Dumy i obrzydzenia

MICHAŁ BILEWICZ: Epidemia zwiększa skłonność do myślenia w kategoriach dobra i zła. Przekonani, że rząd to zło wcielone, możemy nie docenić tworzących się na nim rys. I przegapić szansę na odzyskanie demokracji.

04.05.2020

Czyta się kilka minut

Nad Okęcie nadlatuje największy na świecie samolot An-225 Mrija. W ładowni m.in. miliony maseczek bez atestu. 14 kwietnia 2020 r. /
Nad Okęcie nadlatuje największy na świecie samolot An-225 Mrija. W ładowni m.in. miliony maseczek bez atestu. 14 kwietnia 2020 r. /

KALINA BŁAŻEJOWSKA: Ile jeszcze wytrzymamy?

MICHAŁ BILEWICZ: Zależy od wykresów. Jest taki efekt w psychologii, nazywany trending norms: widok rosnącej krzywej ma na nas kolosalny wpływ, o wiele większy niż widok wysokiego poziomu. Ta krzywa zdecyduje o tym, kiedy ludzie skończą z izolacją. Co wcale nie musi być dla nich zdrowe.

Krzywą pokazuje rząd. Ufa Pan tym danym?

Są oczywiście obarczone błędem wynikającym z niewielkiej liczby pomiarów. Zastanawia mnie, dlaczego w Polsce nie ma reprezentatywnego programu testów, który byłby w stanie określić trend, a do tego dać wiedzę o faktycznej śmiertelności COVID-19. W połowie marca napisałem na Twitterze, że powinno się testować losową próbkę z populacji. Później niektóre kraje faktycznie zdecydowały się na taki krok. U nas zostało to uznane za marnowanie testów. Spadł na mnie hejt.

Dla psychologa społecznego taka epidemia to musi być fascynujący czas.

Raczej paradoksalna sytuacja: jako psychologowie zazwyczaj szukamy w ludziach tego, co nieracjonalne. A teraz mam wrażenie, że zachowują się racjonalniej niż rządy. Zauważmy, że nasz minister zdrowia był w lutym na nartach we Włoszech, w marcu zapewniał, że noszenie masek jest zbędne. Tymczasem Polacy sami zaczęli naciskać na izolację. Miało to też złe strony, choćby te erupcje oburzenia na spacerowiczów czy imprezowiczów nad Wisłą.

18 marca muzyk Damian Maliszewski wrzucił na Facebooka zdjęcia warszawiaków na bulwarach i napisał: „Ich poziom intelektualny i wyobraźnia są wprost proporcjonalne do poziomu płyty chodnikowej”. Apelował do rządu: „Zwlekając z ważnymi decyzjami prowadzicie ludzi na rzeź”. Post miał 16 tysięcy udostępnień.

To wszystko było takie…

...nadmierne.

Na pewno nieprzyjemne, ale czy nadmierne? Widzę tu rodzaj społecznej adaptacji. Z doświadczenia wielu pokoleń niewoli mogliśmy wyciągnąć przekonanie, że władza nie realizuje interesu obywateli i nie wie, co jest dla nich dobre. Dlatego myślę, że nawet jeśli rząd poluzuje ograniczenia, ludzie i tak raczej zostaną w domach. Oczywiście pod warunkiem, że zobaczą rosnący trend w statystykach zakażeń, a nie gołe liczby. Które na przestrzeni kwietnia stały się niepokojące.

Niepokojące? Przyrosty dzienne są podobne.

Właśnie o ten efekt mi chodzi: zakładamy, że wzrosty są dla nas bardziej informatywne niż obiektywna wartość. A przecież to, czy się zarażę, w większym stopniu zależy od tego, jaki odsetek populacji jest zarażony, niż od tego, czy ten odsetek wzrasta.

Czyli jednak nie jesteśmy racjonalni. Czy da się działać racjonalnie, gdy nie ma się żadnej pewności? Ani kiedy to się skończy, ani czy środki są właściwe, ani jaka jest skala?

W psychologii społecznej używa się pojęcia autorytetu epistemicznego: mają go osoby godne zaufania jako kompetentne w swojej dziedzinie. Jeśli pacjent obdarza lekarza autorytetem epistemicznym, leczenie powinno być bardziej skuteczne. Potrzeba nam teraz większego zaufania do naukowców – nawet jeśli ich rekomendacje nie są zgodne z naszymi intuicjami. Tylko że w nauce zawsze istnieją głosy wykluczone. I tego się boję.

Dlaczego?

Bo wybierają je ludzie ze skłonnością do myślenia spiskowego. W jednym z badań takie osoby czytały książkę historyczną. Jeśli mówiono im, że autor jest wyklęty w środowisku, to bardziej ufały treści. Jeśli dowiadywały się, że to akademicki podręcznik, ufały mniej. A wiemy, że w sytuacji utraty poczucia kontroli nad życiem ludziom włącza się mentalność spiskowa. Stają się bardziej podatni na pseudoteorie.

To się będzie nasilać?

Raczej spodziewam się uaktywnienia osób, które już mają taką tendencję. Widzę, jak duży zasięg na Twitterze mają konta typu Matka Kurka z hasztagiem „zajob”…

„Zajob” to izolacja. Maseczki to u niego „kagańce”.

Albo tekst Grzegorza Hajdarowicza w „Rzeczpospolitej” dowodzący, że zamknięcie kraju było błędem. Słabo udokumentowany i niespecjalnie dobrze napisany, a miał ogromny zasięg.

W Centrum Badań nad Uprzedzeniami na początku pandemii szukaliśmy fake newsów i teorii spiskowych. Jedną z najbardziej kuriozalnych było drinking bleach: że picie wybielacza leczy z wirusa. Wydawało nam się to pomysłem na poziomie hełmu z folii aluminiowej noszonego dla ochrony przed inwigilacją. Ekstremum.

Nie dla Trumpa.

Który powiedział to na konferencji prasowej, w obecności ekspertki WHO, odpowiedzialnej za walkę z pandemią w USA. To pokazuje, że teorie z obrzeży łatwo wchodzą teraz nie tylko do głównego nurtu, ale i na szczyty.

Jakie jeszcze pojawiły się albo ewoluowały przy okazji pandemii?

Rozbudowano wielką teorię dotyczącą walk o hegemonię między mocarstwami. Domorośli geopolitycy zawsze uwielbiali opisywać świat jako mroczne starcie Chin z USA. Teraz pojawiła się wersja, że Chińczycy próbowali budować broń biologiczną, ale patogen uciekł z laboratorium. Albo że Amerykanie chcieli zastopować chińską dominację i doprowadzili do epidemii w Wuhan.

Ducha nie stracili też antyszczepionkowcy.

Tych polskich uruchomiła wypowiedź ministra Szumowskiego, że przestaniemy nosić maski dopiero, jak będzie szczepionka. Co ciekawe, temat podjął były poseł Jacek Wilk. Czasem zapisuję sobie czyjąś wypowiedź, z myślą że może przydać się do budowy kwestionariuszy myślenia spiskowego. I tak było w przypadku tego tweeta. O, mam, uwaga: „Czyli już oficjalnie znamy cel tego całego obłędu: wcisnąć wszystkim szczepionkę. Pozostaje pytanie: czy PiS uchwali totalitarną ustawę o przymusowym zaszczepieniu wszystkich?”.


Czytaj także: Solidarność i samotność - rozmowa z prof. Ewą Bińczyk


Co interesujące w teoriach spiskowych – zazwyczaj nie są właściwe jednej stronie sceny politycznej. Bardzo często mają U-kształtny rozkład: pojawiają się u skrajnej lewicy i skrajnej prawicy. Antyszczepionkowcy łączą konserwatywnych „wolnościowców” i liberalnych post- hipisów. I właśnie oni są teraz szczególnie niebezpieczni, bo to od nich może zależeć, czy poradzimy sobie z pandemią.

Nasilają się też zjawiska o charakterze panik moralnych.

Na przykład?

Reakcje na pożar w Czarnobylu. Płonie las w okolicach elektrowni i natychmiast pojawiają się pogłoski o radio- aktywnym deszczu. Następuje wysyp postów i esemesów o znajomej czy cioci, która pracuje w instytucie badań jądrowych w Świerku i ostrzega, żeby nie otwierać okien, bo nad Polskę nadciąga groźna chmura.

Do mojej koleżanki mama zadzwoniła w środku nocy, żeby przekazać tę informację.

Do mnie też to dotarło. Czułem, że jestem jedyną osobą przekonaną, że nic nam nie grozi. Mój ojciec pracuje w atomistyce i mówił mi, jak bardzo taki pomysł jest absurdalny.

Po stronie lewicowej podobny charakter ma wzmożenie wokół suszy. W przeciwieństwie do atomowej chmury susza nie jest wyimaginowanym problemem, ale normalnie nie mówiłoby się o niej tak dużo i w tak fatalistycznym tonie: „Polska będzie płonąć jak Australia”. Wcześniej nie zwracaliśmy na to zagrożenie wielkiej uwagi.

Zwracamy teraz, bo mamy wysoki poziom lęku?

Nie tylko. Przypomina mi się, co w latach 50. pisał klasyk Leon Festinger, twór- ca teorii dysonansu poznawczego. Opisywał ciekawe zjawisko, które wystąpiło w latach 30. po trzęsieniu ziemi w Biharze. Ludzie mieszkający na obrzeżach prowincji nie odczuli żadnych wstrząsów, a jednocześnie wiedzieli, że są ofiarami potężnego trzęsienia i muszą zupełnie zmienić tryb życia. Zaczęły się wśród nich szerzyć pogłoski, że zaraz nastąpi fala kulminacyjna. A potem pojawił się szereg legend miejskich, których w ogóle nie było w rejonach epicentrum – czyli tam, gdzie ludzie stracili dach nad głową i widzieli zabitych. Festinger mówi: to właśnie dysonans poznawczy. Sytuacja, w której to, co widzimy na własne oczy, nie odpowiada temu, czego się dowiadujemy.

I tak się dzieje w Polsce?

Pracujemy z domu, zamknięte są szkoły, nasze życie jest chyba bardziej ograniczone niż to, jakie nasi rodzice wiedli w stanie wojennym. Porównałem to sobie: mam dwuletnie dziecko, a gdy sam miałem dwa lata, obowiązywał stan wojenny. Poczytałem o tamtych ograniczeniach i stwierdziłem, że jednak wtedy życie było znośniejsze niż w tygodniach, gdy nie wolno było nawet iść na spacer. A jednocześnie większość z nas nie zna osobiście nikogo, kto został zdiagnozowany i trafił do szpitala. Świetne podglebie dla legend o zagrożeniu.

Czyli opowieść o chmurze z Czarnobyla była narzędziem redukcji dysonansu poznawczego? Bo ludzie chcieli znaleźć powód dla siedzenia w domu?

Dokładnie.

Wzrosła też obawa przed siecią 5G. Urząd Komunikacji Elektronicznej musiał wydać dementi: „wirusy nie mogą przenosić się drogą fal radiowych”.

Lęk przed falami radiowymi jest stary jak radio. Już przed wojną dochodziło do protestów chłopskich przeciwko budowie masztów radiowych. Wtedy też miały być śmiercionośne.

Ale jak to w ogóle można połączyć?

Ludziom, którzy mają silną potrzebę wyjaśniania świata, wszystko się łączy. Tendencja do potwierdzania własnych hipotez jest właściwością człowieka. To się nazywa błąd konfirmacji: łatwiej znaleźć dowody, które potwierdzają naszą tezę, niż te, które ją obalają. Fundamentem jest nieumiejętność odróżniania prawdy od fałszu.

Dziś większa niż kiedyś?

Świat robi się coraz bardziej złożony, więc o pewność trudniej. Ale też szkoły nie dają narzędzi do weryfikacji informacji. I coraz powszechniejsze staje się przekonanie, że nauka jest wielogłosowa. W Polsce przyczynia się do tego rząd. Ostatni przykład: e-lekcje od Ministerstwa Edukacji, które kwestionowały konsensus naukowy w sprawie zmian klimatu.

Z drugiej strony władza zaczęła się powoływać na autorytet WHO, którą do niedawna uważała za groźną organizację próbującą seksualizować polskie dzieci. Ma Pan już nowe statystyki dotyczące podatności Polaków na teorie spiskowe i fake newsy?

Badały to Paulina Górska i Marta Marchlewska z zespołem, tyle że na wczesnym etapie pandemii, kiedy takie myślenie nie było rozpowszechnione. Poczekałbym na wyniki kolejnych fal tego badania. Obecnie jest ogromne zapotrzebowanie na dane i diagnozy; chcemy mieć je natychmiast, a rzeczywistość jeszcze nigdy nie była tak zmienna. Dlatego lepiej się powstrzymać z podawaniem procentów, a szukać mechanizmów.

Zdziwiło mnie jednak, że 20 marca 25 proc. respondentów twierdziło: „koronawirus ma za zadanie pozostawić przy życiu jedynie najsilniejszych”. Duży odsetek.

Trudno powiedzieć, co jest dużym odsetkiem. Jeszcze przed pandemią ustaliliśmy, że mniej więcej 20 proc. Polaków wierzy w mord rytualny. Czyli że Żydzi porywają i zabijają dzieci na macę.

20 procent?!

Tak. Konfrontując ludzi z jakąś teorią spiskową, szczególnie nową, badamy raczej ich łatwowierność. Teoria o eliminacji starych i chorych to taka, której prawdopodobnie nie znali wcześniej, więc pomyśleli: „O, może to jest wyjaśnienie!”. Bo szukają wyjaśnień. A szukają, bo nie ma jednej wykładni, sami naukowcy się spierają, skąd to się wzięło. Jest teza o chińskich mokrych targach, gdzie wirus miał przejść z nietoperza na człowieka…

Albo z łuskowca. Moja teoria spiskowa jest taka, że to zemsta łuskowców, najbardziej prześladowanych zwierząt świata. Można ją dodać do ankiety.

Inna hipoteza mówi o biedaszybach, w których gromadzą się odchody nietoperzy. Tych teorii jest więcej, ale wszystkie są trywialne. Jak to, mamy pandemię tylko dlatego, że jakiś chiński górnik wszedł do wykopanego naprędce szybu i dotknął kupy nietoperza? Nie lubimy banalnych wyjaśnień traumatyzujących zdarzeń. Tak samo było ze Smoleńskiem: wyjaśnienie, że to błędy w przygotowaniu i nieprawidłowości w czasie lotu doprowadziły do katastrofy, było postrzegane jako słabe. Stąd teorie o zamachu.

A Pana co najbardziej zaskoczyło w pierwszych wynikach badań?

Błyskawiczne zmiany postaw. Np. poparcia dla działań rządu w związku z epidemią. Na początku było to 63 proc. A badanie tych samych ludzi, zrobione bodaj tydzień później, pokazywało już tylko 40 proc. Ogromne spadki.

Uderzyło mnie też, jak powszechna była z początku pozytywna ocena działań państwa.

Niezależna od poglądów.

Zaraz po wybuchu epidemii lewicowcy i prawicowcy nie różnili się w ocenach działań rządu. Badania Konrada Maja i Krystyny Skarżyńskiej robione nieco później pokazały, że to elektorat opozycji najbardziej popierał rząd w nakazie izolacji! Trochę mnie też zaskoczył wzrost antypatii wobec Kościoła. W pomiarze emocji obrzydzenia Konferencja Episkopatu Polski znalazła się na trzecim miejscu. Wcześniej tego nie było.

Respondenci czuli większe obrzydzenie do Episkopatu niż do homoseksualistów i Żydów. Pierwsze miejsce zajęły „osoby niestosujące się do zaleceń mających ograniczyć epidemię”, a drugie rząd. Dziwne z tym rządem: wstręt i zaufanie naraz?

Możliwe, że ludzie popierali jego działania, ale jednocześnie czuli, że są podejmowane zbyt późno. Myśleli: „wreszcie ci odrażający politycy zaczęli robić coś, czego od nich oczekujemy”.

Z kolei w termometrze uczuć, gdzie +50° oznaczało uczucia najgorętsze, a -50° – najzimniejsze, średnia uczuć do Episkopatu wyniosła -11,3°. Do pracowników ochrony zdrowia: +35,9°.

To, co się działo w marcu z Kościołem, było bardzo interesujące. Moją szczególną uwagę zwróciło wypłynięcie ks. Tadeusza Guza. Znany jest z tego, że wierzy w mord rytualny. A przy tym to profesor, to znaczy prezydent Duda nadał mu ten tytuł…

To może tłumaczyć, dlaczego Pan tytułu nie dostał. [Od stycznia 2019 r. Andrzej Duda zwleka z realizacją wniosku Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów – KB]

(śmiech) To jest właśnie iluzoryczna korelacja. Powiązanie tych rzeczy byłoby nadużyciem. A już na pewno ja nie powinienem tego robić.


Czytaj także: Korona sprawdza - rozmowa z prof. Bogdanem de Barbaro


W każdym razie ks. Guz stwierdził w telewizji, że ręce kapłana są konsekrowane, a zatem nie mogą przenosić wirusa. Z jednej strony to rozumiem: ktoś głęboko wierzący może tak myśleć. Z drugiej, jeśli stoi za nim autorytet Kościoła, to może rodzić poczucie, że instytucja zawiodła.

Zwłaszcza że to samo powiedział abp Andrzej Dzięga. Zachowanie biskupów w czasie pandemii przypieczętuje proces laicyzacji?

Źródeł laicyzacji szukałbym w czymś innym. Psychologowie wierzą, że postawy wynikają z działań i uzasadniają zachowanie. Według teorii autopercepcji jedyny wgląd w nasze przekonania wynika z tego, co robimy. Szukając odpowiedzi na pytanie, czy lubię słodycze, zaczynam skanować swoje zachowania, i jeśli przypomnę sobie, że rano zjadłem czekoladę, to pomyślę: „Tak, lubię słodycze”.

A szukając odpowiedzi na pytanie, czy jestem wierząca, zacznę zastanawiać się, czy byłam ostatnio w kościele.

I dlatego ważny może okazać się ten moment epidemii, kiedy ludzie przestali chodzić na msze. Mam wrażenie, że w tej chwili rozjeżdża się katolicyzm ludowy i katolicyzm inteligencki. Od niektórych wierzących znajomych słyszę, że teraz intensywniej uczestniczą w obrzędach. Natomiast rodzaj religijności silnie związany z doświadczeniem zbiorowym może okazać się nieprzekładalny na indywidualne praktyki.

Czyli Episkopat mógł się słusznie obawiać, że zamknięcie kościołów zagrozi instytucji?

Tak. Wiąże się z tym wspomniany dysonans poznawczy: zachowanie powinno być zgodne z przekonaniem. Część ludzi jest w stanie zaspokoić ten dysonans domowymi praktykami, ale ci mniej zdeterminowani – nie.

Wracając do biskupów. Ich początkowe zachowanie było po prostu zbyt odległe od doświadczenia Polaków, którzy sami zaczęli się izolować, nosić maski i robić zapasy papieru toaletowego.

No właśnie, co z tym papierem? Wiele było dyskusji, ale chętnie usłyszę wyjaśnienie psychologa. Ma to związek z emocją obrzydzenia, nasilającą się w czasie zagrożenia?

Wchodzimy w psychoanalizę… Pojawiły się teorie o osobowości tezauryzatorskiej czy analnej. Fromm pisał o tym typie osobowości, że jest powiązana z fazą analną w rozwoju pregenitalnym. Skoro pojawia się zagrożenie i potrzeba gromadzenia, to następuje regresja do fazy analnej i ludzie wykupują papier toaletowy. Nie do końca wierzę w to wytłumaczenie, podobnie jak w związek z emocją obrzydzenia, o której jeszcze powiem. Myślę, że ludzie bojąc się braków w zaopatrzeniu, zwyczajnie zaczęli szukać dóbr trwałych. Z czego papier był najbardziej widoczny.

W czasie kryzysu naftowego w USA w latach 70. była taka głośna historia: w wieczornym programie „Johnny Carson Show” śmiano się, że wszystkiego zaczyna brakować i niedługo zabraknie papieru. A to były czasy, kiedy wszyscy oglądali ten sam program. Pierwsze, co zrobili rano, to poszli kupić papier toaletowy. I faktycznie go zabrakło: samospełniająca się przepowiednia. Podobnie mogło być w Polsce: zdjęcia pustych półek powodowały, że ludzie rzucali się na to, czego gdzie indziej zabrakło. Normalne, że towary, które się nie psują, zaczęły znikać.

Ale zniknęły też drożdże.

Bo ludzie ruszyli piec chleb, co widać szczególnie w mediach społecznościowych – te wszystkie zdjęcia pięknie wypieczonych bochenków.

Czy to nie dziwne? Aż taki lęk, że chleba zabraknie? Jest w tym coś pierwotnego.

Wydaje mi się, że tu chodzi nie o lęk, tylko sprawczość. Odbudowę kontroli. Wyższe klasy średnie zazwyczaj jedzą na mieście, więc pokazanie, że potrafią upiec chleb, było dla nich ważne. Podobnie z modą na remonty – poprawianie własnych domów daje ludziom poczucie kontroli nad wycinkiem rzeczywistości.

Zajmuje się Pan zjawiskiem dehumanizacji wrogów. Zauważył Pan, że w kwietniu pojawiło się ono u liberalnych elit? Adam Michnik pisał: „Ponure widma dwóch pandemii krążą nad Polską. Wirusa, który zatruwa płuca, i PiS, który zatruwa umysły i serca Polaków”. Tomasz Lis tweetował: „Sanders out. Przynajmniej w Ameryce jednej zarazy nie zastąpi inna”.

Nie wiem, na ile te cytaty mają charakter dehumanizacji, a na ile wynikają z wysokiej dostępności poznawczej. Tak często mówi się o zarazie, że używamy tego pojęcia do budowania metafor.

Gdy abp Jędraszewski mówił o „tęczowej zarazie”, nie było wątpliwości, że to dehumanizacja.

Ale on mówił o konkretnej, dyskryminowanej mniejszości. Nikt nie wybiera sobie orientacji – tak jak wybiera się przynależność partyjną czy poglądy polityczne.

Pisał Pan niedawno o badaniach dowodzących, że kontakt z patogenami powoduje wzrost ksenofobii i uprzedzeń. Teraz też to obserwujemy?

Nasze pierwsze badania panelowe pokazują, że w trakcie epidemii nastąpił wzrost uprzedzeń do Żydów i Romów. Wydarzeń mogących świadczyć o wzroście uprzedzeń było sporo, np. sprawa Wietnamki obrzuconej wyzwiskami w Łukowie. Na Ukrainie zaatakowano autobus z Chińczykami i miało to pogromowy przebieg.

Na początku marca w centrum Krakowa widziałam grupę młodych ludzi skandującą w stronę wycieczki Azjatów: „Wypierdalać! Pedały!”. To drugie słowo mnie bardziej uderzyło.

Pojawiło się nieprzypadkowo. To właśnie powiązanie przez emocję wstrętu. W badaniach nad lękiem przed patogenami tę emocję traktuje się jako wskaźnik – wzrost odczucia wstrętu w populacji oznacza zwiększenie narażenia na patogeny. Postawy bazujące na emocji obrzydzenia, jak właśnie homofobia, stają się wyraźniejsze.

Epidemia wywołuje też zwrot tradycjonalistyczny.

W Polsce to się potwierdza?

Na pewno potwierdza się to, co sam badałem, czyli wzrost witalizmu moralnego, a więc myślenia w kategoriach dobra i zła. Przekonania, że zło ma esencjalny charakter: istnieje diabeł albo zło wcielone. I tu bym widział pewne elementy antypisowskiego dyskursu, w którym obecnie częściej dostrzega się zło i zakłada intencjonalne działanie, a nie dostrzega się poczynań chaotycznych i nieumiejętności realizacji celów. Przez to możemy nie docenić rys, które teraz się tworzą, np. konfliktu między Porozumieniem a PiS. Jeżeli uważamy, że cała koalicja to zło wcielone, odbieramy sobie pole do szukania sprzymierzeńców. To szczególnie niebezpieczne, kiedy pojawia się szansa na przywrócenie demokracji w Polsce.

Wierzy Pan w to?

Niedawno ukazał się numer specjalny „Social Psychological Bulletin” o Okrągłym Stole: psychologowie społeczni interpretowali, jak do niego doszło. W ’89 też mieliśmy do czynienia z głębokim kryzysem gospodarczym, za który władza nie chciała brać odpowiedzialności i z którym nie potrafiła sobie radzić. Jednocześnie pojawił się rodzaj zaufania między częścią elit reżimu a społeczeństwem… Te wszystkie elementy mogą zaistnieć też teraz, musimy umieć je wykorzystać. A witalizm moralny na to nie pozwala, bo z diabłem się nie negocjuje.

Najbardziej demonizuje się Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego akurat Kaczyński na Powązkach tak rozsierdził opinię publiczną?

Bo dał dowód alienacji władzy – władza tworzy prawa, których sama nie przestrzega. W tym też tkwiła przyczyna upadku nomenklatury PRL. To uczucie relatywnej deprywacji, trudne do zniesienia. Jeżeli jest nam ciężko, ale widzimy wory pod oczami ministra Szumowskiego i jego zapracowaną twarz, to robi nam się lepiej. Kłopot pojawia się, gdy my cierpimy, a nad sobą widzimy ludzi, którzy nie cierpią – jak Kaczyńskiego wjeżdżającego limuzyną na zamknięte Powązki.

On zawsze mógł więcej.

Tyle że łatwiej zaakceptować przywileje władzy, kiedy nasza sytuacja jest stabilna. Gdy nam się pogarsza, chcemy przynajmniej wiedzieć, że rozwarstwienie się nie zwiększa.

Wracając do wzrostu uprzedzeń i ksenofobii: zna Pan kazanie wielkanocne biskupa Deca?

Nie znam.

„Oto dzisiaj pandemia ujawnia, że państwa narodowe najlepiej się bronią przed tym nieszczęściem, a nie superpaństwo, jakie tworzą ci, którzy nie kochają Pana Boga”. Było o „oficjalnej ideologii”, na którą składają się małżeństwa homoseksualne, uchodźcy i islamizacja, oraz o „decyzjach naprawdę ważnych, zapadających w wąskich gremiach gdzie indziej”. Wszystko się zgadza.

W sytuacji zagrożenia ludzie zwracają się do tożsamości, które są u nich najbardziej wyraziste i najlepiej ukształtowane. Gdy badaliśmy siłę identyfikacji z różnymi wspólnotami, u Polaków zawsze wychodziła silna dominacja tożsamości narodowej nad europejską i lokalną. Stąd przekonanie, że rząd za wszystko odpowiada i najlepiej sobie poradzi. Skupiamy się na tym, co mówi premier i ministrowie, a nie dostrzegamy, że to samorządy zajmują się szpitalami, domami opieki, szkołami.

I że Unia daje pieniądze.

Ten mechanizm pokazują też badania nad deprywacją kontroli, powtarzane w wielu krajach: ludzie pozbawieni sprawczości oczekują jej od władzy państwowej.

Dlatego tak łatwo poddaliśmy się ograniczeniom?

Dlatego Polacy – poza wąskimi grupami sfrustrowanymi, że nie mogą wejść do lasu – chcieli, żeby rząd ciągle czegoś zakazywał. Był sprawczy. I rząd to sprytnie wykorzystywał. Oto największy antonow przylatuje na Okęcie…

Kult cargo.

Pokaz siły państwa symbolizowanej przez ogromny samolot. Dla nas to coś obrażającego inteligencję, ale dla większości społeczeństwa niekoniecznie. To była zresztą bzdura, bo okazało się, że Dominika Kulczyk czy marszałek województwa lubuskiego sprowadzili podobną ilość środków ochrony, tyle że zwykłymi transportami.

Czy to, jak rząd postępuje z wyborami, może zmienić jego społeczny odbiór? Karty zostały odkryte – widać, że gra toczy się wyłącznie o utrzymanie władzy.

Organizowanie tych wyborów jest niebezpieczne, ale nie wiem, jak bardzo, większy problem mam z ich niedemokratycznym charakterem. Zdumiewa mnie sposób komunikowania: słyszę od ministra zdrowia, że po drugiej turze wyborów w Bawarii nie było wzrostu zachorowań. Można rozważać, czy był bezpośrednio spowodowany wyborami. Ale mówić, że nie wystąpił, jest okrutnym kłamstwem. Solidne analizy zespołu prof. Błażeja Miasojedowa pokazują, że po wyborach w Bawarii sytuacja stała się gorsza niż w innych niemieckich landach. A my dowiadujemy się od ministerstwa, że mają jakiegoś naukowca z Bawarii…

Anonimowego epidemiologa.

Który rzekomo przedstawił korzystną ekspertyzę, ale nie mogą ujawnić jego nazwiska, nie mówiąc o treści samej ekspertyzy.

Polska wersja polityki opartej na danych.

Kolejna odsłona pogardy tej władzy dla nauki i faktów. Pytanie, jak odbiera to społeczeństwo. Dane – i to nie tylko badania robione przez nasz zespół, ale wszystkie sondaże, jakie znam – pokazują gremialną niechęć Polaków do przeprowadzenia wyborów w maju. Nie wiem, co z tego wyniknie, ale wiem, że działania rządu rozjeżdżają się z oczekiwaniami społeczeństwa. I to bardzo. ©℗

Dr hab. MICHAŁ BILEWICZ (ur. 1980) jest psychologiem społecznym, profesorem na Wydziale Psychologii UW, gdzie kieruje Centrum Badań nad Uprzedzeniami.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2020