Matka naszej córki

O takich jak Pani mówią: „wyrodne”. Nikt nie pyta, dlaczego podjęłyście taką decyzję. I czemu zostałyście z nią same.

28.12.2019

Czyta się kilka minut

 / HIROSHI WATANABE / GETTY IMAGES
/ HIROSHI WATANABE / GETTY IMAGES

Karol: – W ośrodku adopcyjnym zaproponowano: napiszcie list.

Julia: – Napisaliśmy krótko: że dziękujemy za Pani decyzję; że zrobiła Pani dla swojego dziecka dużo. Wszystko, co mogła na tamten moment.

K: – Podobno jeszcze Pani tego listu nie odebrała. Powodów możemy się tylko domyślać: może było to dla Pani na razie zbyt trudne?

Przysposobienie wymarzone

Takich jak ona może być w Polsce do tysiąca rocznie. Mniej więcej co dziesięć godzin jedna z nich zrzeka się praw rodzicielskich. Najpierw – zwykle będąc w ciąży – podpisują wstępną deklarację oddania dziecka. Po porodzie dostają ustawowe 42 dni na potwierdzenie decyzji. Po tym czasie dziecko trafia zwykle do ­adopcji.

„Przysposobienie wymarzone” – mówią o takich sytuacjach rodzice adopcyjni.

Żałoba

Julia: – Mamy długi małżeński staż, jesteśmy tuż po czterdziestce. Mieszkamy w dużym mieście, oboje pracujemy. Ja jestem teraz na urlopie macierzyńskim.

Karol: – Decyzję podjęliśmy po kilku latach starań. „Problem” był po mojej stronie. Uznaliśmy, że dłuższe czekanie na biologiczne dziecko nie ma sensu.

J: – Wcześniej przeżyliśmy żałobę. Właśnie tak mówią o tym psychologowie. Słyszałam o badaniach: poziom stresu wywołanego wiadomością o bezpłodności bywa porównywalny z informacją o nowotworze. Gdy się o tym dowiedziałam, poczułam ulgę. Że nie tylko ja tak czuję. Na szczęście trafiłam na terapeutę, który wysłuchał, nie oceniał, rozumiał i był przy mnie, gdy płakałam z bólu i bezsilności. Ulgi nie przynosiły za to zdania, które słyszeliśmy od innych: „Nie przejmujcie się”, „Jeszcze wam się uda”.

K: – Ja odczuwałem głównie tęsknotę. Za tą całą drogą, powstawaniem życia. Za informacją o ciąży, za towarzyszeniem żonie, za przygotowaniami do porodu, za samym porodem. Może dlatego wiele lat później łatwiej przyszło nam zrozumienie, jak trudną decyzję Pani podjęła? Choć jesteśmy też sobie w stanie wyobrazić, że dla Pani informacja o ciąży, jej przechodzenie oraz poród wcale nie było czymś, czego Pani chciała.

J: – „Jeszcze będziecie mieli swoje własne”. Takie zdanie budzi w nas dziś sprzeciw, uważamy nasze adoptowane dziecko za takie samo szczęście jak to biologiczne. Podobnie uważa nasza rodzina. Ale gdy zaczynaliśmy myśleć o adopcji, baliśmy się, czy na pewno pokochamy to dziecko tak jak „własne”. Pewnie każdy kandydat na rodzica adopcyjnego musi tę drogę przejść.

K: – Trafiliśmy do duszpasterstwa dla rodzin starających się o potomstwo. Na spotkanie przyszły też pary po adopcji. To byli fantastyczni ludzie ze wspaniałymi dziećmi. Stwierdziliśmy: spróbujemy. Po raz pierwszy zadzwoniliśmy do ośrodka w połowie 2015 roku. Testy psychologiczne, kursy, trudna emocjonalnie ankieta, w której zaznacza się oczekiwania. I konfrontacja z własnymi ograniczeniami: że nie jesteśmy gotowi na wszystko, tzn. chcemy dziecko do roku życia i w miarę możliwości zdrowe. Właśnie z powodu tych oczekiwań mieliśmy świadomość, że możemy czekać długo. I tak się stało.

Nogi jak z kamienia

Takich jak oni par może być w Polsce nawet półtora miliona. Część decyduje się na adopcję. Na dziecko będą czekać, przeciętnie, dwa-trzy lata. Żałoba, poczucie straty – to doświadczenie większości.

– Gdy zostałam mamą, poszłam po raz pierwszy na spacer z wózkiem – wspomina Magdalena Modlibowska, matka trójki, w tym dwóch adoptowanych córek, szefowa Fundacji Po Adopcji. – Miałam w sobie euforię i wszystkim się nią chwaliłam, głównie jednak wśród znajomych. Gdy zobaczyłam w parku inne matki, pomyślałam: „Lecę do nich!”. W połowie drogi poczułam, że mam nogi jak z kamienia. Nie byłam w ciąży, nie rodziłam, nie karmiłam. „Z czym ja mam do nich iść?” – myślałam. Wydaje mi się, że to dotyczy częściej nas, kobiet. Rozmawiałam z mężem. Nigdy nie myślał intensywnie o jakimś facecie, że spłodził jego córkę. Mnie zajęło sporo czasu, zanim siebie jako matkę zbudowałam. Pomógł mi telefon – od znajomej z piątką dzieci. Uważałam ją zawsze za wzór matki. A ona zadzwoniła, by się mnie poradzić. W sprawach macierzyńskich!

– Pogodzenie się z bezdzietnością jest warunkiem przyjęcia dziecka, z całą historią jego biologicznej rodziny – uważa Modlibowska. – W przeciwnym razie ją wypieramy. Udowadniamy sobie i światu, że jesteśmy jedynymi rodzicami, a wcześniej nie było nic.

Oddział

Julia: – Nie wiemy o Pani wiele, przecież nie spotkaliśmy się osobiście. Wszystko, co wiemy, dowiedzieliśmy się z ośrodka adopcyjnego. Np. że nie miała Pani pracy, środków do życia, stałego miejsca zamieszkania. Wiemy, że zaszła Pani w ciążę z kolejnym partnerem. I że zgłosiła się Pani do ośrodka adopcyjnego w trakcie ciąży. Podobno ukrywała ją Pani w obawie przed stygmatem: w rodzinie, wśród znajomych.

Karol: – Nietrudno nam jest sobie wyobrazić, co mogła Pani czuć, gdy tułała się Pani po Polsce...

J: – Wiemy, że cierpiała Pani na depresję. I że krążąc po kraju, nie zawahała się Pani nawet skorzystać z pomocy szpitala psychiatrycznego. Tam znalazła Pani pewnie ciepło, fachową opiekę, wyżywienie. A więc walczyła Pani o siebie i dziecko, jak potrafiła. Chodziła Pani do lekarzy, przyjmowała leki.

K: – Za to również jesteśmy Pani wdzięczni.

J: – O ojcu nie wiemy prawie nic. Poza jednym: gdy dowiedział się, że jest Pani w ciąży, zniknął.

On albo ono

Takie jak ona zostają same.

– To sytuacje, w których zdarza mi się stracić zawodową empatię. Byłam świadkiem, jak pewna para kłóciła się przy mnie na oddziale. „Ja jej do domu nie wezmę!” – krzyczał partner. Kobiety mawiają: „Nie wezmę, bo on się ze mną rozwiedzie”. To one noszą winy. Za wszystko. Jak przerwie, winna. Jak urodzi chore, coś zrobiła źle. Urodzi i odda? Wyrodna – mówi psycholożka szpitalna z dużego miasta. Nie chce ujawniać danych: dyrekcje placówek, w których pracuje (porodówka i oddział intensywnej terapii dla noworodków), nie życzyłyby sobie tego.

– Pewnie chciałby pan usłyszeć chwytające za gardło historie konfliktów wewnętrznych – dodaje. – Ale ja akurat znam więcej takich, o których ludzie mówią: „z pogranicza patologii”. Takie kobiety nie są na oddziałach zbyt lubiane, empatia personelu skupia się na dzieciach. Alkohol i papierosy w ciąży, nie pierwszej i nie drugiej. Rekordzistka miała ósme oddane dziecko. To, że zaszły, ukrywają przed mężami. Poród, a lekarze są zaskoczeni, że dziecko ma wady – wcześniej nie było żadnych badań. Gdy w szpitalu staje się jasne, że dziecko jest ciężko chore, matka zrzeka się praw. Nie jest w stanie tego unieść, bo niesie sama.

Łódzki ośrodek preadopcyjny Tuli Luli, do którego ze szpitala trafiają porzucone dzieci, ma za sobą trzy lata działalności. I osiemdziesiąt historii. Siedemdziesiąt dziewięć to historie samotnych matek. Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, prezeska Fundacji Gajusz, do której należy ośrodek, opowiada niektóre z nich. Np. o gwałcie, po którym kobieta zaszła w ciążę: – W podobnych przypadkach aborcja jest legalna, ale ta pani powiedziała, że byłaby to kara dla niewłaściwej osoby. Miała świadomość, że z jednej strony jest cierpienie, a po drugiej czyjeś szczęście. Bała się nie tego, że dziecko będzie podobne do gwałciciela, ale że ona swoją traumą je skrzywdzi.

Historia kolejna: zdrada kobiety i warunek partnera: „Ja albo dziecko”. Następna: na porodówce kobieta, która wcześniej straciła czwórkę – podczas ciąży, ale też po porodzie. Zostawia dziecko, o którym już wiadomo, że będzie chore: nie jest w stanie unieść kolejnej straty. – Kiedyś inaczej na te kobiety patrzyłam – mówi Żawrocka-Kwiatkowska. – Teraz nie oceniam. Często powtarzam, że to są inne centymetry. Centymetry do mierzenia naszego życia i ich. One musiałyby się urodzić na nowo, by być gotowe do roli matek.

O „swoich” biologicznych matkach opowiada mi też Magdalena Modlibowska. Jedna z córek trafiła do niej niedługo po porodzie – dzięki zrzeczeniu się przez biologiczną mamę praw. Druga z dziewczynek – w wieku 2,5 roku. Tu interweniować musiał sąd.

– W stosunku do drugiej z kobiet zdarza mi się odczuwać złość – przyznaje ­Modlibowska. – Moja córka ma z powodu zaniedbań wyzwania emocjonalne, które nie jest łatwo pokonać. Pierwsza z pań była bardzo młoda. Kilkoro dzieci, różni partnerzy. Bieda, nie radziła sobie z życiem. Już w ciąży poszła do ośrodka. To była dojrzała, dobra decyzja, a przecież nie zawsze tak jest. O żadnej z nich nie powiedziałabym: „wyrodna”. Doświadczam dzięki nim pięknych rzeczy.

Poród

Julia: – Dziewczynka, dziesięć punktów w skali Apgar. Trzy i pół kilograma wagi. Tyle wiemy.

Karol: – Podobno rodziła Pani w środku nocy. Sama, z dala od bliskich. Trudno o wyraźniejszy symbol całej Pani sytuacji. Wiemy, że po 42 dniach podtrzymała Pani decyzję.

J: – Gabrysia spędziła w szpitalu dwa tygodnie. Pani podobno wyszła najszybciej, jak się dało, nazajutrz lub po dwóch dniach. Bez pożegnania z córką...

Żebyśmy się kiedyś spotkały

Ośrodek Tuli Luli: pokoje, sala zabaw, rehabilitacyjna, kuchnia. Dzieci trafiają tu zwykle z porodówek. Ich matki są po wstępnej deklaracji zrzeczenia się praw, ale jeszcze przed ostateczną decyzją sądu. Bywa, że zmieniają zdanie. Bywa, że przychodzą do Tuli Luli się pożegnać. Bywa, że szefowa Gajusza nagrywa filmiki. Krótkie: kobieta z dzieckiem na ręku, z trudem wyrzuca z siebie słowa. „Synku, kocham cię”, „Zawsze cię kochałam, zawsze cię będę kochać”.

Żawrocka-Kwiatkowska: – Przyszła mama z dwójką innych dzieci. Mniejsze nie mogło wiedzieć, co się dzieje, ale kilkuletnia dziewczynka przeżyła na naszych oczach dramat. Przyniosłam piernikową świeczkę. Powiedziałam, że może wyrazić życzenie. „Życzę ci, żeby przyszła po ciebie dobra rodzina. I żebyśmy się kiedyś spotkały” – powiedziała.

Bywa, że piszą listy. Na kolorowej papeterii. Żawrocka-Kwiatkowska: – Zaczynają tak jak na filmikach: „Kocham cię”. Potem jest często „przepraszam”. Nie opisują zwykle historii życia, trudno im o tym mówić. Jedna z pań mnie poprosiła, bym sprawdziła, czy nie ma błędów. Żeby obciachu za 18 lat nie było.

– Po co te filmiki, listy? – pytam szefową Tuli Luli.

– Dla dzieci: żeby się kiedyś dowiedziały, że były kochane. Że to była świadoma decyzja. Że wynikała z jakiejś, zwykle dramatycznej historii. A dla matek: żeby nie wyszły stąd dodatkowo poranione. Żeby poszły do domu z poczuciem domknięcia.

Ciężary

Karol: – Odwiedziliśmy nie tak dawno pewną rodzinę zastępczą. Mieli pod tymczasową opieką dzieci pozostawione przez biologicznych rodziców.

Julia: – Od ich krewnej usłyszeliśmy: „Jak można takie dziecko zostawić?”, „Co za matka!”.

K: – Może zmieniliby zdanie, słysząc historię taką jak Pani. Np. o tym, że i Panią opuściła matka, też zresztą samotna, na długo wyjeżdżając. Dlaczego jako społeczeństwo nie możemy uznać, że czasem sytuacja, w której jedna kobieta rodzi, a inna je wychowuje, jest dobra dla dziecka? Smutno mi, gdy pomyślę, że Gabrysi mogło nie być...

J: – Stygmat to też zdejmowanie odpowiedzialności z ojców. I z państwa. Pani odważyła się poprosić o pomoc ośrodek adopcyjny, ale dlaczego w kraju „ochrony życia” podobnych historii jest tak mało?

K: – „Nie jesteście same!” – taki komunikat to u nas rzadkość. Także od Kościoła, do którego należymy. Rozmowa o aborcji zaczyna się od niewłaściwej strony: zakazów, nakazów, potępień. Nie mówimy o wsparciu, o kobietach, które wbrew wszystkiemu zdecydowały się dać życie. U nas, cokolwiek by zrobiła, jest zła. Przypominają mi się słowa Jezusa do faryzeuszy: „I wam, uczonym w Prawie, biada! Bo wkładacie na ludzi ciężary nie do uniesienia, a sami jednym palcem ciężarów tych nie dotykacie”.

Okno życia

Takie jak ona są niewidzialne. Szpitalna psycholożka: – Na każdym oddziale powinien być psycholog. Jak jest w rzeczywistości? Dramatycznie. Jeden fachowiec na cały szpital, biega z oddziału na oddział, a to są przecież dramatyczne historie: oddzielenie od dziecka, depresje, ciężka niepełnosprawność albo choroba...

Pytam o ustawę „Za życiem”. To był przecież jeden z jej celów: wesprzeć kobiety, które dowiedziały się będąc w ciąży o chorobie dziecka: – Proszę mi wskazać miejsca, gdzie od ręki, bezpłatnie wspiera się takie kobiety – odpowiada. – One nie pójdą do MOPS-u po wsparcie, bo to miejsce źle się wielu z nich kojarzy. Jest „okno życia” po porodzie, ale nie ma „okna życia” dla matki, która jest w ciąży. Bywa, że taka kobieta przychodzi do nas na oddział. Płacze, prosi, by znaleźć dla dziecka dobry dom. Tylko że akurat chore dzieci nie trafią do adopcji. Ani nawet do specjalistycznej rodziny zastępczej, bo ich w Polsce dramatycznie brakuje. Trafią do jakiegoś Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego albo na inny szpitalny oddział.

Tomasz Polkowski, prezes Zarządu Fundacji Dziecko i Rodzina: – System nie widzi historii, które nazwałbym ciemną stroną adopcji. Bywa, że instytucje, które wkraczają do akcji tuż po tym, jak kobieta wyraziła wstępną deklarację zrzeczenia się praw, wyłącznie ją do macierzyństwa zniechęcają. Te matki są samotne, pogubione, ale być może wsparte znalazłyby w sobie zasoby i siły. Ośrodki adopcyjne mają wspieranie ich na liście swoich zadań, ale czy wszystkie rzetelnie je wykonują?

Styczność

Julia: – Telefon, że czeka na nas dziecko, otrzymaliśmy około dwóch miesięcy po tym, jak urodziła Pani Gabrysię. Gdy opuściła szpital, trafiła do rodziny zastępczej. Pierwszy dom: ciepło, zainteresowanie, relacje. Dzięki Pani decyzji możemy się czuć szczęśliwcami: sytuacja prawna Gabrysi od początku była jasna, dzięki temu ten proces mógł być szybki. Znamy historie dzieci, których status jest przez lata nieuregulowany. Niektóre są w przepełnionej placówce, tracąc najważniejsze miesiące, lata życia.

Karol: – Po otrzymaniu informacji zaczęliśmy działać. Pojechaliśmy zapoznać się z dokumentami. Potem pierwsze w naszym wspólnym życiu widzenie. Pamiętam drogę samochodem: kilka­dziesiąt kilometrów. Trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć. Wejście do mieszkania, trudno to opisać...

J: – W domu rodziców zastępczych dostaliśmy od urzędniczki pytanie. Z formalnego punktu widzenia pewnie konieczne, ale nas wprawiło w konsternację: „Czy podtrzymujecie decyzję?”. Gabrysia była naszą córką, odkąd się o niej dowiedzieliśmy.

K: – Potem były kolejne widzenia, już bez udziału pań z ośrodka.

J: – Zobaczyliśmy, jak działa system. Pod opieką tej rodziny były dwie dziewczynki. Matka biologiczna wcześniej je biła, wręcz torturowała. Dziewczynki, wspaniałe, nie miały szans na stabilną rodzinę ze względu na niezdecydowanie urzędników, mimo że matka miała ograniczone prawa od dwóch lat. To doświadczenie pozwoliło nam jeszcze bardziej docenić Pani decyzję.

K: – Po kilku miesiącach zostaliśmy – już oficjalnie – rodzicami.

Po drugiej stronie muru

Takich jak oni oddziela od biologicznej matki ich dzieci mur. Częściowo uzasadniony: po adopcji dziecko ma – nieodwołalnie – nowych rodziców. Przepisy chronią więc dzieci przed rozchwianiem, którego doświadczyły już dość. Ale ten mur jest wedle wielu za wysoki. I zbyt szczelny.

Modlibowska: – Nie ma u nas tzw. otwartej adopcji. Polega na tym, że na początkowym etapie, np. na porodówce, rodzice adopcyjni i biologiczni się spotykają. Rozmawiają, przekazują informacje, potem oddają dziecko „z rąk do rąk”, nawet nie znając swoich personaliów. Wadą takiego modelu jest ryzyko: co, jeśli matka biologiczna się rozmyśli? Wielka zaleta: płynne przejście dziecka, które nie tuła się po ośrodkach, no i spokój matki.

Polkowski: – W krajach zachodnich to model często stosowany. To budowanie tożsamości, korzeni, pełna akceptacja dziecka „cudzego”. U nas tożsamość się ukrywa.

Mur i tak nie wytrzyma próby czasu. Adoptowane dzieci będą chciały zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Biologiczne matki też.

Magdalena Modlibowska opowiada o kobiecie, która zgłosiła się do jej fundacji po ośmiu latach od rozstania z dzieckiem: – Powiedziała, że od czterech lat myśli o napisaniu listu. Że chce wszystko wyjaśnić. Że nie chciała zrobić nic złego, że nie miała wyjścia, że codziennie myśli, że kocha. Zapytała, czy powinna to zrobić. Nic od razu nie odpowiedziałam, tylko spytałam swoją adoptowaną córkę: „Chciałabyś dostać taki list?”. Rozpłakała się, powiedziała: „Mamo, to by było coś pięknego”. Przy innej okazji zapytała: „Masz zdjęcie mojej biologicznej mamy?”. Dzieci chcą wiedzieć, tak budują tożsamość. A rodzice ­adopcyjni powinni im to ułatwiać. Wiele się zmienia: coraz rzadziej zataja się prawdę. Ale wiele osób odwleka jej przekazanie.

USG

Karol: – Nie mamy pewności, czy kiedykolwiek przeczyta Pani naszą historię. Zdecydowaliśmy się ją opowiedzieć także z myślą o kobietach podobnych do Pani.

Julia: – Gdy ją opowiadamy, siedzimy przy stole, jemy niedzielne śniadanie. Jest końcówka listopada. Wkrótce Gabrysia skończy rok. Jest bardzo ruchliwa, przed momentem weszła pod stół, spod którego nie mogła się wydostać. Jest uśmiechnięta, nawet z obcymi szybko łapie kontakt. Psycholog by powiedział, że jest nisko reaktywna: nie płacze, kiedy usłyszy nagły hałas, ma niski poziom lęku. Nie zawsze tak było. Pamiętamy jej smutną buzię z czasów, gdy była w rodzinie zastępczej. I druga zmiana: kiedy na początku brałam ją na ręce, sztywniała.

K: – Z czasem przestała się opierać, choć nadal nie lubiła przytulać do mnie główki. Potem i to się zmieniło. A nawet sama zaczęła obejmować maskotki, zasypiać, kiedy nosiliśmy ją w nosidle. Patrzymy na to jak na historię wchodzenia w nasz świat. Historię rodzącej się więzi po miesiącach zmian. Gabrysia zmieniła nasze życie. Ja przemodelowałem własne zawodowe: zrezygnowałem z pracy, która nie pozwoliłaby mi być z nią tyle, ile bym chciał.

J: – Wiemy, że kilka miesięcy temu kontaktowała się Pani z ośrodkiem ­adopcyjnym. Wiemy, że poprosiła Pani o zdjęcie Gabrysi, w zamian oferując zapis USG z okresu ciąży. To wzruszające: przecież taki zapis to najbardziej intymna pamiątka. Podobno jeszcze się Pani po to zdjęcie nie zgłosiła. Być może jest to dla Pani za trudne. Dla nas, dla mnie, myślenie o Pani też bywa trudne. Miałam swoje momenty zawahania, lęku. Co będzie, jeśli będzie Pani chciała się skontaktować? To lęki wielu rodzin adopcyjnych. Myślę też często o przyszłości: o ewentualnym spotkaniu Pani z Gabrysią, gdy ona tego sobie zażyczy. Wiemy, że to nie będzie cukierkowe, że będą się z tym wiązać różne uczucia. Będziemy z Gabrysią o tym rozmawiać, ale czy można się na coś takiego dobrze przygotować?

K: – W ośrodku usłyszeliśmy, że najbardziej boi się Pani momentu, w którym urodzone przez Panią dziecko będzie się chciało z Panią skontaktować. I zapyta: dlaczego? Na pewno nie będziemy jej o Pani mówić źle. Przeciwnie, powiemy, że chciała Pani, by się urodziła, że na tamten moment Pani życia zrobiła Pani dla niej wszystko, co mogła. Powiemy, że chciała Pani, by Gabrysia miała kochających rodziców i szczęśliwe życie.

PS. Zmieniłem imiona bohaterów. Na prośbę Julii i Karola nie próbowałem skontaktować się z biologiczną matką Gabrysi. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2020