Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mohameda poznałem w 2003 r. jako młodego psychiatrę, niezwykle oczytanego i oddanego idei dialogu międzyreligijnego. Był wówczas aktywnym działaczem Forum Abrahamicznego, które szukało porozumienia otwarcie myślących wyznawców chrześcijaństwa, islamu i judaizmu. W atmosferze pierwszych lat po 11 września budowanie mostów między tymi trzema wielkimi religiami było pomysłem odważnym i niepopularnym. Mohamed był też imamem w jednym z kairskich meczetów. W tym niewysokim i wątłym intelektualiście krył się charyzmatyczny mówca.
Rok później odwiedziłem go w Kairze. Sama podróż wiele mówiła o Egipcie pod rządami Mubaraka. Jechałem najtańszym nocnym autobusem znad Morza Czerwonego, wypełnionym wracającymi do domu pracownikami nadmorskich kurortów - biednymi ludźmi utrzymującymi całe rodziny z pracy w odgrodzonych od świata hotelach. Autobus jechał całą noc, co godzinę zatrzymując się na posterunkach. Uzbrojeni w pistolety maszynowe policjanci przeszukiwali podróżnych, potem opuszczali autobus. Raz wyprowadzili jedną z kobiet.
W Kairze spotkałem Mohameda i jego towarzyszy. Używam tego określenia, bo okazało się, że ludzie ci w niezwykły sposób wiążą religijność (rozumianą zdecydowanie nieortodoksyjnie) z bardzo lewicowym spojrzeniem na problemy Egiptu i świata. Zafascynowani Chomskym i Marksem, byli też oddani pojednaniu judaizmu z islamem. Właśnie wyrzucono ich z pracy w jednym z opiniotwórczych egipskich tygodników, gdzie część miała etat, inni publikowali od czasu do czasu. Redaktor naczelny podobno uległ naciskom władz. Brat Mohameda był już wtedy więziony gdzieś z dala od Kairu. Czasem odwiedzała go matka, choć wymagało to długiej podróży przez pustynię.
Mohamed niepokoił się, że podzieli ten los. - Mogą ze mnie zrobić agenta Mossadu albo zarzucić proizraelskość - powiedział. Było to o tyle zdumiewające, że Mubarak na arenie międzynarodowej uchodził za sojusznika Izraela. Okazywało się jednak, że polityka międzynarodowa egipskiego satrapy znacznie odbiega od wewnętrznej. W tej drugiej wykorzystywane są argumenty antysemickie, legitymizujące autorytarną władzę.
Znajomi Mohameda żyli też nadzieją na lepszą przyszłość. Przyczyna tej nadziei była jeszcze bardziej zdumiewająca. Gdy rozmowa zeszła na niedawną wojnę w Iraku, owi lewicowcy egipscy okazali się zachwyceni działaniami George’a W. Busha na Bliskim Wschodzie. Twierdzili, że teraz żaden świecki satrapa nie będzie się już czuł bezpieczny. Jakby życie w kraju policyjnym, represjonującym niepokornych dziennikarzy i działaczy społecznych, ustawiało zupełnie inną optykę na to, co mieści się w pojęciu lewicowości, a co nie. Tamta wojna była dla nich nadzieją, że wspierane dotąd przez USA świeckie despotie będą niedługo zastąpione przez nowy, nieco bardziej demokratyczny ład bliskowschodni.
Mogę się jednak założyć, że wtedy, w 2004 r., żaden z nich nie marzył jeszcze, iż przewrót ten dokona się bez amerykańskiej interwencji rękami narodów Magrebu.
Jakiś czas temu mój kontakt z Mohamedem się urwał. W międzynarodowych serwisach internetowych, do których zwykł pisywać, od lat nie widziałem jego nowych tekstów. Mam nadzieję, że jest wśród dwóch milionów demonstrantów na ulicach Kairu, przekonując ich, że z islamu płynie nauka o równości, sprawiedliwości społecznej i pokoju. Że trzeba zbudować demokratyczny kraj przyjazny Żydom i chrześcijanom.
Wierzę, że Mohamed i jego przyjaciele stworzą taki właśnie Egipt.
MICHAŁ BILEWICZ jest psychologiem społecznym, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Wiceprezes Forum Dialogu Między Narodami.