Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie ma chyba drugiego kraju na świecie, w którym sytuacja polityczna w ostatnich latach byłaby tak zawiła. W ciągu niespełna trzech lat rządzący w Kairze zmieniali się trzykrotnie.
Najpierw upadł 30-letni reżim Hosniego Mubaraka, którego miejsce zajęła armia z marszałkiem Mohammedem Tantawim na czele. Po roku wojskowi musieli jednak usunąć się w cień i zgodzić się na pierwsze demokratyczne wybory w historii kraju. Wygrali je islamiści z Bractwa Muzułmańskiego i partii salafickich (zdobyli łącznie ponad 70 proc. głosów), a ich kandydat Mohammed Mursi został prezydentem.
WOJSKO KONTRA BRACTWO
Gdy wydawało się, że islamiści ustabilizują sytuację i skupią się na ożywieniu zrujnowanej gospodarki, nastąpiło kolejne przesilenie. Bractwo popełniało błąd za błędem odmawiając współpracy z innymi siłami politycznymi, co mogło się przyczynić do złagodzenia napięć społecznych. Podział na społeczeństwo religijne i świeckie, jaki wykreowali sami islamiści, szybko się na nich zemścił.
Pod koniec czerwca, dokładnie w rok po objęciu urzędu przez Mursiego, na ulice ruszyły wielomilionowe tłumy. Na taką chwilę czekała armia. Wojskowi zgodnie z „wolą narodu”, po zaledwie czterech dniach protestów, odsunęli od władzy demokratycznie wybranego prezydenta. Nowym „faraonem” został generał Abd al-Fattah as-Sisi, szef sztabu generalnego. Historia zatoczyła koło – władza wróciła w ręce wojska.
Na tymczasowego prezydenta armia wyznaczyła Adly Mansoura, szefa Sądu Najwyższego. Stanowisko wiceprezydenta powierzono Mohammedowi el-Baradeiowi, laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla, który miał firmować nowe porządki i być gwarantem (przede wszystkim wobec Zachodu) kontynuacji reform demokratycznych. W ciągu zaledwie kilku dni powołano technokratyczny rząd, zapowiedziano zmiany w konstytucji i wybory najpóźniej na początku przyszłego roku.
Armia pozbawiła islamistów zaplecza politycznego – wszyscy liderzy Bractwa zostali zatrzymani i oskarżeni o „podżeganie do nienawiści”. Sam Mursi, na którego trudno było znaleźć jakikolwiek paragraf, został oskarżony o współpracę z palestyńskim Hamasem. Na ulice ruszyli zwolennicy Bractwa i obalonego prezydenta.
POKAZ SIŁY
Wydaje się, że istniała szansa na uniknięcie rozlewu krwi i pokojowe rozwiązanie egipskiego konfliktu. „Washington Post” pisał w zeszłym tygodniu, że Bernardino León, wysłannik szefowej europejskiej dyplomacji Catherine Ashton, był „o krok” od uzyskania aprobaty dla unijnych propozycji pokojowych. Miały one zapewnić Bractwu udział w procesie politycznym i w przyszłych rządach.
Wiceprezydent El-Baradei próbował ponoć przekonać do nich generała As-Sisiego. Niestety bez rezultatu. Próbę mediacji między zwaśnionymi stronami podjął także wielki imam meczetu Al-Azhar, Ahmed al-Tajeb – jedna z najbardziej wpływowych postaci sunnickiego islamu. Nim jego propozycja zdołała dotrzeć na biurko Braci, było już po wszystkim.
Wojsko zdecydowało się „oczyścić” dwa kairskie place Al-Nahda i Rabaa al-Adawiya, gdzie od czasu obalenia prezydenta Mursiego jego zwolennicy, wzorem demonstrantów z placu Tian’anmen w Pekinie, prowadzili siedzący protest. Nikt się jednak nie spodziewał, że wielu z nich skończy podobnie jak demonstranci z pekińskiego placu.
DRUGI TIAN’ANMEN
Szturm nastąpił w środku nocy z 13 na 14 sierpnia, gdy tysiące zwolenników obalonego prezydenta spało w skleconych naprędce namiotach. Od kilku dni władze zapowiadały, że przywrócą „ład i porządek”. Słowa dotrzymały. Akcja była przygotowana bardzo dokładnie: buldożery, wozy opancerzone, snajperzy na dachach – wszystko po to, by zapewnić niemal stuprocentowe „powodzenie” działań.
Zwolennicy Bractwa zostali otoczeni przez wojskowy kordon, a buldożery ruszyły w stronę namiotów, w których koczowali protestujący. Padły strzały. W kierunku wojska poleciały koktajle Mołotowa, a kilku zwolenników Bractwa odpowiedziało ogniem. Zaczęła się rzeź.
Nie wiadomo dokładnie, ilu ludzi zginęło. Ministerstwo zdrowia i Bractwo Muzułmańskie dowolnie szafują liczbami – pierwsi mówią, że śmierć poniosło około 570 osób, drudzy że ponad tysiąc. Zapewne żadna z tych liczb nie jest prawdziwa, lecz każda jest przerażająca. Był to najbardziej krwawy dzień w najnowszej historii Egiptu. Nowy premier kraju Hazel al-Beblawi stwierdził jednak następnego dnia, że „siły bezpieczeństwa i tak maksymalnie starały się ograniczyć użycie siły”.
Bracia wiedzą, że im więcej „męczenników” polegnie w walkach z armią, tym łatwiej będą mogli przedstawiać się światu jako ofiary tej batalii. Każdy „męczennik” to ktoś, kogo trzeba będzie pomścić. Pacyfikacja obozów Bractwa uruchomiła niespotykaną dotychczas falę nienawiści i zapoczątkowała krwawe starcia w większości egipskich miast.
OSKARŻENI KOPTOWIE
Cele odwetu islamistów wybrano nieprzypadkowo. Zaatakowani zostali dziennikarze i egipscy chrześcijanie. W ciągu tylko trzech dni spalono 32 kościoły i kilka szkół w całym kraju. Nawet papież koptyjski Tawadros II musi się ukrywać, bo grożono mu śmiercią. Mniejszość koptyjska stanowi łatwy cel dla rozjuszonego tłumu. Ataki na chrześcijan mają podłoże polityczne: Koptów oskarża się o to, że poparli zamach stanu i trzymają z armią, ponieważ obawiają się przemiany Egiptu w państwo wyznaniowe.
Do tego dochodzi rzeczywista nienawiść międzyreligijna, która w tych dniach ujawnia się z całą mocą. Usprawiedliwiając działania sił bezpieczeństwa, rzecznik rządu powiedział, że świat mógł zobaczyć, jak działa „zorganizowany terroryzm i grzeszna agresja wymierzona przeciwko obywatelom” wywołana przez „małą frakcję, która straciła umysł i została oślepiona żądzą władzy, i marzeniami o powrocie do niej”. Egipski rząd podał, że bilans trzech dni walk to ponad tysiąc zabitych i około 6 tys. rannych. Z kolei Bractwo mówi o ponad 2 tys. zabitych i 10 tys. rannych.
ŚWIAT PATRZY
Pytania o przyczynę tej masakry i jej konsekwencje pozostają bez odpowiedzi. Premier Al-Beblawi mówił: „Jako państwo doszliśmy do momentu, w którym nie mogliśmy sobie pozwolić na ten rodzaj protestów” i dodał, że „rozproszenie protestujących w końcu musiało nastąpić”. Nie podał jednak żadnych poważnych powodów, dla których państwo tak brutalnie postąpiło z protestującymi.
O tym, jak fatalna sytuacja panuje na egipskich ulicach, świadczyć może wprowadzenie stanu wyjątkowego w 12 z 27 egipskich prowincji na okres miesiąca. Egipcjanie mają bardzo złe doświadczenia ze stanem wyjątkowym, który obowiązywał w ich kraju w latach 1967–2012. Władze wykorzystywały go w sposób instrumentalny, także do eliminacji przeciwników politycznych. Stan wyjątkowy w Egipcie jest więc symbolicznym cofnięciem się do punktu wyjścia i powrotem do czasów Mubaraka.
Brutalność egipskich sił bezpieczeństwa potępił niemal cały świat. Wysoka Komisarz Praw Człowieka ONZ Navi Pillay zaapelowała do obu stron, by „cofnęły się znad krawędzi nadchodzącej katastrofy”, i wezwała do przeprowadzenia niezależnego śledztwa w sprawie masakr ludności cywilnej. Jej krytyka dotyczyła nie tylko działań władz, ale również postawy islamistów. Także Rada Bezpieczeństwa ONZ wezwała obie strony do zaprzestania walk.
W ogniu krytyki znalazły się Stany Zjednoczone, oskarżane o to, że udzielając przez ponad 30 lat ogromnej pomocy finansowej egipskiej armii (ok. 1,3 miliarda dolarów rocznie) doprowadziły do jej umocnienia. Waszyngton wie jednak, że w razie zakręcenia kurka z pieniędzmi straci ważny instrument nacisku na władze w Kairze. Mimo to, nie można wykluczyć, że w najbliższym czasie zarówno Unia Europejska, jak i Stany Zjednoczone nałożą na Egipt „ostrzegawcze” sankcje.
ODEJŚCIE NOBLISTY
W geście protestu przeciwko rozlewowi krwi do dymisji podał się wiceprezydent El-Baradei, którego nawet nie poinformowano o planowanej pacyfikacji obozów Bractwa. W Egipcie podniosły się głosy, że El-Baradei „porzuca” kraj w kluczowym momencie, by chronić swoją międzynarodową pozycję. Sam jednak twierdzi, że trudno mu brać odpowiedzialność za działania, z którymi się nie zgadza i których konsekwencji się obawia. Dla władz wojskowych „strata” szanowanego w świecie noblisty to duży cios.
Coraz częściej zaczyna pojawiać się opinia, że rozprawienie się z członkami Bractwa ma służyć generałowi As-Sisiemu w rozwoju jego kariery politycznej. Nie jest bowiem wykluczone, że wystartuje on w przyszłych wyborach prezydenckich, a jeśli tak się stanie, to zapewne je wygra. Konfrontacja z Bractwem pomoże As-Sisiemu wykreować się na silnego przywódcę, który nie toleruje chaosu i bezprawia, i potrafi zapanować nad trudną sytuacją w kraju. Panuje przekonanie, że doborem metod i konsekwencją w ich stosowaniu, bez zważania na skutki i międzynarodową krytykę, przypomina trochę Gamala Abdel Nasera – przywódcę Egiptu w latach 50. i 60., uważanego do dziś za lidera Arabów i stanowiącego wzór niezłomności.
UŚPIONE NIEBEZPIECZEŃSTWA
Interwencja sił bezpieczeństwa pokazała, że armia jest zdecydowana działać bezkompromisowo i bez zważania na konsekwencje. Jeśli jednak zależy jej na tym, by Egipt uniknął całkowitego chaosu, będzie musiała prędzej czy później wciągnąć Bractwo w przyszły proces polityczny, gdyż jest ono zbyt wielką siłą, by pozwolić mu ponownie zejść do podziemia.
Zdelegalizowane Bractwo oznaczać może tylko jedno – powrót organizacji do metod bardziej radykalnych, w tym terrorystycznych, znanych z lat 50. Niestety, swoimi działaniami armia oddala dialog i szansę na zaprzestanie rozlewu krwi. Zamiast tego, po drugiej stronie barykady pozostawia rozgniewany, okradziony z nadziei i żądny rewanżu wielomilionowy tłum zwolenników Bractwa, który nie ma już ochoty na rozmowę.
Sytuacja w Egipcie sprzyja rozwijaniu się i funkcjonowaniu islamskich ugrupowań radykalnych. Ryzyko, że nad Nilem ponownie uaktywnią się organizacje terrorystyczne, jak choćby „uśpiona” Al-Gama’a al-Islamiyya (Wspólnota Islamska), wzrosło znacząco.
Egipt przypomina dziś Algierię z początku lat 90. Tam również w demokratycznych wyborach zwyciężyli islamiści, i również siłą usunęło ich wojsko. W konsekwencji w ciągu 10 lat wojny domowej w Algierii zginęło 150 tys. ludzi, a kraj cofnął się w rozwoju. To najczarniejszy, ale realny scenariusz dla Egiptu. Wojna domowa w największym kraju arabskim oznaczałaby katastrofę, której skutki ciężko sobie nawet wyobrazić. Niestety, istnieje wiele sił, którym zależałoby na destabilizacji Egiptu – poczynając od największych konkurentów regionalnych (Iran), na zbrojnych bojówkach islamskich z Półwyspu Synaj kończąc.