Miłość silniejsza niż geny

W ciągu ostatnich dekad stosunek Polaków do rodzin adopcyjnych zmienił się na lepsze. Problemy jednak pozostały.

10.02.2009

Czyta się kilka minut

Praca w ośrodku adopcyjnym przypomina trochę zawód sapera. Najmniejsza pomyłka może skończyć się katastrofą. Nie ma stałych wzorców, każdy przypadek jest inny.

Na przykład pracownicy ośrodka adopcyjnego w C. muszą właśnie zadecydować, jak postąpić z kobietą, która przed wizytą w ośrodku 12 razy przechodziła zabieg in vitro. Jej determinacja jest tak potężna, że wywołuje pytania. Choćby takie, czy adoptowane dziecko nie będzie zamęczone miłością. Nadmierna determinacja, według psychologów, może utrudnić spokojny rozwój dziecka. Z drugiej strony - jeśli nie zaufają tej kobiecie, któreś dziecko pozostanie w sierocińcu dłużej.

Albo ta kobieta, która poroniła 9 razy, a teraz zabiega o adopcję. Ostatnio zwierzyła się, że czasem widuje swoje nienarodzone dzieci. Wychodzi na spacer, a one uśmiechają się do niej z góry.

Grzegorz Grempka, psycholog z Publicznego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Krakowie, musi mierzyć się z takimi sytuacjami od 10 lat. - Do ośrodków trafiają najczęściej ludzie zmagający się z piętnem bezdzietności i żałobą po nienarodzonym dziecku - opowiada. - Rodzice adopcyjni muszą poradzić sobie z bólem, jaki sprawia świadomość, że nie będą mieli biologicznego potomstwa. Dziecko przeżywa traumę utraty biologicznych rodziców i nieważne, jak okrutnie się wobec niego zachowywali. A naszym zadaniem jest złożenie z tych odrębnych cierpień dobrej rodziny.

Żeby nikt nie wiedział

O Ewie i jej adoptowanej córce Agnieszce nie możemy napisać zbyt wiele. Nie zgodziły się na spotkanie. Agnieszka nie chciała nawet rozmawiać przez telefon. Może dlatego, że

20 lat temu, kiedy dziewczyna przyszła na świat, sprawy wyglądały inaczej. Pary bezdzietne traktowane były z litością, jak wybrakowany element społecznej układanki.

Agnieszka urodziła się zimą, w szpitalu prowadzonym przez zakonnice. Po 5 dniach wyprowadziły matkę dziewczynki tylnymi drzwiami, chcąc uniknąć spotkania z rodzicami adopcyjnymi, którzy czekali na korytarzu. Kobieta prosiła, żeby nie pokazywać jej też niemowlęcia.

- A myśmy na ten moment czekali 9 miesięcy - wspomina Ewa. - Właściwie znacznie dłużej, bo zanim zapadła decyzja, 13 lat zmagaliśmy się z własną niepłodnością.

Ginekolodzy twierdzili przez ten czas, że nie ma medycznych przeciwwskazań do zajścia w ciążę. Sugerowali zmianę klimatu i większy spokój. Lekarz powtarzał, że nic z tego nie będzie, jeśli Ewa nie przestanie spinać się myślą o dziecku. Mąż, Jacek, przygotowywał się do adopcji dwa lata. Nie był przekonany. Czytał o wszystkich metodach, nawet o in vitro, chciał czekać. Kiedyś zapytał Ewę, czy po adopcji będzie jeszcze go kochać. Kilka lat po adopcji zaszła w ciążę. Kiedy urodziła się Iza, szef w pracy podkreślił: "Nareszcie ma pani swoje". Ten szczegół dobrze tłumaczy lęk przed rozmową z dziennikarzami.

Na początku chcieli ukryć adopcję. Wyjechali z miasta na wieś, żeby sąsiedzi nie plotkowali. Wiedziały tylko koleżanki w pracy i dziadkowie. Teściowa do dzisiaj ma pretensje, że wzięli cudze dziecko. Wypomina Agnieszce niedobre pochodzenie przy każdym spotkaniu rodzinnym.

Ewa: - Wyjechaliśmy, bo bałam się, że ludzie skrzywdzą Agę słowami. Że wyśmieją ją dzieci z podwórka.

Grzegorz Grempka: - Bardzo dużo się zmienia, ale ten motyw ciągle powraca. Tabu społeczne zostało złamane, adopcja nie jest już tematem, o którym rozmawia się wstydliwie po kątach. A mimo to rodzice boją się mówić prawdę dzieciom. Zawsze dopytujemy, jaki jest stosunek kandydatów na rodziców do tej kwestii. Na zajęciach wszyscy, co do jednego, zapewniają, że nic nie będą ukrywać. Ale ze statystyk wynika, że połowa dzieci adopcyjnych nie wie, że żyje w rodzinach adopcyjnych.

Kiedyś Ewa stała z drugą córką przed szkołą. Aga, już szóstoklasistka, grała na wuefie w dwa ognie. Wychowawczyni zagadnęła, że młodsza córa w wózku taka podobna do niej. A do kogo podobna jest Agnieszka? Do taty czy mamy?

Ewa: - Ja na to, że nie potrafię powiedzieć.

Nauczycielka wyczuła niezręczną sytuację i przeprosiła za niedyskretne pytanie. Matka nie spała całą noc, następnego dnia poprosiła o rozmowę i opowiedziała wychowaczyni o Agnieszce. Usłyszała, że jeśli nie powie dziecku prawdy, będzie do końca życia dźwigać bardzo ciężki bagaż. W tydzień schudła 10 kg.

Podjęła decyzję.

Ewa (w słuchawce słychać, że z trudem dusi płacz): - Wzięłam Agniesię na kolana i zrzuciłam z siebie ten ciężar. Ona popatrzyła na mnie i zapytała, czy ją kocham. Po chwili mocno zacisnęła ręce na szyi: "Mamusiu, nieważne, kto mnie urodził. Ja kocham was".

To miała być tajemnica między Agą i rodzicami. Dziewczynka po jakimś czasie zapytała ciocię, czy wie i czy też ją kocha. Chciała się upewnić, że to nic strasznego. Potem pobiegła do siostry. Iza na początku przerażona zapytała mamę, czy ona też jest adoptowana. Do dziś poszłyby za sobą w ogień.

Aga do tematu nie wracała aż do 18 roku życia. Nie zadawała żadnych pytań. Wtedy w telewizji oglądnęła program o adopcjach. Wybiegła z pokoju z płaczem.

Ewa: - Zaproponowałam rozmowę. Zapewniłam ją też, że jeśli kiedykolwiek chciałaby poznać matkę biologiczną, pomogę jej. Odrzuciła obie propozycje.

Konkubinaty nie mają szans

20 lat temu adopcja była traktowana jak stygmat społeczny, jednak rodzice, którzy się na nią decydowali, nie musieli przechodzić drogi przez proceduralną mękę. Nie przechodzili specjalistycznych szkoleń, kończyło się na jednej wizytacji w domu. Kiedy Ewa i Jacek wypełniali stosy papierów, Aga była już w domu. Dzięki temu ominęła ją trauma domu dziecka.

Dzisiaj tak luksusowa sytuacja jest niemożliwa, mimo że co szósta polska para nie może mieć dzieci. Na adopcję czeka się nawet do 3 lat. Kurs dla przyszłych rodziców trwa zwykle kilka miesięcy. Jest rozmowa z psychologiem, kilka wizyt w domu. Chodzi o sprawdzenie, czy małżonkowie mają odpowiedni status finansowy i zapewnią dziecku właściwy standard.

Obserwuje się też relacje z innymi członkami rodziny. Potem kilka spotkań w grupie. Są też szkolenia dodatkowe, np. w ośrodkach katolickich trzeba nauczyć się "dekalogu przyszłego ojca". Do tego: oświadczenie o niekaralności, opinia pracodawcy, zaświadczenie od ginekologa o niepłodności lub rozpoczętym leczeniu. Ośrodki katolickie wymagają jeszcze zaświadczeń od proboszcza i dowodu na zawarcie ślubu kościelnego. Prawa do adopcji nie mają w Polsce konkubinaty - specjaliści uzasadniają, że związki nieformalne są ststystycznie mniej trwałe niż małżeństwa. Na koniec komisja kwalifikacyjna orzeka gotowość rodziców do adopcji, na tym jednak nie koniec, sprawa trafia bowiem do sądu rodzinnego, który stawia dodatkowe wymagania.

Grzegorz Grempka: - Opresyjność naszego państwa widać nawet w dziedzinie adopcji. Rozumiem, że sprawdzamy z każdej strony, czy rodzice będą dobrze spełniać swoje funkcje. Ale wymaganie prawne, aby rodzina preadopcyjna była badana dodatkowo w sądowym ośrodku diagnostyczno-konsultacyjnym, świadczy o nadmiarze kontroli, podobnie jak dublowanie wizyty w domu przez kuratora sądowego. A prawdziwym kuriozum jest zlecanie policji wywiadu środowiskowego. Ciekawe, czy urzędnicy pomyśleli wcześniej, jak mogą poczuć się młodzi rodzice adopcyjni, gdy do drzwi stuka policjant, pytając, czy wywiązują się z obowiązków.

- Odmawiamy sporadycznie - mówi Jadwiga Marcinik-Stachura z Diecezjalnego Ośrodka Adopcyjnego w Katowicach. - Kiedy intencje są niejasne albo rodzice upierają się za bardzo np. przy wyborze płci dziecka. Jeśli przychodzi para, która już na wstępie zaznacza, że interesuje ich tylko dziewczynka z warkoczykami albo blondynek z niebieskimi oczami, bo będzie pasował do profilu rodziny, wzmagamy naszą czujność. Zdarzyło się, że rodzice zażyczyli sobie dziecka niepełnosprawnego. Niby piękny gest, ale ich upór był tak podejrzany, że odmówiliśmy.

Nie wchodzi też w grę wybór płci, tak jak w rodzicielstwie biologicznym.

Grzegorz Grempka: - Na sto par odrzucamy kilka. Nie spotkałem się przez te lata z sytuacją, żeby para sama z siebie doszła do wniosku, że nie nadaje się do adopcji. Taką opinię wydają najczęściej specjaliści w ośrodku. Potem zaczynają się awantury. "Pan mnie przecież nie zna. Ja bardzo kocham dzieci. Co pan wie o bezdzietności. Jakim prawem?". Wiadomo, że stanowimy sito selekcyjne, nie da się tego uniknąć. Na naszą obronę powiem jednak, że kierujemy się bardzo dokładnymi kryteraimi. Od naszej decyzji nie ma też odwołania - rodzice mogą iść do innego ośrodka, by przejść kolejne przygotowanie i być może uzyskać zgodę komisji.

W Polsce w domach dziecka i placówkach opiekuńczo-wychowawczych przebywa ponad 19 tys. dzieci. Z wyliczeń Wojewódzkich Banków Danych wynika, że w ubiegłym roku do adopcji gotowych było zaledwie 1041 z nich. Pozostałe miały nieuregulowaną sytuację prawną.

Jadwiga Marcinik-Stachura: - Wystarczy, że matka biologiczna zadzwoni raz w miesiącu albo dwa razy do roku wyśle kartkę z życzeniami na święta i dla sądu to wystarczający dowód na podtrzymywanie więzów rodzinnych. A dziecko jest "zablokowane" i może czekać tak do 18 roku życia.

Jedynym wyjściem z sytuacji są rodziny zastępcze. Ale tych w Polsce jak na lekarstwo. Z założenia to trudniejsze, bo dziecko i rodzice zastępczy powinni utrzymywać kontakt z biologicznymi i wspólnie pracować nad normalizacją tych relacji. Rodzina zastępcza pozostaje pod tzw. nadzorem - podlega kontroli pracowników MOPS-u i psychologa, którzy w dowolnej chwili mogą zapukać do drzwi. Są też dotacje. Na jedno dziecko z budżetu państwa należy się ponad 700 zł miesięcznie. To duże pole do nadużyć. Zdarza się, że rodziną zastępczą zostaje ktoś z bliskich krewnych dziecka, by podreperować budżet domowy.

Ewa przyznaje, że nie podołałaby części dzisiejszych kryteriów.

Grzegorz Grempka: - Tutaj przychodzą ludzie już przekonani i pewni swojej decyzji. Problem się pojawia, kiedy chcą jedno dziecko, a my proponujemy rodzeństwo, albo gdy konfrontujemy ich z prawdziwą motywacją. Świadomość, że adoptujemy po to, by zrekompensować stratę rodzicielstwa biologicznego, bywa trudna do przyjęcia.

Najważniejsze zdjęcie

Nad stołem kuchennym w mieszkaniu Beaty i Marcina wisi korkowa tablica. Przypinają do niej czasem kolejne zdjęcie rodzinne, z zabawy przedszkolnej, andrzejek, wspólnego oglądania telewizji albo spotkania z przyjaciółmi. Szczęśliwa, spokojna rodzina adopcyjna.

Jeśli stosować miarę specjalistów od adopcji, Beata i Marcin są nietypowi. Nie było w nich żałoby, do ośrodka adopcyjnego nie przynieśli rodzinnej traumy. O dzieci nie zabiegali zbyt mocno, fakt, że Beata nie mogła zajść w ciążę, nie oznaczał dla nich końca świata. Nie zależy im też na tym, żeby być uładzonymi obywatelami. Adopcja nie oznaczała podniesienia statusu społecznego.

Beata i Marcin nie chcą zdradzać personaliów. Powiedzmy tylko to, co konieczne: duże miasto, przytulne mieszkanie, oboje związani ze światem artystycznym. Może środowisko, w jakim się obracają, sprawia, że na pytanie o barierę biologiczną w adopcji reagują z zaskoczeniem. Więzi przyjacielskie są dla nich również ważne jak rodzinne, dlatego brak naturalnego potomstwa uznają za mało istotny szczegół.

Beata: - To się narodziło spontanicznie, podczas spaceru w podmiejskim lesie. Bawiły się tam dzieciaki. Popatrzyliśmy z Marcinem na siebie i nie pamiętam już, które z nas rzuciło, że skoro naturalnie nam nie wychodzi, może by zdecydować się na adopcję. Poczuliśmy wtedy oboje, że potrzebujemy w życiu kogoś jeszcze. Mieliśmy swoje zajęcia, swoje sukcesy, nieźle zaplanowane życie i chcieliśmy się tym z kimś podzielić.

W ośrodku adopcyjnym wypełniali ankietę. Zaznaczyli, że chcą adoptować jedno dziecko.

Marcin: - W czasie jednego ze spotkań panie pokazły nam zdjęcie trójki dzieciaków. Niepewnie. Bo nie mogą niczego narzucać, tym bardziej że na początku złożyliśmy jasną deklarację. W tym przypadku szczęśliwie zdecydowały się na eksperyment. Pojechaliśmy do pogotowia rodzinnego po raz pierwszy spotkać się z dziećmi, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.

To pierwsze, najważniejsze zdjęcie spoczywa w szufladzie. Słaba jakość, złe oświetlenie, fotografia wygląda na wykonaną w biegu, niepewną ręką. Pod ścianą, zbite w gromadkę, stoi rodzeństwo. Magda z przodu, przysłania braci, Michał lekko nieobecny, Jaś wbija wzrok w obiektyw. Identyczne oczy. Ze wszystkich emanuje łobuzerska energia.

Marcin: - Oglądając zdjęcie, poczuliśmy, że trzeba tam jechać.

Do dzisiaj nie wiedzą wszystkiego o przeszłości swoich dzieci. To są szczegóły, które wychodzą w niespodziewanych momentach. Choćby las. Na pierwszą propozycję wycieczki do lasu dzieci zareagowały przerażeniem. Któreś z nich wspominało, że do ciemnego lasu chodzi się za karę.

Beata: - Podziwiam i szanuję ludzi decydujących się na prowadzenie pogotowia rodzinnego. Mało się o tym mówi, ale prawdziwie heroiczne zdarzenia dzieją się właśnie tam. Te rodziny żyją w ciągłym napięciu emocjonalnym - trafiają do nich okaleczone psychicznie dzieci, oni przywracają je do życia, zawiązują się więzi, dzieci znikają, na ich miejsce pojawiają się następne.

***

W gabinecie Jadwigi Marcinik-Stachury stoją albumy pełne zdjęć przysłanych przez rodziny adopcyjne. Każde zdjęcie to inna historia, inne szczęście bądź, co również się czasem zdarza, dramat. Oto Jaś, z silnym syndromem FAS, czyli zespołem alkoholowym płodu, zaadoptowany przez parę neurologów, którzy wyprowadzili go na prostą. A ten blondynek z niebieskimi oczami na rękach uśmiechniętego mężczyzny to Pawełek. Mężczyzna wieczorem wyszedł wynieść śmieci, a wrócił do domu z reklamówką, w którą owinięty był porzucony chłopczyk. Warto dodać, że mężczyzna i kobieta starali się osiem lat o potomstwo.

Beata: - A pamiętasz, Marcin, jak jechaliśmy z dziećmi pierwszy raz do domu? Listopad, złapała nas śnieżyca. One siedzą z tyłu, coś tam poszeptują i nagle któreś mówi, że skoro już jedziemy razem, to oni nie będą już mówić "ciociu" i "wujku", tylko "mamo" i "tato".

Listopadowa śnieżyca zdarzyła się całkiem niedawno, dwa i pół roku temu. Od tego czasu sporo się zmieniło. Choćby to, że dzieci Beaty i Marcina już się nie boją chodzić na wycieczki do lasu.

Agnieszka niedawno zwierzyła się Ewie, że kiedyś na pewno adoptuje dziecko.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2009