Marzenie o koniku

Dziś remont starego domu oznacza tyle, że wszystko, co metalowe, idzie na złom, a drewniane do pieca. Ale co nieco udało mi się uratować – mówi Henryk Słowikowski, samozwańczy muzealnik.

17.12.2018

Czyta się kilka minut

Henryk Słowikowski w swoim muzeum etnograficzno-historycznym w Kamieńczyku nad Bugiem, listopad 2018 r. / ADAM ROBIŃSKI
Henryk Słowikowski w swoim muzeum etnograficzno-historycznym w Kamieńczyku nad Bugiem, listopad 2018 r. / ADAM ROBIŃSKI

Jeśli na panoramicznych zdjęciach dołączonych do map Google wjechać do Kamieńczyka, powiat wyszkowski, województwo mazowieckie, zobaczy się senną mieścinę w szczycie lata. Dzieci wyjechały na wakacje, samochody chyba razem z nimi. Trzeba się sporo naklikać, żeby mijając zakład produkcji mięsa i całą masę krytych nową dachówką drewniaków dojść w końcu do rynku imienia Tadeusza Kościuszki. Tam, z widokiem na boisko i plac zabaw, po sąsiedzku z przychodnią NFZ, stoi nieduży dom z poddaszem oznaczony numerem 14 i tabliczką „Muzeum etnograficzno-historyczne”.

Na uchwyconej przez samochód Google w lipcu 2013 r. fotografii przy furtce stoi mężczyzna w białej koszulce, szarych spodniach, klapkach i marynarskiej czapce. Dla dochowania wymogu anonimowości jego twarz została rozmyta, ale i tak łatwo poznać, że to Henryk Słowikowski. Najwyraźniej w Dolinie Krzemowej rzeczywiście wiedzą o nas wszystko. Nawet to, z kim w Kamieńczyku warto porozmawiać.

Uczulenie na fryzjera

– Wie pan, ja mam dwie daty urodzenia, biologiczną i urzędową. Urodziłem się 25 grudnia 1944 r. Trwała wojna, administracja nie działała jak należy, do tego końcówka roku, więc rodzice mnie przetrzymali i zarejestrowali dopiero 25 marca 1945 r. Trzy miesiące mnie odmłodzili. Później poszedłem do szkoły, później do wojska i później na emeryturę.

Mój ojciec, dziad i pradziad byli stąd, ale ja się urodziłem obok, w Świniotopie. Dziadek zginął w wypadku, kiedy ojciec miał półtora roku, babcia wyszła drugi raz za mąż, właśnie na Świniotop, tam się ojciec wychował, tam pojawili się przyrodni brat i siostra, no i tam ja się urodziłem. Z młodości pamiętam głównie odpusty. Nikt tu nie miał prądu, więc czekało się na nie cały rok. Zbierało się drobne pieniążki, żeby wystarczyło na lody i karuzelę. Karuzela była popychana. Na górze znajdował się podest, na którym stało czterech lub pięciu. I pchali. Jak się popchało trzy kursy, to w nagrodę można było raz usiąść na karuzeli.


Czytaj także: Adam Robiński: Kiedy człowiek znika


Pamiętam też to, że mój ojciec był trochę fryzjerowaty. Strzygł kolegów we wsi i mnie, całkiem na łyso. Wstyd mi było strasznie, bo koledzy wołali na mnie „Łysek”. W życiu byłem może pięć razy u fryzjera, do dziś mam uczulenie.

Ożeniłem się na Łazach, ale tam było ciasno. Tu w Kamieńczyku mieszkała żona brata mojego dziadka. Samotna, bezdzietna, miała tylko dwie izby. Ten pokoik i jeszcze drugi, za ścianą, do którego nas przyjęła. Nas już wtedy była czwórka: ja, żona i dwójka dzieci. Wyszykowałem izbę, zawiesiłem grzejniczek, zrobiłem studnię. Lodówka i telewizor były u niej. A potem, jak już nam to wszystko odpisała, dobudowałem kuchnię i jeszcze jeden pokój. A dom jest jeszcze z czasów okupacji. Wcześniej w tym miejscu stał inny. Duży, drewniany, szczytem do ulicy. Ale w 1939 r. Kamieńczyk cały spłonął, zostało wszystkiego pięć domów.

Miasto zdrobnione

Już pierwszy rzut oka na mapę daje do zrozumienia, że żyjąc na niżu, człowiek musi słuchać się rzek. Są kręgosłupem przestrzeni niezamkniętej niczym ponad to, co zbudowane ludzką ręką. Główna, szeroka, kapryśna rzeka zbiera dopływy, które jak żebra szatkują okolicę. Ludziom daje środki do życia i przymiotniki: nadwiślański, nadbużański, nadnarwiański. Dla wschodniego Mazowsza rzeki są jak pasma górskie. Co na tym samym brzegu, to po sąsiedzku, co po drugiej stronie, to już niemal inna dolina. Żeby to wszystko pozszywać, trzeba nadkładać drogi, objeżdżać, szukać przepraw i promów.

Słuchanie się Bugu dało kiedyś Kamieńczykowi wielkość i bogactwo. Jeszcze w XVI w. nikt nazwy nie zdrabniał. W Kamieńcu Mazowieckim stał murowany zamek otoczony trzema kościołami, ratuszem z sukiennicami, ośmioma młynami i ponad trzema setkami domostw. To było miasto nie tylko z nazwy. „Mieszkało tu 20 piwowarów, 13 rzeźników, 11 piekarzy, 2 szynkarzy, 2 rzemieślników, 3 szewców, 2 garncarzy, 2 krawców, 2 kuśnierzy, 2 cieśli, 7 komorników oraz kotlarze, kowale, miecznicy, siodlarze, tkacze” – wylicza krajoznawca Lechosław Herz w zbiorze „Klangor i fanfary. Opowieści z Mazowsza”. Kamieniec leżał na głównym szlaku z Litwy do Warszawy, a jeszcze w XIX w. przez miasto przepływało średnio 30 barek dziennie. Bug był spławny tylko przez cztery miesiące w roku, co razem dawało nawet cztery tysiące barek. Ale potem przyszły ­kolejne plagi: morowe powietrze, pożary, potop szwedzki. „Z kamiennego zamku nie został do dzisiaj nawet jeden kamień”. Nie wiadomo nawet, gdzie stał, bo od tamtych czasów Bug kilka razy zmienił koryto. Z czasem nazwa Kamieńczyk stała się po prostu bardziej adekwatna. Tym bardziej że w odwecie za powstanie styczniowe car zabrał prawa miejskie.

Dziś pamiątką dawnej świetności jest już tylko miejski układ ulic ze wspomnianym rynkiem. No i zdobiący go pomnik: na kamiennej płycie stoi od 2002 r. krępy, wąsaty mężczyzna w kaszkiecie. Długim na parę metrów drągiem odpycha się od trawy.

Monopolista

Flisactwo było tu od zawsze. Nikt nie wie dokładnie od kiedy. Polska miała trzy flisackie stolice: Kamieńczyk nad Bugiem, Ulanów nad Sanem i Czernichów nad Wisłą. Połowa mężczyzn z Kamieńczyka szła na flisaka. Ojciec Słowikowskiego też. Flis był zbawieniem ekonomicznym. Jeśli w okresie międzywojennym 16-, 17-letni chłopak najmował się do pracy w polu, do orania, siania i grabienia, dostawał złotówkę dziennie, równowartość kilograma cukru, słoniny lub żywca wieprzowego. Flisak zarabiał pięć razy tyle. Praca była opłacalna, ale i bardzo ciężka.

– Ojciec mi opowiadał, że jak wpadli na mieliznę, to choć skóra im z rąk płatami schodziła, tratwy musieli przeciągać siłą własnych mięśni. Tratwa miała piętnaście, czasem i trzydzieści metrów długości, w zależności od tego, z jak długich drzew ją zbudowano. Dziesięć zbitych bali dawało tafel, dziesięć tafli to był sznurek. I oni musieli to wszystko przez mieliznę przepchnąć, byle pierwszy sznurek przeszedł, kolejne miały już łatwiej. Płynęli do Gdańska z drewnem, czasami mieli też popiół.

– Płynęli tam i z powrotem?

– A po co z powrotem? W Gdańsku ładowali to drewno na okręty, a potem wracali na piechotę. Trzysta pięćdziesiąt kilometrów to jest osiem, dziesięć dni, w zależności od pogody. Na ogół udawało im się to tylko raz w roku, wiosną. Na drugi spływ latem nie pozwalał już stan wody. Czasem udawało się jesienią, jak wody wezbrały. To była praca sezonowa. Ze zbijanką tratew trwała ledwie dwa miesiące.

– Co robili przez resztę roku?

– Siedzieli i w piecu palili. Jak przez trzydzieści dni zarobili po sto pięćdziesiąt złotych, to każdy mógł kupić krowę.

Ale flis skończył się w 1949 r., kiedy po wojnie kolej stanęła na nogi.

– Ja jestem hydraulikiem, w 1964 r. skończyłem szkołę przy ulicy Młynarskiej w Warszawie. Tak się złożyło, że trafiłem na złoty okres dla tego zawodu. Jak do władzy doszedł Gierek, to ludzie wyjeżdżali na Zachód, a potem wracali z pieniędzmi i kupowali działki letniskowe. Rolnicy skupywali działki po 20 groszy za metr, a potem sprzedawali je za dolara za metr. W latach 70. i 80. dolar to był majątek. Tu w okolicy, nad Bugiem i Liwcem, działek było od groma. Jak zaczynałem pracę, to niektórzy nawet studni na podwórku nie mieli, tylko używali publicznej. Byłem pionierem i monopolistą. Studnie i szamba ludziom robiłem aż do emerytury. Dzięki temu miałem pieniądze. I stąd to muzeum.

Studnia jako waluta

Ale pieniądze stały się tylko środkiem do celu. Pierwsze było marzenie o koniku. Na wsi znali tylko te pociągowe, do roboty. Słowikowski marzył o ujeżdżaniu. Kiedyś poznał Ludwika Maciąga, malarza, profesora Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Maciąg miał czystej krwi araba, co tylko wzmogło marzenie. Nijak nie było jednak go kupić. W latach 70. w powiecie pojawiła się spółdzielnia rolnicza. Wyłączono z upraw kilkadziesiąt hektarów gruntu. Ludzie oddawali ziemię w zamian za rentę i kartki na mięso. Spółdzielnia zaczęła od hodowli owiec, potem przerzuciła się na krowy, później króliki. Ale interes wcale się nie kręcił. Wreszcie teren przeznaczono na działki letniskowe. Po nieudanym eksperymencie gospodarczym zostały dwa konie.


Czytaj także: Adam Robiński: Czarodziej od zapylania


– To były matka z synem, matka piękna siwka, synuś trzylatek, nie pamiętam, ogier jeszcze czy już wałach. Łaziły na luzaka po okolicy, teren był niby ogrodzony, ale sobie radziły. Zacząłem się koło tej kobyłki kręcić. Ale z państwowej instytucji wcale nie było tak łatwo cokolwiek kupić. Długo trwały moje zabiegi, szukanie kontaktów, podchody. No ale w końcu się udało. I jak już miałem konika, zapragnąłem zdobyć siodło.

Pierwsze dostał z warszawskiego Służewca. Kuzyn woził siano na wyścigi. Kiedyś poprosił Słowikowskiego o zrobienie studni. Odpowiedział: przywieź mi jakieś siodło. Potem oddał je do Łochowa do rymarza. Ten rozebrał je na części, wynitował, wyreperował. Słowikowski podłożył na konia, siadł.

– Nigdy wcześniej nie siedziałem w siodle. Przejechałem cztery kilometry, zlazłem z konia i na drugi dzień nie mogłem się ruszyć. Po drugim, trzecim razie już nie bolało. Samoukiem byłem, radziłem sobie. Nikt mnie nie instruował, bo nie było komu instruować. W okolicy mieszkało kilku starych kawalerzystów, ale to było pięćdziesiąt lat po wojnie, oni już nic nie pamiętali. A ja w wojsku jeździłem na czołgach T-34, a nie na koniach.

Potem było już z górki. W Węgrowie też był rymarz, miał siodło, ale nie chciał go sprzedać. Dał namiar na jeszcze innego kolegę. Słowikowski wsiadł w samochód i znalazł go we wsi Krypy, tej samej, w której urodziła się Danuta Wałęsowa. Okazało się, że ów rymarz ma kilka siodeł. Były wśród nich przedwojenne, niemieckie, austriackie, amerykańskie, coś po armii Hallera. Tak zaczęła się kolekcja siodeł ułańskich, która dziś jest jedną z największych w Polsce. Najstarsze w zbiorze Słowikowskiego jest to po Radziwiłłach ze Starejwsi. XVII wiek, może pamiętać jeszcze potop szwedzki.

– A potem to trwało następnych trzydzieści lat. Jak miałem już trochę siodeł, to zacząłem zbierać wszystko, co mi wpadło ciekawego w ręce. Kiedyś trochę tego na rynku było. Dziś remont starego domu oznacza tyle, że wszystko, co metalowe, idzie na złom, a drewniane do pieca. Ale co nieco udało mi się uratować. To co, pójdziemy obejrzeć moje zbiory?

Kolebka przez dach

Czarno-biała ulotka pana Henryka wisi na co najmniej paru płotach we wsi. Można na niej wyczytać, że jego muzeum zaprasza na lekcje historii lokalnej oraz do oglądania kilku ekspozycji. Jest flisactwo, są narzędzia rolnicze, kolekcja siodeł, zabytkowe sprzęty domowe, trochę motocykli i rowerów, pamiątki po żołnierzach Września. „Przyjdź – naprawdę warto!” – obiecuje w druku Słowikowski. Zaprasza już tak od dziewiętnastu lat.

– Wszystko robię sam, z własnych pieniędzy, żadna instytucja mnie nigdy nie wspierała. Zainteresowania też nie ma specjalnie dużego. Pobliskie szkoły się mną w ogóle nie interesują. Trochę wycieczek przyjeżdża z dalszej okolicy. Z Warszawy, z Łochowa, z kierunku siedleckiego. A Wyszków nie. Wyszków jakoś odporny na kulturę. Ale i tak mam rocznie kilka tysięcy gości. Sezon zaczyna się w maju, w czasie matur szkoły jeżdżą na wycieczki. A na początku sierpnia mamy w Kamieńczyku dzień chleba i miodu. Wtedy na samym rynku, pod moimi oknami, jest kilka tysięcy osób. Ale nie wszyscy do mnie przychodzą.

Muzeum stoi bezpośrednio za jego domem. To tak naprawdę stara, powojenna stodoła, do której dobudował wiatę. Chodzi o to, żeby wszystkie eksponaty były pod dachem. Falisty dach rósł, aż doszedł do grubego świerku, któremu trzeba było ustąpić pierwszeństwa. A i tak kryje tylko część kolekcji. Większe eksponaty mieszczą się na innym, większym podwórku.

– To o czym panu poopowiadać? Może lokalna etnografia? To jest godzinny wykład. Wszystko drewniane, bo to był surowiec, który rósł za oknem. Metal był materiałem bardzo deficytowym. Pan zobaczy ten lancet do sadzenia drzew. Cały drewniany, metalowa jest tylko końcówka.

A to badułka, kosz do przechowywania ryb. Dawniej nie było lodówek, jak się złowiło za dużo, to ryby lądowały w badułce, a ta w wodzie. Ryby były złapane, ale dalej żywe. I jak się znalazł klient, to się badułkę wyławiało.

Te żarna to są dwa kamienie. Wierzch jest ruchomy, a spód nie. Łożysko oporowe pozwala ten kamień unieść do góry, żeby była gruba mąka dla konia i świni, albo obniżyć, żeby była na chleb. Nie można trzeć kamienia o kamień, bo by się od razu zdarł. Kamiennej mąki nie chcemy.

Sierp, najstarsze narzędzie żniwne. Widzi pan ten ornament? Niespotykany! Widocznie ktoś przyniósł to z flisu z Gdańska. Może dla córki na posag? Lokalni kowale robili sierpy bez ząbków, a ten jest z ząbkami.

Ta brona ma ponad dwieście lat. Cała drewniana. Często ciągnęła ją krowa, bo nie wszyscy mieli konie. Nierzadko też ciągnęli ją ludzie, bo nie wszyscy mieli krowy.

Nie lubię militariów, jestem pacyfistą, ale mam tu trochę pamiątek. W środku widzi pan siodło juczne, służyło do transportu broni na grzbiecie konia, osła czy muła tam, gdzie nie wjedzie samochód. To konkretne brało udział w bitwie pod Monte Cassino. Rower jest przedwojenny, na drewnianych obręczach. Tylko opony i szprychy ma współczesne. Dwie fabryki wtedy były, Zawadzkiego i Kamińskiego. Ten jest od Zawadzkiego.

Narty dostałem od działkowiczów. To francuskie rossignole. Ich właścicielem był Mieczysław Chojnowski, mógł być Żydem, bo to chyba zmienione nazwisko. Brały udział w igrzyskach olimpijskich. Których? Nie wiem dokładnie. Były na nich takie znaczki, ale odpadły, żona je schowała, żeby nie zginęły.

Ten motocykl shl jest jeszcze mój kawalerski. On jest już eksponatem i ja też jestem eksponatem. Z kolei triumph jest z 1938 r. Umiarkowanie lubię motoryzację, ale jest potrzebna. Na wsi kto nie miał motoru, musiał chodzić pieszo. Wszystkie motory, które pan tu widzi, są sprawne. Tylko ta jawa, druga z lewej, już nie jeździ.

A tu mam eksponaty codziennego użytku. Bujany konik jest z Kamieńczyka, a kolebka z Nadkola, sąsiedniej wsi. Cztery pokolenia się w tej kolebce wychowały. Kilka lat na nią czekałem. Dom był zabity dechami, bez dostępu do środka. Dopiero jak dach zmieniali z eternitu na blachę, to mi przez dach kolebkę wyjęli, i tak trafiła do muzeum.

Będzie pan robił zdjęcia? To proszę nie jako całość, ale detale. Bo tak to będzie groch z kapustą. Nietaktownie to może wyglądać. W wojsku byłem fotografem pułkowym, więc się na tym trochę znam.

Trzeba siać

Wychodząc z kamienieckiego muzeum warto pójść kilkaset metrów na wschód. Tam, gdzie ulica delikatnie skręca między płotami, nagle pojawia się rzeka. Kostka bauma płynnie przechodzi w wodę. Są też wodowskaz, ławeczka i kartka przybita do pnia wiekowej wierzby, a na niej numer telefonu komórkowego podpisany „Przeprawa promowa”. Ale sygnał jest głuchy, prom chodzi tylko w sezonie. Mieści nawet 30 osób. Czasami – niechętnie – zabiera samochód. Jeszcze trzy lata temu widziano na Bugu kilka barek z faszyną, ale dziś są już tylko ten prom, wędkarze i kajaki. W spokojnej toni trudno szukać rzeki, która jeszcze w 1979 r. zalała Słowikowskim pół podwórka. Zresztą po ustawieniu główek w nurcie Bug przestał tu wylewać.

– Najlepsza informacja, jaką może pan przekazać, to że ja jestem szczęśliwym człowiekiem. Sporo miałem marzeń i wszystkie mi się spełniły. Jakby się dało wszystko w życiu cofnąć, tobym poszedł tą samą ścieżką. Nic bym nie zmienił. Żyje mi się dobrze, spokojnie, bez wzlotów i bez upadków. Łut szczęścia mnie nie opuszczał. Łut szczęścia jest ważniejszy niż złoto. Złoto można przegrać w karty albo zgubić, a szczęście się za tobą toczy. Więc pielęgnuję je, dbam, podlewam, smaruję i rozsiewam, żeby nie odeszło. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018