku, od 2013 r., reżyseruje wszystkie spektakle. Zaczęło się od znajomej jej mamy i konkretnej sytuacji: w Poznaniu miała powstać ogrzewalnia dla mężczyzn. Były na to przyznane środki z budżetu obywatelskiego, ale okoliczni mieszkańcy protestowali. Wtedy w ośrodku pojawiła się inicjatywa, żeby pokazać, iż osoby bezdomne to ludzie jak wszyscy i że dom można stracić z wielu powodów. Był już gotowy scenariusz, kilku panów chętnych do pracy. Potrzebowali jeszcze pomocy profesjonalisty.

– Zobaczyłam w nich ogromny potencjał – mówi Abbe. – Zaproponowałam, żebyśmy pokazali to w Teatrze Nowym. Dyrektor chętnie się zgodził i szybko zaczęliśmy próby. Tak powstał „Powrót Wikingów”, który okazał się dużym sukcesem.

W spektaklu aktorzy, osoby z doświadczeniem bezdomności, dzielą się swoimi historiami. Nagrania z opowieściami z ich życia wplecione są w fabułę przedstawienia. – 20 procent z naszych spektakli to kreacja, a 80 to czysta prawda o nas – mówi Zbyszek. – Chcę pokazać, że ludzie bezdomni to niekoniecznie ci najgorsi, brudni, śmierdzący. Że cóż, pogubiliśmy się, ale my też mamy uczucia, wartości i cele. Pamiętam, jak po spektaklu szliśmy z kolegą, Leszkiem Nosterem, do tramwaju, a jakieś panie pokazały na nas i mówią: „O, to ci artyści”. Dawno nikt mnie tak ciepło nie potraktował! W teatrze spodobała mi się atmosfera, kultura osobista. Inna niż tam, gdzie zwykle przebywam.

Wspólnie postanowili, że będą grać dalej. Wystawili dwie komedie: „­Nibylandię”, zainspirowaną „Piotrusiem Panem”, oraz „Sztamę” nawiązująca do fabuły filmu „Dumni i wściekli”. Potem był „Ciąg dalszy... dla Leszka”, dedykowany jednemu z Wikingów, zmarłemu ­Leszkowi Furmankowi. Opowieść o uzależnieniu, pełne ­ekspresji ­spojrzenie ze środka alkoholowego ciągu. Scenariusz, bazujący na prawdziwych opowieściach, napisał Kuba Kapral.

– To było trudne dla mnie – mówi o swojej roli Kwieciński. – Wracały osobiste wspomnienia. Finał sztuki jest taki, że my leżymy na scenie, a Piotr [Dąbrowski, aktor Teatru Polskiego współpracujący z Wikingami – DB] siedzi z tyłu i mówi: „wszystko przejebane”. Ale po tym wstajemy. Każdy idzie na swoje miejsce, opowiada swój plan dnia. Bo póki się żyje, jest możliwość wyjścia. I to jest dla mnie kop, dzięki któremu siedzę na tej ławce, rozmawiamy sobie, a nie tkwię gdzieś w parku z butelką piwa.

Swój najnowszy spektakl: „Ludzie swobodni w świetle badań empirycznych” Wikingowie zagrali w poznańskim Teatrze Ósmego Dnia, na Festiwalu Teatralnym „Pociąg do Miasta” w Gdyni i Festiwalu Pestka w Jeleniej Górze.

Poeta we Wronkach

Pierwszy numer „Gazety Ulicznej”, wydawanej przez Fundację Pomocy Wzajemnej „Barka”, ukazał się w 2004 r. Od tego czasu kolejne można kupić na poznańskich ulicach, pod marketami i w tramwajach.

– Sprzedawana jest przez osoby bezdomne, bezrobotne, objęte naszym wsparciem – mówi Dagmara Szlandrowicz z Barki. – To dla nich taki pierwszy krok, żeby zarobić pieniądze i wdrożyć się w związane z pracą obowiązki.

Sprzedawcy gazety są dobrze przeszkoleni. Uczył ich Mirek, bezdomny z doświadczeniem w handlu. Mówił, żeby zawsze wydawali resztę. Dbał, żeby wszyscy zakładali identyfikatory, kamizelki i czapki z daszkiem. Zespół stał się tak profesjonalny, że dziś sprzedawcy nie tylko wychodzą na ulicę, ale też uczestniczą w kolegiach redakcyjnych. Przeglądają nowe numery, żeby wiedzieli, co polecić czytelnikowi.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
DZIUPLĘ WYNAJMĘ DROGO. CO DZIEJE SIĘ NA RYNKU MIESZKANIOWYM >>>>


– Gazeta należy do Międzynarodowej Sieci Gazet Ulicznych (INSP) – tłumaczy Dagmara Szlandrowicz. – W Barce ta idea znalazła się za sprawą Mela Younga, zaprzyjaźnionego z nami angielskiego społecznika i dziennikarza. W Londynie pomysł rozwinął się świetnie. Niemal w każdym miejscu można spotkać sprzedawców ulicznej gazety „Big Issue”. W Polsce nie ma nawyku zakupu gazet na ulicy i rozmowy ze sprzedawcą. Jest też duża bariera, żeby podejść do osoby, która gorzej wygląda. Więc to zawsze był projekt raczej niszowy.

Od samego początku w „Gazecie Ulicznej” publikują mieszkańcy domów Barki, którzy sami są osobami z doświadczeniem bezdomności. Patrycja Zenker, redaktor naczelna gazety, zwraca jednak uwagę, że czasem trudno namówić ich do pisania. Nie każdy ma lekkie pióro. Dużo chętniej zgadzają się na wywiady lub proszą, żeby ich opowieści spisał ktoś inny. Ale zdarzają się też wyjątki: Andrzej Dawidowski pisze nawet wiersze.

– W poezji zakochany byłem od zawsze – mówi. – Od czasu Brzechwy i „Lokomotywy”. Ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że sam mogę pisać wiersze, skoro nie jestem w tym kierunku wykształcony.

Jego wrażliwość literacka ukształtowała się w... więzieniu we Wronkach: – Sporo czasu tam spędziłem, często w izolacji bezwzględnej. Nie miałem kontaktu ze światem. Jedyny przywilej: możliwość korzystania z biblioteki. Książki zamawiało się do celi, ale to pracownik więzienia ostatecznie decydował, co mi przyniesie. I żeby dodatkowo uprzykrzyć mi życie, starał się wybierać najnudniejsze pozycje. Więc na początek przyniósł mi „Króla-Ducha” Słowackiego. Bez przekonania zacząłem czytać i mnie wciągnęło. Potem przyniósł Freuda. Też przeczytałem.

Biblioteka we Wronkach okazała się fantastycznie wyposażona, lepiej niż niejedna biblioteka publiczna. Tam poznał część twórczości Miłosza, i to w czasach, gdy autor z powodów politycznych był znienawidzony przez władze PRL. Na szczęście klawisz odpowiedzialny za bibliotekę miał tylko siedem klas szkoły podstawowej i kompletnie nie znał się na książkach. – Chyba dawał, co mu w ręce wpadło – śmieje się Andrzej.

Często, kiedy opisuje w artykułach swoją przeszłość, czuje wstyd. Trudno stworzyć fajny wizerunek człowieka, jeśli się dotknęło dna, i to niejednego. Za pierwszym razem dnem było zejście do świata przestępstw, ale drugie było jeszcze gorsze – bezdomność. Każdy świat, nawet ten przestępczy, rządzi się jakimiś prawami. Ulica jest pozbawiona zasad wszelkich. Żeby to wytrzymać, zdecydowana większość ucieka w alkohol lub narkotyki. Trudno się z tego wyrwać, nawet jeśli wokół są życzliwi ludzie.

– Generalnie ludzie są dobrzy i chcą pomagać. Tylko czasem myślą, że efekty ich pomocy będą widoczne od razu. Moje wychodzenie z bezdomności to był długi proces – tłumaczy Andrzej. – Wiele razy spotykałem ludzi, którzy próbowali mi pomóc, ale wtedy nie przynosiło to skutku. Po latach wielu z nich odszukałem, żeby wiedzieli, że jednak mi się udało.

Doktorat o ulicy

Paweł Ilecki, jeden z autorów „Gazety Ulicznej”, to postać wyjątkowa. Pisze o tym, jak osoby bez dachu nad głową próbują udomowić przestrzeń, w której przebywają: przyczepy campingowe, pustostany, namioty. To fragment badań, które prowadzi do pracy doktorskiej na temat bezdomności.

– Osobę taką jak ja nazywa się badaczem uprzywilejowanym, bo przyglądam się środowisku, z którego sam się wywodzę – wyjaśnia. – Przez 23 lata byłem osobą bezdomną, a cztery spędziłem wprost na ulicy. To doświadczenie daje mi pewne przywileje, bo doskonale widzę, kiedy moi rozmówcy próbują konfabulować – śmieje się.

Pomysł na doktorat Pawła Ileckiego zrodził się, gdy mieszkał w ośrodku Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej w Warszawie. Pracowniczki Misji namówiły go, żeby wziął udział w spotkaniu organizowanym przez Europejską Sieć Przeciwdziałania Ubóstwu (EAPN). Tak wciągnął się w szereg inicjatyw: dyskusje organizowane przez stowarzyszenie ATD Czwarty Świat (walczy ze skrajnym ubóstwem na świecie), w warszawski Teatr Bezdomnych. Poznał ciekawych ludzi, chętnie dzielił się swoimi spostrzeżeniami. Pewnego razu koleżanka zapytała go, czemu nie zacznie przetwarzać tego naukowo. Niepewny, ale zaintrygowany, rozpoczął studia doktoranckie na Uniwersytecie Warszawskim. Miał sporo do nadrobienia, bo choć z wykształcenia jest etnologiem, to zatrzymał się gdzieś na strukturalizmie Lévi-Straussa.

Trochę się niecierpliwi, że praca nad doktoratem posuwa się powoli. – W dodatku moje badania okazały się dosyć kosztowne. Kiedy proszę osoby w kryzysie o wywiad, z reguły w odpowiedzi słyszę: „A co ja z tego będę miał?”. Muszę zawsze mieć w zanadrzu jakąś puszkę kawy i paczkę fajek – śmieje się.

W 2019 r. Ilecki przestał być osobą bezdomną. Zamieszkał w jednym z warszawskich DPS-ów.

Jak na wojnie

Kiedy w 1989 r. we Władysławowie k. Lwówka Wielkopolskiego powstawał pierwszy dom Barki, jego pomysłodawcy, Barbara i Tomasz Sadowscy, zamieszkali pod jednym dachem z grupą osób wykluczonych. Do starej szkoły, bez okien i ogrzewania, wprowadzili się razem z małymi córkami.

Dziś już dorosłe Maria i Ewa z czułością wspominają swoje relacje z Heniem, który 25 lat spędził w więzieniu, byłą prostytutką Ziutką („Chodziła na nasze wywiadówki do szkoły, bo rodzice byli zbyt zajęci. Zawsze wracała dumna, bo nasłuchała się pochwał” – pisze w jednym ze wspomnień Ewa Sadowska) i z Andrzejem, który przez 16 lat mieszkał w poniemieckich bunkrach. Gdy wspólnota zaczęła się rozrastać, powstała konieczność znalezienia kolejnych domów, a opiekę nad nimi przejmowali doświadczeni „barkowicze”: ci, którzy zdążyli okrzepnąć, nabrali pewności, stanęli na własnych nogach. Dziś, gdy takich domów jest 12, ta zasada pozostaje niezmienna. Nie tylko w Polsce.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

LUDZIE MOTYLE. JAK WYGLĄDA ŻYCIE CHOREGO NA EB >>>>


– Kiedy rynek pracy na Zachodzie się otworzył, po pewnym czasie skontaktował się z nami urzędnik z londyńskiej dzielnicy Hammersmith and Fulham – wspomina Dagmara Szlandrowicz. – Żyło tam wielu Polaków, którzy wyjechali do Anglii za chlebem. Część z nich mieszkała na ulicach, miała problemy z alkoholem. Chodziło o to, żeby jakaś polska organizacja udzieliła im podstawowej pomocy, zaniosła zupę lub ciepły koc. W Londynie oczywiście nie brakowało organizacji charytatywnych, ale barierą był język. Tomasz Sadowski szybko ocenił, że zupa i koc nie wystarczą. Że dla rozwiązania problemów tych osób potrzebne są relacje z kimś, komu mogą zaufać.

Tak powstały dwuosobowe zespoły: lider, który wie, jak dotrzeć do duszy ­bezdomnego, i asystent z dobrą znajomością języka i lokalnych realiów. Dziś Barka działa nie tylko w Anglii, ale też w Irlandii, Holandii, Belgii i na Islandii.

– W 2007 roku pojechałem do Holandii za chlebem – opowiada Piotr Śmigielski, który przeszedł przez doświadczenie Barki. – Pierwsze trzy lata jakoś sobie radziłem, potem straciłem pracę. Znalazłem kolejną, ale z niej też szybko wyleciałem. I wtedy wyrzucono mnie z domu, bo zalegałem z opłatami. Wylądowałem na ulicy. Czułem taki wstyd, że przestałem kontaktować się z rodziną. Piłem od najmłodszych lat, ale nie ­przyznawałem się przed sobą, że mam problem. Próbowałem walczyć, wyrwałem się z nałogu na kilka miesięcy, a potem znów znalazłem się bez dachu nad głową. W sumie byłem bezdomny w Holandii przez 10 lat, ostatni rok był chyba najtrudniejszy. Ale wtedy spotkałem lidera z Barki. Trudno mi było mu zaufać, bo jak byłem w ciągu, to nie myślałem racjonalnie. Wśród chłopaków chodziły plotki, że to wcale nie jest organizacja pomocowa, tylko porywają ludzi na organy. Ale mnie było już wszystko jedno.

Piotr wrócił do Polski, przeszedł terapię, zamieszkał w jednej ze wspólnot Barki. – Po półtora roku dostałem propozycję, żeby wyjechać jako lider za granicę – mówi. – Miałem dużo obaw, czy sobie poradzę, ale ta świadomość, że mi zaufano, dodała mi sił. Dla mnie „lider” to duże słowo, poczucie misji. Nieraz mówię, że czuję się, jakbyśmy byli na wojnie i ratowali rannych. Ale nie wszystkim da się pomóc.

Dagmara Szlandrowicz do dziś wspomina Henia, którego poznała w Dublinie. Bardzo pił. W pewnym momencie wydawało się, że wróci do Polski, aby zacząć wszystko od początku, ale jakiś czas później znaleziono jego ciało zmiażdżone przez maszynę do zgniatania śmieci. Spał w jednym z kontenerów.

Łukasz Bączkowski z kolei pamięta, jak któregoś dnia pod jednym z centrów pomocy dziennej w Holandii na tablicy ogłoszeń zobaczył czarno-białe zdjęcie kumpla od kieliszka. – Znaleźli go na placu zabaw. Zapił się – mówi. – Wiem, że gdybym w odpowiednim momencie nie trafił na Krzyśka i Darię z Barki, skończyłbym podobnie.

Mówi, że nigdy nie wiadomo, co człowieka może rozwalić psychicznie. Zna takich, którzy lądowali na ulicy po rozwodzie, dlatego, że umarło im dziecko, albo wracali z misji w Iraku rozbici psychicznie. W niego uderzyła choroba i śmierć mamy. Był nauczycielem, ale za pijaństwo wylali go z pracy. Wtedy postanowił wyjechać za chlebem do Holandii, co okazało się najgłupszym z możliwych pomysłów – bez wsparcia otoczenia pił jeszcze więcej, szybko stracił robotę i dach nad głową.

– Spotykaliśmy się z Krzyśkiem na papierosie. Taka gadka szmatka – wspomina. – W ogóle nie było tematu, że jest coś takiego jak Barka. Chłopak zrobił to z głową. Wiedział, że uciekłbym w podskokach, gdyby dorwał mnie jakiś nawiedzony misjonarz. Raz przy fajce rzucił: „Wpadnij do biura, pogadamy przy kawie, co dalej z tobą”. Zgodziłem się, ale odkładałem z dnia na dzień. Aż któregoś dnia obudziłem się w areszcie. To był dla mnie mocny impuls, że pora zakończyć tę przygodę. W Polsce nie miałem gdzie się podziać, w dodatku okropnie się wstydziłem, bo w niedługim czasie stałem się zwykłym żulem. Wtedy Krzysiu opowiedział mi o sobie. O tym, jak spędził pięć lat na ulicy...

Dziś Łukasz sam jest liderem i w osobach, którym pomaga, widzi swoje odbicie sprzed kilku lat.

▪▪▪

– Moja rodzina urodziła się w Barce – mówi Andrzej Dawidowski, poeta z „Gazety Ulicznej”. – Tutaj poznałem moją żonę, która była osobą bezdomną. Tutaj urodziły nam się dzieci. Ale tak naprawdę poczułem, że rozliczyłem się z przeszłością dopiero wtedy, kiedy przebaczyłem ojcu. Długo miałem żal, że go nie było, że nigdy mnie nie przytulił, nie wziął na kolana. Była tylko karząca ręka sprawiedliwości, za byle gówno. Przyjechałem kiedyś na cmentarz, oboje z mamą już nie żyli, i zobaczyłem, że na rodzinnym grobie nie ma wyrytego jego nazwiska. Nagle przyszła myśl, że muszę to zmienić. Dotarło do mnie, co znaczy czwarte przykazanie. Gdyby mnie nie spłodził, nie byłoby ulicy i więzień, ale nie byłoby też mojej rodziny i tych wszystkich pięknych rzeczy. Pomyślałem, że przekazał mi to, co sam dostał. Cieszę się, że mój los jest inny. Że mój 19-letni syn chce ze mną rozmawiać, radzi się mnie w różnych sprawach i traktuje jak kumpla. ©

Artykuł powstał w ramach Szkoły Dziennikarstwa Rozwiązań. Jest ona częścią projektu "To działa! Dobre rozwiązania na rzecz antydyskryminacji finansowanego przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny". Zobacz więcej informacji o Szkole.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2022