Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To pewnie dlatego w mojej bańce społecznościowej, w której więcej się zwykle gada o jedzeniu niż polityce, bez echa przeszedł podniosły moment w kalendarzu warszawskich spożywców: u Majlertów na Żeraniu zaczęli sprzedawać szparagi. Gdybym akurat przypadkiem nie przejeżdżał przez tamte przedmieścia w innym celu, pewnie do dziś bym o tym nie wiedział. Kupiłem i nawet nie rozbierając się w progu, rzuciłem je czym prędzej do pieca – krótka była jednak to radość, kiedy okazały się wątłe w smaku, za co trudno je winić przy takim zimnie.
Czy jednak nie jest tak, że wątłość jest immanentną cechą szparagów, nawet tych, które wyrosną w trakcie upalnego maja? Nieistotne żywieniowo i właśnie dlatego tak pożądane jako obiekt luksusu. Wczesna wiosna to w ogóle czas ulotnych błahostek, kokardek, które są urocze, ale trudno się w nie ubrać. Śliczne nic. Zaraz pojawią się np. kwiaty cukinii – ostatnio modny frykasik. Ładne to, pracochłonne w przygotowaniu, kojarzy się z rzymskimi wakacjami, ale dla żołądka spragnionego treści to czysta kpina.
Nie przypadkiem władze czujące na sobie ciężar odpowiedzialności za zdrowie powierzonego im narodu zwykły tępić takie fanaberie. Wielkie, sławne na całe Niemcy szparagowe zagłębie wokół mieściny Beelitz pod Berlinem przeżywało czarne dni w latach 30. – a i w NRD działało na pół gwizdka, osiągając poziom produkcji sprzed brunatno-czerwonej zawieruchy dopiero w połowie lat 90. Narodowy socjalizm miał wyraziste poglądy na dobrostan karnych szeregów i stworzył najsprawniejszą machinę wychowawczo-rozrywkową w dziejach. Pod pięknym skądinąd mottem „Kraft durch Freude”, czyli „moc poprzez radość”. Oprócz ćwiczenia tężyzny w miejscu pracy naziści wdrożyli szeroko zakrojony program dotyczący tego, co po pracy: wczasy, turystyka, aktywny wypoczynek, pikniki (owiany ponurą sławą statek Wilhelm Gustloff, zatopiony z dziewięcioma tysiącami uciekinierów na pokładzie pod koniec wojny, powstał jako wycieczkowiec na potrzeby tego programu). Chodziło wszak o to, żeby zindustrializowany lud, wyrwany z wypełniającego całe dnie kieratu prac na roli i wtłoczony w fabryczne ramki, których wyznacznikiem był zaledwie ośmiogodzinny dzień pracy, nie zgnuśniał w trakcie godzin wolnych, które były dlań zupełnie nowym wynalazkiem. „Marciare, non marcire” (maszerować, nie gnić!) – wołał Duce, a w ślad za nim niemiecka partia skutecznie dbała, żeby leniwe popołudnia wypełnić ściśle reglamentowaną i nadzorowana formą wspólnych uciech.
Od tej strony właśnie widać, jak nazizm w swej pierwszej przynajmniej fazie był potworkowatym potomkiem ówczesnego fermentu postępowej polityki. Wyciągał do ekstremów niektóre idee i postawy, które wyczytamy we wszystkich współczesnych mu ruchach robotniczych i modernizacyjnych. Nasze niegdysiejsze wczasy pracownicze i zakładowe wycieczki to w gruncie rzeczy tutejsza malutka wersja mocy przez radość. Podobnie jak majówki, dawniej, jeśli wierzyć relacjom i zdjęciom, obyczaj wybitnie wspólnotowy, prawie że harcerski. Dziś to słowo straciło smak, oznacza wypad gdzieś na wieś w trakcie przedłużonego weekendu. Rozegrany w kręgu bliskim, czysto prywatnym. A przede wszystkim kojarzy się z rodzinnym celebrowaniem grilla.
Marcin Napiórkowski pisze w tym numerze o kanonach estetycznych czy kulinarnych, które służą elicie do utwierdzania się w wyższości. Grill – zwłaszcza w zbitce z karkówką, przez skojarzenie z „byczymi karkami” blokersów – stał się taką stygmą w ustach inteligenta. Wielka to krzywda, że podpadł nam w ostatnich latach jako symbol obciachu. Zgoda, błyskawiczne jego rozpowszechnienie jest jednym z najwyrazistszych widomych znaków szybkiego awansu konsumpcyjnego. Prosto i tanim kosztem można było zrobić sobie na trawniku Zachód. Ale przecież jest to wspaniały sposób długiego biesiadowania, bo nie o samą obróbkę termiczną jedzenia w grillu chodzi. I naprawdę dużo dobrego zrobił dla kultury jedzenia w Polsce mięsa. Kiedy kiełbasa się nudzi, człowiek szybko się dowiaduje, jaka siła tkwi w marynatach, bo sam proces grillowania jest przecież mało elastyczny – kiedy mięso leci na ruszt, da się operować tylko jego wysokością i czasem. Wszystko, co dobre, powstaje w trakcie długotrwałych przygotowań do tego magicznego popołudnia.
A więc marynujmy, smarujmy, zapraszajmy sąsiadów, krzepmy się, póki nic solidnego nam z ziemi nie wyrośnie. ©℗
Nie mam wiele do powiedzenia w kwestii tego, jak ciekawie przygotować mięso na grilla. Za to sprzedam wam pomysł na deser, którego obietnica uspokoi wszystkie niecierpliwie biegające po trawie potomstwo. Bezwstydnie prosty, hedonistyczny i niezdrowy – rodem z Ameryki, więc pasuje do „barbakoi”, jak cudownie to nazywa archaiczny przekład „Przeminęło z wiatrem”. Bierzemy śmietankę, jak najtłustszą (ostatnio widuję w sklepach 42-procentową, tzw. double cream), dajemy szczyptę soli, zaczynamy ubijać. Kiedy będzie już gęsta, ale nie całkiem sztywna, dodajmy odrobinę pasty waniliowej i zaczynamy – cały czas ubijając – wlewać pomału słodzone skondensowane mleko. Proporcje są mniej więcej jeden do jeden, ale musimy sami zdecydować, kiedy przestać, żeby nie było za słodkie. Ubijamy jeszcze z minutkę, aż porządnie zgęstnieje. Zamrażamy przez parę godzin, potem serwujemy.