Scenariusz algierski

Armia, która od miesiąca znów rządzi Egiptem, przy pomocy ostrej amunicji i buldożerów spycha kraj na krawędź wojny domowej.

19.08.2013

Czyta się kilka minut

Tysiące zwolenników obalonego prezydenta Mursiego wyszły na ulice Kairu, aby zaprotestować przeciw brutalności służb bezpieczeństwa. Są kolejne ofiary. 16 sierpnia 2013 r. / Fot. Youssef Boudlal / REUTERS / FORUM
Tysiące zwolenników obalonego prezydenta Mursiego wyszły na ulice Kairu, aby zaprotestować przeciw brutalności służb bezpieczeństwa. Są kolejne ofiary. 16 sierpnia 2013 r. / Fot. Youssef Boudlal / REUTERS / FORUM

Nie ma chyba drugiego kraju na świecie, w którym sytuacja polityczna w ostatnich latach byłaby tak zawiła. W ciągu niespełna trzech lat rządzący w Kairze zmieniali się trzykrotnie.

Najpierw upadł 30-letni reżim Hosniego Mubaraka, którego miejsce zajęła armia z marszałkiem Mohammedem Tantawim na czele. Po roku wojskowi musieli jednak usunąć się w cień i zgodzić się na pierwsze demokratyczne wybory w historii kraju. Wygrali je islamiści z Bractwa Muzułmańskiego i partii salafickich (zdobyli łącznie ponad 70 proc. głosów), a ich kandydat Mohammed Mursi został prezydentem.

WOJSKO KONTRA BRACTWO

Gdy wydawało się, że islamiści ustabilizują sytuację i skupią się na ożywieniu zrujnowanej gospodarki, nastąpiło kolejne przesilenie. Bractwo popełniało błąd za błędem odmawiając współpracy z innymi siłami politycznymi, co mogło się przyczynić do złagodzenia napięć społecznych. Podział na społeczeństwo religijne i świeckie, jaki wykreowali sami islamiści, szybko się na nich zemścił.

Pod koniec czerwca, dokładnie w rok po objęciu urzędu przez Mursiego, na ulice ruszyły wielomilionowe tłumy. Na taką chwilę czekała armia. Wojskowi zgodnie z „wolą narodu”, po zaledwie czterech dniach protestów, odsunęli od władzy demokratycznie wybranego prezydenta. Nowym „faraonem” został generał Abd al-Fattah as-Sisi, szef sztabu generalnego. Historia zatoczyła koło – władza wróciła w ręce wojska.

Na tymczasowego prezydenta armia wyznaczyła Adly Mansoura, szefa Sądu Najwyższego. Stanowisko wiceprezydenta powierzono Mohammedowi el-Baradeiowi, laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla, który miał firmować nowe porządki i być gwarantem (przede wszystkim wobec Zachodu) kontynuacji reform demokratycznych. W ciągu zaledwie kilku dni powołano technokratyczny rząd, zapowiedziano zmiany w konstytucji i wybory najpóźniej na początku przyszłego roku.

Armia pozbawiła islamistów zaplecza politycznego – wszyscy liderzy Bractwa zostali zatrzymani i oskarżeni o „podżeganie do nienawiści”. Sam Mursi, na którego trudno było znaleźć jakikolwiek paragraf, został oskarżony o współpracę z palestyńskim Hamasem. Na ulice ruszyli zwolennicy Bractwa i obalonego prezydenta.

POKAZ SIŁY

Wydaje się, że istniała szansa na uniknięcie rozlewu krwi i pokojowe rozwiązanie egipskiego konfliktu. „Washington Post” pisał w zeszłym tygodniu, że Bernardino León, wysłannik szefowej europejskiej dyplomacji Catherine Ashton, był „o krok” od uzyskania aprobaty dla unijnych propozycji pokojowych. Miały one zapewnić Bractwu udział w procesie politycznym i w przyszłych rządach.

Wiceprezydent El-Baradei próbował ponoć przekonać do nich generała As-Sisiego. Niestety bez rezultatu. Próbę mediacji między zwaśnionymi stronami podjął także wielki imam meczetu Al-Azhar, Ahmed al-Tajeb – jedna z najbardziej wpływowych postaci sunnickiego islamu. Nim jego propozycja zdołała dotrzeć na biurko Braci, było już po wszystkim.

Wojsko zdecydowało się „oczyścić” dwa kairskie place Al-Nahda i Rabaa al-Adawiya, gdzie od czasu obalenia prezydenta Mursiego jego zwolennicy, wzorem demonstrantów z placu Tian’anmen w Pekinie, prowadzili siedzący protest. Nikt się jednak nie spodziewał, że wielu z nich skończy podobnie jak demonstranci z pekińskiego placu.

DRUGI TIAN’ANMEN

Szturm nastąpił w środku nocy z 13 na 14 sierpnia, gdy tysiące zwolenników obalonego prezydenta spało w skleconych naprędce namiotach. Od kilku dni władze zapowiadały, że przywrócą „ład i porządek”. Słowa dotrzymały. Akcja była przygotowana bardzo dokładnie: buldożery, wozy opancerzone, snajperzy na dachach – wszystko po to, by zapewnić niemal stuprocentowe „powodzenie” działań.

Zwolennicy Bractwa zostali otoczeni przez wojskowy kordon, a buldożery ruszyły w stronę namiotów, w których koczowali protestujący. Padły strzały. W kierunku wojska poleciały koktajle Mołotowa, a kilku zwolenników Bractwa odpowiedziało ogniem. Zaczęła się rzeź.

Nie wiadomo dokładnie, ilu ludzi zginęło. Ministerstwo zdrowia i Bractwo Muzułmańskie dowolnie szafują liczbami – pierwsi mówią, że śmierć poniosło około 570 osób, drudzy że ponad tysiąc. Zapewne żadna z tych liczb nie jest prawdziwa, lecz każda jest przerażająca. Był to najbardziej krwawy dzień w najnowszej historii Egiptu. Nowy premier kraju Hazel ­al-Beblawi stwierdził jednak następnego dnia, że „siły bezpieczeństwa i tak maksymalnie starały się ograniczyć użycie siły”.

Bracia wiedzą, że im więcej „męczenników” polegnie w walkach z armią, tym łatwiej będą mogli przedstawiać się światu jako ofiary tej batalii. Każdy „męczennik” to ktoś, kogo trzeba będzie pomścić. Pacyfikacja obozów Bractwa uruchomiła niespotykaną dotychczas falę nienawiści i zapoczątkowała krwawe starcia w większości egipskich miast.

OSKARŻENI KOPTOWIE

Cele odwetu islamistów wybrano nieprzypadkowo. Zaatakowani zostali dziennikarze i egipscy chrześcijanie. W ciągu tylko trzech dni spalono 32 kościoły i kilka szkół w całym kraju. Nawet papież koptyjski Tawadros II musi się ukrywać, bo grożono mu śmiercią. Mniejszość koptyjska stanowi łatwy cel dla rozjuszonego tłumu. Ataki na chrześcijan mają podłoże polityczne: Koptów oskarża się o to, że poparli zamach stanu i trzymają z armią, ponieważ obawiają się przemiany Egiptu w państwo wyznaniowe.

Do tego dochodzi rzeczywista nienawiść międzyreligijna, która w tych dniach ujawnia się z całą mocą. Usprawiedliwiając działania sił bezpieczeństwa, rzecznik rządu powiedział, że świat mógł zobaczyć, jak działa „zorganizowany terroryzm i grzeszna agresja wymierzona przeciwko obywatelom” wywołana przez „małą frakcję, która straciła umysł i została oślepiona żądzą władzy, i marzeniami o powrocie do niej”. Egipski rząd podał, że bilans trzech dni walk to ponad tysiąc zabitych i około 6 tys. rannych. Z kolei Bractwo mówi o ponad 2 tys. zabitych i 10 tys. rannych.

ŚWIAT PATRZY

Pytania o przyczynę tej masakry i jej konsekwencje pozostają bez odpowiedzi. Premier Al-Beblawi mówił: „Jako państwo doszliśmy do momentu, w którym nie mogliśmy sobie pozwolić na ten rodzaj protestów” i dodał, że „rozproszenie protestujących w końcu musiało nastąpić”. Nie podał jednak żadnych poważnych powodów, dla których państwo tak brutalnie postąpiło z protestującymi.

O tym, jak fatalna sytuacja panuje na egipskich ulicach, świadczyć może wprowadzenie stanu wyjątkowego w 12 z 27 egipskich prowincji na okres miesiąca. Egipcjanie mają bardzo złe doświadczenia ze stanem wyjątkowym, który obowiązywał w ich kraju w latach 1967–2012. Władze wykorzystywały go w sposób instrumentalny, także do eliminacji przeciwników politycznych. Stan wyjątkowy w Egipcie jest więc symbolicznym cofnięciem się do punktu wyjścia i powrotem do czasów Mubaraka.

Brutalność egipskich sił bezpieczeństwa potępił niemal cały świat. Wysoka Komisarz Praw Człowieka ONZ Navi Pillay zaapelowała do obu stron, by „cofnęły się znad krawędzi nadchodzącej katastrofy”, i wezwała do przeprowadzenia niezależnego śledztwa w sprawie masakr ludności cywilnej. Jej krytyka dotyczyła nie tylko działań władz, ale również postawy islamistów. Także Rada Bezpieczeństwa ONZ wezwała obie strony do zaprzestania walk.

W ogniu krytyki znalazły się Stany Zjednoczone, oskarżane o to, że udzielając przez ponad 30 lat ogromnej pomocy finansowej egipskiej armii (ok. 1,3 miliarda dolarów rocznie) doprowadziły do jej umocnienia. Waszyngton wie jednak, że w razie zakręcenia kurka z pieniędzmi straci ważny instrument nacisku na władze w Kairze. Mimo to, nie można wykluczyć, że w najbliższym czasie zarówno Unia Europejska, jak i Stany Zjednoczone nałożą na Egipt „ostrzegawcze” sankcje.

ODEJŚCIE NOBLISTY

W geście protestu przeciwko rozlewowi krwi do dymisji podał się wiceprezydent El-Baradei, którego nawet nie poinformowano o planowanej pacyfikacji obozów Bractwa. W Egipcie podniosły się głosy, że El-Baradei „porzuca” kraj w kluczowym momencie, by chronić swoją międzynarodową pozycję. Sam jednak twierdzi, że trudno mu brać odpowiedzialność za działania, z którymi się nie zgadza i których konsekwencji się obawia. Dla władz wojskowych „strata” szanowanego w świecie noblisty to duży cios.

Coraz częściej zaczyna pojawiać się opinia, że rozprawienie się z członkami Bractwa ma służyć generałowi As-Sisiemu w rozwoju jego kariery politycznej. Nie jest bowiem wykluczone, że wystartuje on w przyszłych wyborach prezydenckich, a jeśli tak się stanie, to zapewne je wygra. Konfrontacja z Bractwem pomoże As-Sisiemu wykreować się na silnego przywódcę, który nie toleruje chaosu i bezprawia, i potrafi zapanować nad trudną sytuacją w kraju. Panuje przekonanie, że doborem metod i konsekwencją w ich stosowaniu, bez zważania na skutki i międzynarodową krytykę, przypomina trochę Gamala Abdel Nasera – przywódcę Egiptu w latach 50. i 60., uważanego do dziś za lidera Arabów i stanowiącego wzór niezłomności.

UŚPIONE NIEBEZPIECZEŃSTWA

Interwencja sił bezpieczeństwa pokazała, że armia jest zdecydowana działać bezkompromisowo i bez zważania na konsekwencje. Jeśli jednak zależy jej na tym, by Egipt uniknął całkowitego chaosu, będzie musiała prędzej czy później wciągnąć Bractwo w przyszły proces polityczny, gdyż jest ono zbyt wielką siłą, by pozwolić mu ponownie zejść do podziemia.

Zdelegalizowane Bractwo oznaczać może tylko jedno – powrót organizacji do metod bardziej radykalnych, w tym terrorystycznych, znanych z lat 50. Niestety, swoimi działaniami armia oddala dialog i szansę na zaprzestanie rozlewu krwi. Zamiast tego, po drugiej stronie barykady pozostawia rozgniewany, okradziony z nadziei i żądny rewanżu wielomilionowy tłum zwolenników Bractwa, który nie ma już ochoty na rozmowę.

Sytuacja w Egipcie sprzyja rozwijaniu się i funkcjonowaniu islamskich ugrupowań radykalnych. Ryzyko, że nad Nilem ponownie uaktywnią się organizacje terrorystyczne, jak choćby „uśpiona” Al-Gama’a al-Islamiyya (Wspólnota Islamska), wzrosło znacząco.

Egipt przypomina dziś Algierię z początku lat 90. Tam również w demokratycznych wyborach zwyciężyli islamiści, i również siłą usunęło ich wojsko. W konsekwencji w ciągu 10 lat wojny domowej w Algierii zginęło 150 tys. ludzi, a kraj cofnął się w rozwoju. To najczarniejszy, ale realny scenariusz dla Egiptu. Wojna domowa w największym kraju arabskim oznaczałaby katastrofę, której skutki ciężko sobie nawet wyobrazić. Niestety, istnieje wiele sił, którym zależałoby na destabilizacji Egiptu – poczynając od największych konkurentów regionalnych (Iran), na zbrojnych bojówkach islamskich z Półwyspu Synaj kończąc.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2013